poniedziałek, 28 września 2020

Ważka.

Oczywiście to kolejny temat lekcji z doktorem Tomaszem Wełną. 




Lekcja odbyła się jakiś czas temu, ale dzisiaj sobie ją odtworzyłam, ponieważ akurat zbiegły się dwie okoliczności - właśnie odgrzebałam ten film w archiwum strony Pracowni OKO, a równolegle znalazłam w naszym ogrodzie zimowym zasuszoną ważkę... nieco nawet "przeterminowaną", bo straciła swoje naturalne kolory. Jak się tam znalazła i co było przyczyną jej śmierci - tego się nie dowiemy... Zdarza się dość często, że do naszego ogrodu zimowego wpadają zabłąkane owady i niekiedy nie potrafią znaleźć drogi wyjścia, najczęściej zaplątują się w lamelki żaluzji, albo z jakiegoś innego powodu dokonują żywota pośród roślin doniczkowych. Jak przyuważymy stworzonko żywe, to wyłapujemy i wynosimy. Pszczółki, motylki, nawet pająki. Ważki odwiedzają nas często, bo mamy oczko wodne z wieloletnią biocenozą, stworzonek wszelkiej maści uwija się tam mnóstwo, zarówno w samej wodzie jak i wokół niej. 
...no i ta znaleziona mumia ważki natchnęła mnie do rysowania przy filmie pana Tomasza.





Ostatnio pokazuję Wam takie różne obrazki, które może nie są moją dumą, ale stanowią zapis ćwiczeń w malarstwie i rysunku. Oczywiście najchętniej marzę sobie o dużych i bogatych w treść i formę obrazach wychodzących spod mojego pędzla, widzę je nawet całkiem dokładnie w moich fantazjach, ale bądźmy szczerzy - w praktyce nawet z małymi obrazeczkami często mi nie idzie... Więc zamiast marzyć, trzeba się wziąć do roboty i ćwiczyć, ćwiczyć...! Nie zawsze mam czas, ale staram się jak najczęściej siadać w moim twórczym kąciku i codziennie coś tam przynajmniej naszkicować, albo jakiś kawalątek czegoś namalować. Bardzo dużo daje mi też samo oglądanie i słuchanie lekcji pana Tomasza i pani Darii, oboje przekazują ogrom niezwykle ważnych informacji, przydatnych w nauce rysowania i malowania (i nie tylko!).
Bardzo się cieszę, że trafiłam na stronę Pracowni OKO, aż się dziwię, że takich miejsc w sieci jest jak na lekarstwo, przynajmniej jeśli chodzi o strony polskojęzyczne. Widocznie artystów z talentem dydaktycznym mamy w Polsce niewielu (albo im się nie opłaca...). W moim mieście do niedawna nie było w ogóle takich miejsc, gdzie dorośli ludzie mogliby rozwijać swoje malarskie pasje pod okiem dobrego nauczyciela. W ostatnich latach pojawiły się dwa takie ośrodki, ale z różnych powodów nie odpowiadały mi. Albo środowisko samych emerytów (-ek), co jakoś mnie nie pociąga, albo przygnębiające miejsce i osoba prowadząca pozostawiające sporo do życzenia... Może ja za bardzo grymaśna jestem? No ale w każdym razie Pracownia OKO jest dla mnie miejscem idealnym! Lekcje nieustająco mnie zachwycają! W dodatku nie ograniczają mnie godziny czy problemy komunikacyjne, bo wystarczy włączyć komputer, wybrać dowolny film, kliknąć enter i voila!

Przymiarka do białego passe-partout. Wybrałam jednak czarne.



Wracając do ważki... Pan Tomasz pokazywał rysowanie owada stalówką i tuszem, ja sobie ułatwiłam korzystając z cienkopisów. W dawnych czasach rysowałam tzw. piórkiem, czyli właśnie stalówką na obsadce maczaną w tuszu kreślarskim, bo była to epoka we wczesnej fazie wynalezienia pisaków i takich ekstra cienkopisów jak są teraz - wówczas jeszcze nie było. A  że rysować tuszem lubiłam, to szybko przyzwyczaiłam się do tego niełatwego narzędzia do tego stopnia, że potem ciężko mi było przestawić się na cienkopisy. Uważałam je za narzędzia nieprofesjonalne :). W pewnym momencie jednak zrobił się problem, bo z chwilą ekspansji pisaków porządne "piórka" zniknęły z rynku. Czasem nawet w sklepie plastycznym nie wiedziano za bardzo o czym ja mówię, pytając o piórko czy artystyczną stalówkę do tuszu. Tak więc z czasem przestawiłam się na cienkopisy i w końcu tak je polubiłam, że teraz ciężko mi nawet pomyśleć o powrocie do stalówek. Prawda jednak jest taka, że to zupełnie inny rodzaj rysowania, chociaż na pozór efekt identyczny. W trakcie tej lekcji napatrzyłam się na staranne pociągnięcia piórem w wykonaniu pana Tomasza i... chyba kolejne zamówienie w sklepie plastycznym powiększy się o obsadkę z angielską stalówką :). Jest coś magicznego i szlachetnego w takim tradycyjnym rysunku tuszem z kałamarza...

Tymczasem jednak ważka została narysowana cienkopisem. To miała być najprostsza sprawa w tym obrazku. Ale coś mi się pokiełbasiło z segmentami kadłuba. Więc rysowałam dwa razy. Drugi raz też nieidealny. Mogłam machnąć ręką po pierwszym razie, bo kto mi będzie liczył ile jest tych segmentów czy pasków na kadłubku, niby nie takie to istotne, ale właśnie te drobne elementy składają się na podobieństwo do modela czyli zdjęcia referencyjnego. Wszyscy malują według tego samego zdjęcia, a każdemu jakoś inaczej ta ważka wychodzi. Oczywiście panu Tomaszowi najbardziej realistycznie. Ale posłuchajcie tej lekcji, to zobaczycie jaki ogrom wiadomości o budowie (i zwyczajach) ważek przekazał nam pan Tomek. Jak się wie dokładnie jak zbudowany jest obiekt, to się go nie rysuje "po omacku", tylko ze świadomością jak poszczególne elementy powinny wyglądać i łączyć się ze sobą. Po to właśnie wielu artystów dogłębnie studiuje anatomię lub botanikę.
 



Jak się uporałam z rysunkiem, nastąpił równie interesujący etap malowania akwarelą. Niby nic takiego niezwykłego, z grubsza wiem, jak się akwarelami maluje, ale zobaczyć przy pracy prawdziwego artystę, to zupełnie inna bajka. Kiedy przyglądałam się, jak powoli, starannie i delikatnie pan Tomasz prowadzi pędzel z odrobiną farby, jak buduje trójwymiarowy korpus owada, nanosząc kolejne cieniusieńkie warstwy koloru - zrozumiałam, że moim częstym błędem jest pośpiech. Nie przykładam się wystarczająco uważnie do stopniowania natężenia barw i do malowania warstwami, co w akwareli jest niezwykle istotne. A druga sprawa to tło. Czasem maluję akwarelą tylko obiekt główny, natomiast nie przywiązuję wagi do tła, pomijam je zupełnie, albo ledwo zaznaczam jakąś monochromatyczną plamą. A tymczasem tło jest bardzo ważnym elementem, potrafi całkowicie odmienić nasz obraz!

Nie wiem jeszcze, co Wam zaprezentuję następnym razem, bo warsztat artystyczny zaczyna mi się rozrastać, co mnie zresztą cieszy i nakręca :).  Trochę rysuję, trochę maluję z panem Tomkiem i panią Darią, zrobiłam też kilka szkiców do własnych obrazów (jeden olejny w zasadzie chyba mogę już pokazać światu) i jeszcze naszło mnie na zupełnie inne wytwory, takie tam niewielkie kolażo-instalacje... Równolegle mam w domu kolejny remont, a właściwie przemeblowanie, więc jest okazja do szaleństw dekoratorskich. Kasy na to nie chcę przeznaczać, bo są inne priorytety, wiec tym bardziej tworzę sobie różne własnoręczne dłubanki :). 

*****




niedziela, 20 września 2020

Jeszcze raz malwy.

Z rozpędu namalowałam jeszcze jedne malwy. Ale to nie był dobry pomysł, a w każdym razie niezbyt dobrze przygotowany. Miało być spontanicznie, ale malowanie z wyobraźni nie było nigdy moją mocną stroną. Następnym razem muszę poszukać modeli, albo przynajmniej jakieś zdjęcie sobie postawić na widoku.



W tym miejscu będzie dygresja z innej beczki, w związku z samym procesem pisania tego posta. Piszę i się wkurzam na nowego bloggera. Przy pierwszych trzech zdaniach trzy razy musiałam ponawiać ustawienia czcionki i wyrównania tekstu. Blogger wie lepiej, jaki tekst mi się podoba. Upiera się przy czcionce Times zamiast Arial i wyrównuje mi do lewej, zamiast wyjustować, tak jak lubię. On wie lepiej. 
Nie podoba mi się przycisk "opublikuj" tak łatwy do znalezienia i puszczenia w ruch, że można go pacnąć całkiem przypadkiem i niechcący. Natomiast opcja zapisu jest ukryta pod bladym przyciskiem podglądu, który trzeba rozwinąć i dopiero można wybrać "zapisz". To jest nawigacja przystosowana dla nastolatek, które z telefonu co kwadrans puszczają w świat foty z zawartością kosmetyczki, talerza, szafy i kto wie czego jeszcze.
Ja mam zwyczaj przed publikacją sprawdzić tekst, obejrzeć wygląd całości itd. I tak czasem coś przeoczę, no ale się staram. A nowy blogger jest dla tych, co nie chcą się starać.
Rozmyślam nad migracją do wordpressa, ale tak szczerze - nie wiem jakie tam się czają zasadzki :). Muszę najpierw zbadać grunt.

Tutaj malwy z malowanymi wcześniej bodiakami - oba obrazki malowane akrylami na podobraziach (płótno na blejtramie), rozmiary 30x40cm. W realu ździebko lepiej te kolory wyglądają :).



Jakoś znowu płasko mi to wyszło, ale kładę to na karb malowania z wyobraźni. Zrobię jeszcze jedno podejście do tematu, a że malwy raczej przekwitły, to poszukam jakiegoś zdjęcia do inspiracji.

Poniżej - dla porównania - przypominam moje poprzednie malwy, malowane z panem Tomkiem i panią Darią z pracowni OKO:


Ten obrazek był malowany na płycie MDF. A ponieważ Luna pytała mnie o mój sposób gruntowania takiej płyty, to powtórzę tutaj ten prosty i niezawodny przepis, bo może się komuś jeszcze przyda. 
Od niepamiętnych czasów gruntuję płótna, płyty i tektury w ten sam sposób, z niewielką tylko modyfikacją. Dwie rzeczy są potrzebne: klej i farba emulsyjna.

Na początku przygody z farbami olejnymi nauczyłam się co prawda uczciwego, solidnego gruntowania pierwszej warstwy przy pomocy kleju kostnego (którego przygotowanie jest istną masakrą). Później dowiedziałam się, że znacznie prościej jest zastąpić klej żelatyną. Żelatyna (albo klej) zakleja dziurki w płótnie, usztywnia je i dodatkowo odrobinę jeszcze napina, dotyczy to zwłaszcza płócien lnianych. Tu jako ciekawostkę dodam, że zaczynałam malować w czasach, kiedy trzeba było samemu sobie płótno naciągnąć na blejtram (krosno) i mogę udzielić instrukcji jak się to robi, żeby było lepiej niż fabrycznie :). Natomiast w przypadku innych podłoży klej/żelatyna tworzy przede wszystkim pierwszą warstwę impregnującą, zapobiegającą nadmiernej absorbcji farby przez płytę czy tekturę.

Dzisiaj zamiast żelatyny stosuje się na klej, na przykład Wikol. Smarujemy płótno czy płytę tym Wikolem. W przypadku "pijącego" podłoża, jak płyta czy tektura, trzeba to zrobić dwa razy przynajmniej, dobrze jest także przekleić drugą stronę (tył), co zapobiega wyginaniu się płyty. Ja klej minimalnie rozcieńczam, żeby lepiej scalił się z podłożem.

Druga warstwa gruntu to nieodmiennie od lat najzwyklejsza farba emulsyjna, taka do ścian. Zawsze po remoncie coś zostaje, to się ta resztka akurat przydaje do gruntowania. Kolor nie ma znaczenia, chyba że zależy nam na jakimś konkretnym w charakterze podmalówki.

Nie ma sensu babrać się z klejem kostnym, ani inwestować w drogie gessa (specjalne gotowe preparaty do gruntowania). Pierwsze moje obrazki olejne powstały lat temu... ekhm... czterdzieści! Jeden z nich, malowany olejami na twardej płycie pilśniowej, mam do dzisiaj i nic kompletne się z nim nie dzieje, a poniewierał się przez lata w różnych niesprzyjających warunkach. Proszę bardzo, to moje młodzieńcze dzieło (olej na płycie pilśniowej 55x65cm), nie nadgryzione zębem czasu ani żadną erozją (w realu trochę mniej żółte):




Tak że spokojnie polecam ten sposób gruntowania, wnuki jeszcze będą wieszać na ścianach Wasze obrazy, bez potrzeby wzywania konserwatora zabytków :).

*****


czwartek, 17 września 2020

Malwy.

Po bodiakach Stanisławskiego (tutaj) kolej na malwy. Tym razem jest to jedynie inspiracja dziełem mistrza, odbiegająca znacznie od oryginału, ale z zastosowaniem jego swobodnego stylu malowania. Przy bodiakach chodziło głównie o naukę łączenia barw, uzyskiwania całej palety pożądanych kolorów z trzech tylko podstawowych, natomiast malwy były pretekstem do wyluzowania się przy malowaniu, nabrania większej swobody, lekkości, malowanie plamą, bez wdawania się w cyzelowanie szczególików botanicznych. 

Moja wersja malw powstała podobnie jak bodiaki - równolegle do obrazu tworzonego przez pana Tomasza i panią Darię. Swoją drogą - bardzo mi się podoba takie wspólne malowanie przez nich, widzę jak powstaje obraz, ale też przy okazji słucham wymiany zdań, pomysłów, to wszystko razem jest bardzo inspirujące i pouczające.



Obrazek namalowany akrylami na zagruntowanej płycie MDF, rozmiar 30x40cm.

Wyszło jak wyszło, w dodatku prawdziwe kolory nie dały się uchwycić ani w dziennym ani w sztucznym oświetleniu, tak wiec widzicie tu wersję kolorystyczną w swobodnej interpretacji mojego aparatu :). Nie wspominając o zamgleniu to nie wiem jeszcze, skąd te jaskrawe żółte plamy na przykład? Na moim oryginalnym obrazku ledwo je widać, bo całe tło jest w rozbielonej żółci, cytrynowej z lewej strony, przechodzącej w jasną ochrę na prawo, a zieleń też ma więcej odcieni...

No, ładne rzeczy! - muszę Wam opowiadać o kolorach, zamiast je porządnie pokazać... Tak się jednak złożyło, że od niedawna walczę z nowym komputerem i dodatkowo jeszcze z nowym bloggerem - i powiem szczerze: niech to szlag trafi! Jak ja nie cierpię tych wszystkich wymyślnych fajerwerków i wodotrysków, które są przydatne dla może raptem 10% użytkowników, a dla zdecydowanej większości są kulą u nogi! To co potrzebuję mieć pod ręką, to gdzieś poukrywane, a niepotrzebne pierdoły plączą się pod ręką i zajmują pół ekranu. Wrrr...!
W każdym razie - miałam ten post wrzucić w miniony weekend, ale techniczne komplikacje opóźniły sprawę. Oberwało się informatykowi, który mi zachwalał i wcisnął ten komputer, natomiast co do bloggera, to się poważnie zastanawiam, czy się z nim nie pożegnać i może lepiej będzie stworzyć sobie trochę bardziej niezależną stronę.

Ale wracając do malowania...

Po tamtym obrazie z bodiakami celowo szukałam w lekcjach na stronie Pracowni OKO takiej, w której będzie malowanie akrylami. Chciałam pogłębić świeżo nabytą umiejętność posługiwania się tymi farbami. A ponieważ malarstwo Stanisławskiego nieustannie mnie zachwyca, to wybrałam właśnie ten film, z jego kolejnym obrazem.
Tutaj link do filmu - MALWY
A tutaj zdjęcie oryginalnego obrazu "Malwy" Jana Stanisławskiego, który - przypominam - był jedynie inspiracją, więc na pierwszy rzut oka nie przypomina tego, co stworzyliśmy w trakcie zajęć:





...oraz praca wykonana wspólnie przez pana Tomasza i panią Darię (screen ekranu):


Z tych trzech prac najbardziej podoba mi się obraz państwa Darii i Tomasza, chociaż w trakcie lekcji miałam obawy, do czego te eksperymenty doprowadzą - na przykład malowanie akwarelą po akrylach, rzecz niesłychana :))). Ja sobie odpuściłam te akwarele, ale też za dużo dziubdziałam przy tym obrazku, jak to ja zwykle, niestety... 

Moje dalsze wrażenia z tych pierwszych doświadczeń z akrylami: początkowo przeszkadzało mi, że te farby nie łączą się tak ładnie z innymi plamami barwnymi na płótnie, jak oleje czy mokre akwarele. Wynika to z błyskawicznego niemal wysychania akryli. Z drugiej strony jednak - nie można mówić, że jest to wada tych farb, tylko taka szczególna właściwość, którą trzeba umieć wykorzystać. I tego właśnie się uczę. 

Przyznaję teraz, po tych dwóch obrazach (Bodiaki i Malwy), że ułatwia mi to malowanie plamami barwnymi i utrzymanie kontrastów, z którymi miałam zawsze problem. Mam skłonność do zagłaskiwania różnic, podświadomie staram się złagodzić przejścia tonalne, ostre granice światła i cienia, ciepła i zimna itd. Może komuś się podoba takie rozmyte malarstwo, ale dla mnie jest ono za mało wyraziste, brakowało mi w moich obrazach głębi. A do tego potrzebne są właśnie kontrasty. Myślę, że jestem już na dobrej drodze, chociaż to na pewno dopiero jej początek i sporo pracy przede mną :). 

*****


poniedziałek, 7 września 2020

Bodiaki.

"Bodiaki pod słońce" Jana Stanisławskiego to jeden z moich najulubieńszych obrazów. Więc kiedy na stronie "Szkoły Rysunku, Malarstwa, Rzeźby i Grafiki "OKO" znalazłam kolejną lekcję prowadzoną przez doktora Tomasza Wełnę, której tematem był właśnie ten obraz... nie mogłam odmówić sobie przyjemności podjęcia próby namalowania czegoś na kształt... hmmm... imitacji tego dzieła. Bo kopia to z cała pewnością nie jest, za daleko odbiega od oryginału ;). Powiedzmy, że to jest... "wariacja na temat bodiaków Stanisławskiego". I bardzo proszę o przymknięcie oczu na liczne niedoskonałości mojego dzieła, ponieważ był to mój debiut z akrylami :). W lekcji nie chodziło zresztą o namalowanie wiernej kopii, cel był nieco inny, ale... o tym za chwilę :). Najpierw kilka zdań o akrylach.



Pisałam kiedyś o tym, że malowałam w czasach szkolnych temperami, które uwielbiałam, potem bardzo długo farbami olejnymi, a ostatnio próbuję oswoić akwarele. Ale z akrylami jakoś moje drogi wciąż się mijały. A ponieważ akryle znalazły się w moim "kuferku skarbów", to skorzystałam teraz z okazji, żeby je wypróbować :). 

Pierwsze wrażenia: może tempery nie bardzo już pamiętam, ale wydaje mi się, że nierozcieńczone wodą akryle są nieco cięższe, bardziej "maślane" w konsystencji. Trochę bliżej im do farb olejnych, ale oczywiście znacznie szybciej schną, tu nawet nie ma porównania. Olejami malowałabym ten obraz minimum kilka dni, i to pod warunkiem stosowania mediów przyśpieszających schnięcie i nakładając cienkie warstwy farby. Akryle schną w mgnieniu oka, jak na farby wodne przystało. Co czasem jest zaletą, ale trzeba tę właściwość umiejętnie wykorzystać. Malowanie warstwami, nakładanie kontrastowych plam barwnych jedna na drugą, lub tuż obok siebie - wymaga wyschnięcia poprzedniej warstwy, żeby kolory się nie mieszały i nie brudziły nawzajem - w olejach wymagana jest więc anielska cierpliwość. 

Przy tym doświadczeniu zrozumiałam nadzwyczajną popularność akryli. Powodem jest szybkość malowania. Olejami maluje się wolniej, bo trzeba wliczyć czas na schnięcie, ale za to można spokojnie wykorzystać ten czas na mieszanie kolorów bezpośrednio na obrazie, co właśnie bardzo mi się podobało w tych farbach. Tak więc każdy rodzaj farb ma swoje szczególne właściwości i trudno deliberować czy któreś z nich są lepsze lub gorsze. Są po prostu inne. Ja na razie akrylami nie jestem oczarowana. Ale muszę namalować kilka obrazów już samodzielnie, to dopiero będę mogła coś więcej powiedzieć o swoich wrażeniach i doświadczeniach.

A co było najważniejsze w tym ćwiczeniu ? - otóż obraz malowaliśmy tylko trzema podstawowymi kolorami. Żadnych tam dodatkowych skomplikowanych odcieni, kilkunastu tubek z gotowymi farbami. Oto moja paleta - żółć cytrynowa, magenta i błękit cyjanowy, plus odrobina bieli dla rozjaśnienia tu i ówdzie:



I to tyle w temacie użytych kolorów :). 

Teoretycznie to ja niby wiem, że w zasadzie każdy obraz można namalować tylko tymi podstawowymi kolorami. Z nich tworzy się wszystkie dopełniające i całą resztę. Ale co innego wiedzieć, a co innego - umieć. No dobrze, nawet trochę umiem, ale robić to krok po kroku pod okiem mistrza, to lekcja cenniejsza niż miesiące własnych eksperymentów po omacku. 

Efektem lekcji nie jest może wybitne dzieło, bo nie wszystko poszło u mnie zgodnie z planem, ale najważniejsza sprawa, to nabycie pewnej wprawy w łączeniu kolorów.  Często korzystamy z gotowej palety farb, frustrując się, kiedy brakuje nam odpowiedniego odcienia, zamiast przyłożyć się do szukania własnych mieszanek. W sumie to najlepiej by było powtórzyć to malowanie bodiaków raz jeszcze i w ogóle częściej korzystać z ograniczonego zestawu barw. Oczywiście niektóre odcienie ciężko jest uzyskać z tych trzech podstawowych w domowych warunkach, kiedy stoimy z pędzlem w dłoni przed sztalugą, bo chcemy mieć ten konkretny odcień zaraz-teraz-już-natychmiast, a nie kombinować ile atomów cyjanu i żółci dodać do magenty, żeby uzyskać to o co nam chodzi... Ale w każdym razie - warto próbować, eksperymentować, bo w ten sposób dochodzi się do pewnej biegłości w tworzeniu pożądanej kolorystyki na własnym obrazie.


A tutaj oryginał, czyli zdjęcie obrazu Jana Stanisławskiego. W sumie to musiałabym zobaczyć go kiedyś na własne oczy, bo na zdjęciach w internecie każda wersja ma nieco inną tonację, na jednych zdjęciach przewaga błękitów, od turkusów po fiolety, na innych wybijają żółcienie w różnych odmianach, od limonkowych po pomarańcze. Tutaj akurat bardziej granatowo-fioletowa.




Uwielbiam takie obrazy: swobodna, dzika łąka, dużo światła, wyraźne kontrasty między refleksami słonecznymi i głębokimi cieniami, nasycone kolory natury. Sama mam problem z malowaniem w ten sposób, mam skłonność do zacierania ostrej granicy między światłem i cieniem, między plamami poszczególnych barw. Dlatego moje obrazki bywają zazwyczaj nieco rozmyte, zamglone, pastelowe, monochromatyczne, płaskie... Nie do końca jestem z tego zadowolona, więc uczę się malować inaczej, odważniej, oddzielonymi wyraźnie akcentami kolorów i światłocieni. A uczyć się trzeba od najlepszych :).


Znalazłam na stronie Pracowni OKO wiele filmów, które chciałabym "przerobić", o ile tylko czas pozwoli. Jest tam rysowanie postaci, pejzaży, architektury, kwiatów i zwierząt, nawet abstrakcja, malowanie tuszem, olejami, akwarelą, akrylami, rysowanie ołówkiem, węglem, kredkami, pastelami suchymi i olejnymi... Lekcje w całości odbywają się na żywo, w trakcie można zadawać pytania.

Lekcja malowania "Bodiaków" (prawie dwie godziny) jest tutaj - KLIK!

Oryginalny obraz Stanisławskiego to olej na płótnie (dokładnie płótno na tekturze) o wymiarach 30x40cm, a więc wcale nie tak duży, jak się wydaje :). W takim też rozmiarze jest mój obrazek, z tym że namalowałam go akrylami, tak jak pokazywał to pan Tomasz.
A tutaj screen ekranu z końcówki lekcji - zestawienie zdjęcia oryginalnego obrazu Stanisławskiego z akrylową wersją pana Tomasza Wełny i pani Darii Rzepieli. Zwróćcie uwagę na tonację, znacznie cieplejszą niż na zdjęciu, które pokazałam wyżej. Malowaliśmy według tej poniższej wersji, więc kolory są jaskrawsze.



Moje dzieło ma się do tego chyba nie najgorzej, ale nie to jest najważniejsze, tylko nauka :). Obraz Stanisławskiego był tutaj jedynie pretekstem do ćwiczeń w zakresie łączenia kolorów, ta lekcja naprawdę dużo mi dała.
Temat bodiaków w słońcu jest jednak tak urokliwy, że pewnie popełnię jeszcze obraz z tym motywem. Chciałabym z natury, ale to już raczej nie w tym roku, lato się kończy i bodiaki raczej przekwitły. A może próba kopiowania któregoś z innych obrazów Stanisławskiego...? A może te same bodiaki, ale olejami...?

Moja wersja bodiaków :).


*****

piątek, 4 września 2020

Geometryczny rysunek według Eschera.

Kolejna lekcja z doktorem Wełną. Podglądam sobie na FB stronę Pracowni OKO od niedawna, wybieram ze starych filmów te, które mnie bardziej interesują, bo wszystkiego pewnie nie ogarnę z braku czasu. Może nawet w końcu założę sobie jednak profil na FB...

Grafiki Mauritsa Cornelisa Eschera zawsze mnie fascynowały, więc ucieszył mnie ten temat, ale zrobiłam to po swojemu - dodałam kolory (w oryginale to jest grafika czarno-biała).






O Escherze Wikipedia pisze tak: "Światową sławę zdobył jako autor grafik, w których – często z inspiracji matematycznych – formy przestrzenne były ukazywane w sposób sprzeczny z doświadczeniem wzrokowym." 
Wiele jego rysunków na pewno kojarzycie - te z wodą płynącą pod górę albo z ludźmi, którzy idą po schodach w górę a jednocześnie w dół, rozmaite wersje wstęgi Mobiusa, grafiki stwarzające rozmaite optyczne złudzenia. Kilka przykładów poniżej, reszta na przykład tutaj:









Takie grafiki uwielbiam, więc oczywiście musiałam spróbować narysować tę jedną z najprostszych. Nieoczekiwanie dla mnie samej nie poprzestałam jednak na wersji czarno-białej, mimo że przecież lubię rysunki w wersji b&w. Tak jakoś mnie naszło, żeby niektóre jaszczury pokolorować. Może niezbyt szczęśliwie wybrałam markery, bo nie za bardzo się znam na tej technice... Ale jak wiecie, dostałam "kuferek skarbów" (tutaj była prezentacja), w którym znalazł się miedzy innymi spory zestaw markerów w przecudnych kolorach. Musiałam w końcu je wypróbować :).

Tak to leciało: najpierw skomplikowana operacja robienia szablonu z kwadratowej "wycinanki" - tutaj już po sklejeniu elementów wyciętych z jednego kwadratu. Niestety zapomniałam zrobić zdjęcie w najważniejszym momencie, kiedy jaszczur był kwadratem (ta biała, nie zakreskowana część pokazuje jego rozmiar pierwotny). Te zakreskowane kawałki zostały wycięte z kwadratu i doklejone do białego korpusu w odpowiednich miejscach. Sztuczka polega na tym, że jak się to wszystko wytnie z jednego kwadratu i poskleja, to potem kolejne jaszczury (czy cokolwiek byśmy nie tworzyli) - po prostu muszą do siebie w układance pasować.




Potem odrysowywanie szablonu. Wbrew pozorom to bardzo precyzyjna operacja, wymagająca dużej cierpliwości i uwagi. Minimalne odchylenie któregokolwiek elementu powoduje rozjeżdżanie się całej kompozycji. Kłębowisko jaszczurów :).




Czas na kolory i pierwsze detale:



I wreszcie ostatnie szlify - łuski, pazury:




Najpierw wymyśliłam sobie cieniowane kolory zielono-turkusowo-szmaragdowe, ale na "pijącym" papierze tusz szybko wysychał i nie za bardzo dało się łączyć kolory. Może na gładkim brystolu osiągnęłabym pożądany efekt, no ale tutaj odpuściłam, bo wychodziły brzydkie plamy. Muszę kiedyś poćwiczyć z markerami na różnych papierach. 
Ostatecznie na kanarkowej pierwszej warstwie dałam po całości drugą w ciemnej zieleni, robiąc to celowo niezbyt równo, żeby kolor nie był idealnie jednolity.

No i na koniec łuski - białe (a właściwie w kolorze papieru - naturel) jaszczury dostały łuski czarnym cienkopisem, a zielone - złotym żelopisem, co może słabo widać na zdjęciach, ale fajnie wygląda w realu, w odpowiednim świetle.

A tak wygląda fragment oryginalnej grafiki Eschera, według której rysowaliśmy nasze jaszczury pod kierunkiem pana Tomasza Wełny:



Escher robił te grafiki w epoce przedkomputerowej, więc chylę czoła przed jego dokładnością, jubilerską wręcz precyzją. U mnie jest zaledwie kilka jaszczurów, a widziałam, jak z każdym kolejnym elementem zaczyna się to rozjeżdżać, elementy nie wpasowują się idealnie, bo gdzieś tam ołówek o włos się przesunął, szablon przekręcił się o jakieś mikrony...
Może nie było to jakieś wyjątkowo twórcze zajęcie, ale zabawa była całkiem fajna, no i przypomniała mi, że przy rysunku nie należy się śpieszyć, trzeba dbać o detale. Im bardziej się przyłożę, tym lepszy efekt :).

Na biurku mam teraz przygotowane akryle, na sztalugach dawno zaczęty olej, który wreszcie kiedyś muszę skończyć, a w planie na jutro - haha! też nie wierzę, ale... pastele olejne, na które ostatnio tak psioczyłam :). U pana Tomasza Wełny pojawiły się nowe lekcje z pastelami olejnymi właśnie, więc tak z marszu chcę je przerobić, może coś mi w końcu z tą techniką zaskoczy.


*****