sobota, 31 października 2020

Martwa natura z dynią.

Serial akrylowy trwa! To kolejny obrazek malowany z Panem Tomkiem Wełną. 

Jakaś kulinarna, warzywno-owocowa martwa natura marzyła mi się od pewnego czasu jako element dekoracyjny nad stołem w kuchni. Nawet dynia była już wymyślona jako główna bohaterka tej kompozycji, brakowało jednak iskry zapalnej do działania. No i oto pojawił się pan Tomasz i lekcja malowania akrylami takiej właśnie spożywczej kompozycji. I proszę bardzo - moja wersja, tradycyjnie już w przekłamanych kolorach (w realu niebieskości tła są mniej zjadliwe i zawierają sporo różnych odcieni, od ultramaryny i cyjanu, przez turkus, do zieleni rozmaitych, które na zdjęciu zniknęły):



Rozmiar A3 (30x40cm), korzystałam tym razem z gotowego podobrazia płytowego (płótno naciągnięte na płytę pilśniową).

Kompozycja z dynią była malowana przez pana Tomka i panią Darię w dwóch wersjach, barwnej w dziennym oświetleniu i walorowej w sztucznym świetle. Obejrzałam oba filmy, malowałam głównie według tej bardziej kolorowej, "dziennej" wersji .




Co mi się w tym obrazku i w pracy nad nim podobało? Przede wszystkim intensywne kolory i kontrasty. W życiu tak nie malowałam! Moje obrazki zawsze były stonowane, pastelowe lub monochromatyczne, spokojne... Nie zawsze było to zaletą, a ja nie umiałam sobie poradzić z mocnymi kolorami, obrazy mi się spłaszczały. Malując tę martwą naturę, czy choćby ogród Mehoffera z poprzedniego wpisu, albo jeszcze wcześniejsze bodiaki Stanisławskiego, załapałam jaka jest technika malowania w ten sposób, jakie powinny być kolejne etapy barwnej kompozycji. Teoretycznie pewne rzeczy się niby wie, to są podstawy malowania! Ale w praktyce nikt dotąd tak krok po kroku nie pokazał mi jak się to robi. W połowie obrazu nie wierzyłam, że coś sensownego z tego będzie. Ale tak samo było z innymi obrazkami malowanymi z panem Tomaszem. Tym razem już wiedziałam, że chociaż to wcale tak nie wygląda, to na koniec będzie naprawdę martwą naturą z dynią :). 

W trakcie lekcji dostajemy zawsze ogromną dawkę praktycznych porad. Po raz kolejny na przykład usłyszałam zdanie, że puste przestrzenie należy traktować jak przedmioty, zauważać ich kształty, barwy, położenie względem pozostałych elementów. I jak się to jeszcze praktycznie przećwiczy, namaluje tak jak robi to nauczyciel, to zapada to w pamięć, zostaje w głowie. I w rezultacie ułatwia malowanie :).

Nadal nie jestem zadowolona z przestrzenności moich malowanek, a raczej braku tej przestrzeni, głębi, trójwymiarowości. Ta martwa natura była dobrą okazją do popracowania nad budowaniem bryły kolorami, ale moje postępy oceniam na tróję, tak mniej więcej. Toteż chciałabym namalować jeszcze kolejną naturkę, może tym razem z "żywych" modeli :). Tylko skąd ja na to czas wezmę, ech...




Moi mili, czasem piszę bardzo długie posty, ale ostatnio mam taki natłok przeróżnych spraw, że ledwo udaje mi się wykroić trochę czasu na malowanie, a na pisanie już go niemal wcale nie zostaje. Tak więc wybaczcie, na razie wpadam tak tylko na moment, żeby dać znać co porabiam :). Nawet kilka dni urlopu niewiele dało, bo ogród wymagał pilnej interwencji i takie tam jeszcze remontowe zamieszanie. Nie dość, że w domu rozgardiasz, to jeszcze syn remontuje sobie mieszkanie po dziadku i oczywiście wszyscy jesteśmy w to w jakimś stopniu zaangażowani.

Ale za parę dni będzie nowy obrazek!

:)))

*****


poniedziałek, 26 października 2020

W ogrodzie Mehoffera.

Moi mili stali Zaglądacze na pewno już wiedzą: to kolejny temat malowany razem z panem Tomkiem Wełną i panią Darią Rzepielą, tym razem - inspirowany obrazem Józefa Mehoffera.

Niestety nie udało mi się zrobić lepszego zdjęcia, mój dogorywający aparacik odmówił współpracy i wypluwał tylko takie nieostre potworki - a mimo wszystko chciałam podzielić się z Wami efektem mojego weekendowego tworzenia.


Oryginalny obraz Mehoffera (przedstawiający jego własny dom i ogród w Jankówce) - namalowany farbami olejnymi, ma wymiary 51,5 x 68,5 cm, mój - namalowany akrylami, ma wymiary 50 x 60cm, ciutkę inne proporcje, więc musiałam też odrobinę pokombinować, żeby jakoś zmieścić wszystko co najważniejsze na tym obrazie. A dzieje się na nim sporo!

Tak wygląda oryginał, którego zdjęcie zapożyczyłam z portalu "Niezła sztuka", gdzie można przeczytać ciekawy artykuł ilustrowany wieloma zdjęciami obrazów Mehoffera ("Ogrody Józefa Mehoffera"):



Lekcja malowania nie trwa aż tak długo, żebyśmy mogli dokładnie odtworzyć wszystkie szczególiki obrazu Mehoffera, no ale też nie taki jest cel tej nauki. Przyznam się jednak, że malowałam główne elementy (tak zwane tło, czyli podmalówka, niebo, dom, ścieżka i duże plamy zieleni) zgodnie z tym, co pokazywali państwo Daria i Tomek, ale później, przy detalach, przeszłam już na własny tryb :). Podoba mi się efekt, jaki osiągnęli nasi nauczyciele malując w ekspresowym (jak dla mnie) tempie, z konieczności zresztą upraszczając go znacznie, ale sama wolę to robić wolniej, precyzyjniej. Prawdopodobnie to kwestia wyczucia i doświadczenia, których jeszcze mi sporo brakuje, więc takie intuicyjne, impresjonistyczne malowanie nie do końca mi odpowiada. 

W pewnym momencie myślałam, że nic z tego nie będzie, ale ostatecznie jestem zadowolona z rezultatu. Nie jest to temat ani obraz moich marzeń, ale z każdym takim ćwiczeniem uczę się czegoś nowego. Samo poznawanie właściwości akryli bywa zaskakujące. Wciąż zadziwia mnie jak te farby gasną, tracą blask po wyschnięciu. Farby olejne w zasadzie nie zmieniają nasycenia, natomiast akryle ciemnieją, stają się mniej intensywne. To powoduje, że trzeba malować większymi kontrastami, żeby obraz nie był płaski i mdły. No i nie ma takiej możliwości mieszania kolorów bezpośrednio na obrazie jak w olejach. Po kwadransie farba jest zaschnięta. W olejach - można wrócić do obrazu na drugi dzień i łagodnie łączyć wcześniejsze plamy barwne z nowymi, uzyskując łagodne przejścia. Dla jednego to zaleta, dla kogoś innego - wada. Ale warto mieć tego świadomość. Po prostu maluje się tymi farbami inaczej.

 I jeszcze raz moja wersja:


Najbliższy plan to martwa natura z dyńką :). Konsekwentnie oswajam akryle, taki jest plan. Dopóki mam co wybierać z lekcji pana Wełny - wybieram akryle, żeby trzymać się jednej techniki. Ale jest jeden obraz olejny, który też koniecznie muszę namalować, wiec jakoś wcisnę go do harmonogramu :). 

*****



piątek, 16 października 2020

Bukiet róż.

Chyba polubiłam akryle :). Co prawda uważam dzisiejszy obrazek za lekką porażkę, bo moje róże bardziej przypominają piwonie albo jakieś chryzantemy, no i w ogóle trochę za długo przy nich dłubałam, co niewątpliwie widać, ale to jednak porażka pożyteczna, bo przecież się na niej też uczę. 

Obrazek malowany oczywiście z panem Tomkiem Wełną. Jak zobaczyłam film z tą lekcją - w środku nocy, kiedy miałam już wyłączać komputer - to wiedziałam, że zaraz na drugi dzień będę malować te przepiękne kwiaty! Od razu spodobał mi się kontrast bladożółtych płatków i ciemnoszarego, niemal grafitowego tła. Cudne kolory! U mnie może nie do końca tak samo, (chociaż w realu mniej niebiesko niż na zdjęciu, wyszedł mi bardziej taki brunatny grafit), ale już załapałam jak te szarości mieszać, a z żółtym trzeba mi chyba więcej odwagi i będzie dobrze :). 

Szczerze mówiąc od tygodnia wahałam się, czy pokazać to arcydzieło tak jak jest, czy najpierw poprawić, ale obawiam się, że jak zacznę poprawiać, to znowu namaluję coś całkiem innego :). A więc pokazuję, a poprawiać będę później, jak obrazek odleży swoje na szafie :))).

Dwie wersje oświetlenia (rozmiar obrazka A3 - około 30x40cm):



Jak wiecie z poprzedniego wpisu ("Żurawie"), zdarza mi się malować na innych obrazach, czasem nawet cudzych, częściej jednak na własnych. Tym razem było podobnie i jesienne róże powstały na podłożu z malw z tego posta - "Jeszcze raz malwy". Malwy były jednak całkiem nieudane. Najpierw zamierzałam je tylko poprawić, przemalować fragmenty, ale w końcu doszłam do wniosku, że nie będę ich ani siebie męczyć, na te kwiaty jeszcze przyjdzie czas i zrobię je od nowa, a teraz namaluję na tym coś całkiem innego. Akurat moje oko padło na filmik pana Tomka z tym ślicznym różanym bukietem. Moim zdaniem ten obrazek, mimo wszystko, wyszedł mi znacznie lepiej niż tamte malwy. 

Poniżej zdjęcie oryginalnego bukietu oraz obrazu pana Tomka (ze strony Pracowni OKO):



Jeśli chodzi o moją wersję, to najbardziej jestem zadowolona z dolnej części wazonika - mam wrażenie, że udało mi się "zrobić szkło". No w każdym razie zwracam teraz uwagę na coraz więcej drobnych kwestii, co na pewno moim obrazkom wyjdzie na zdrowie. Dawniej za bardzo się śpieszyłam z malowaniem, nie poświęcałam uwagi wszystkim blikom, załamaniom światła, zmianom nasycenia koloru w obrębie jednej plamy, równowadze ciepła i zimna itd. 

Szykujcie się na kolejne moje malowidła akrylowe, bo zaczęło mi się to podobać :). Już przygotowałam podobrazia, dokupiłam kilkanaście nowych kolorów i podstawowe w dużych tubach, bo w "cudownym kuferku" był tylko zestaw startowy 12 kolorów w malutkich tubkach, większości z nich już nie mam. Jednym słowem - ten kuferkowy zestaw to była taka przynęta, która, jak widać, chwyciła :))). Bo przecież wcześniej w ogóle nie malowałam akrylami!

Zamówiłam też specjalny papier do akrylu, żeby spróbować, jak się na tym będzie malowało.  Mam co prawda jeszcze kilka płyt pilśniowych z odzysku, na których bardzo lubię malować, ale to są większe rozmiary, więc szkoda mi ciąć, bo za chwilę przejdę chyba z malowaniem akrylami właśnie do tych większych gabarytów :). Dawniej w ogóle malowałam duże obrazy, no może średnie, ale 50x60cm to było absolutne tyci-tyci-minimum. Potem jakoś nagle przeszłam na A4-A3... Ale rozmalowałam się ostatnio i te maleństwa już mnie męczą, potrzebuję większej powierzchni. Będzie się działo!

Natomiast z planowanych przymiarek do pasteli olejnych nic nie wychodzi, bo jakoś nie mogę się do nich przekonać. Co wyjmę pastele, odpalę sobie któryś z filmów pana Tomka - to robi mi się w środku jakaś blokada, no odrzuca mnie po prostu. Nie pasuje mi ta technika i już. Może jak się trochę znudzę akrylami to wrócę do tematu. Miałam tak z żurawiami z poprzedniego wpisu - robiłam kilkanaście zupełnie jałowych podejść, patrzyłam tylko w płótno z pustką w głowie i kompletnie nie miałam pomysłu od czego zacząć. Niby prosta rzecz - jest zdjęcie, są farby, nawet szkic zrobiłam od razu... a jakoś nie mogłam ruszyć z malowaniem. W międzyczasie narysowałam mnóstwo rzeczy cienkopisami, żelopisem, kredkami, malowałam akwarelami, a żurawie nie mogły się zmaterializować... Wreszcie jak się odblokowałam, to namalowałam je w jeden dzień. Z pastelami olejnymi trochę inna sprawa, bo nie podeszła mi w ogóle sama technika, więc nie chodzi tu o temat obrazka, bo tych jest sporo do wyboru. No nic, dam sobie na razie spokój, może muszą swoje odleżeć.



A póki co maluję akrylami z panem Tomkiem i panią Darią z Pracowni OKO. 

W planie tematy (podlinkowałam do konkretnych filmów na stronie Pracowni OKO) - Paryż z wieżą Eiffela, uliczka południowego miasteczka, pejzaż morski według Moneta, kwitnący ogród Mehoffera, wiosna w Tatrach, inna wiosna w Tatrach, ogród Moneta w Giverny, lampart, martwa natura z dynią, może coś jeszcze... Ale oczywiście będę także próbować malować własne tematy :). Na ten weekend ostrzę sobie zęby i pędzle na ogród Mehoffera - to będzie trochę większy od róż obraz z masą szczególików. Wisi nade mną co prawda widmo przenosin gratów z jednego pokoju do drugiego, w związku z ciągnącym się na raty remontem w domu, więc nie wiem czy moje artystyczne plany nie wezmą w łeb...

Kusi mnie też martwa natura z dyńką, bo mam już dla niej upatrzone miejsce nad stołem w kuchni. I jakieś kwiaty jeszcze koniecznie, bo lubię kwiatowe motywy...

Tak więc - widzimy się wkrótce!

***** 


niedziela, 4 października 2020

Żurawie.

No, w końcu... Napomykałam już kilka razy o obrazie olejnym, który kończę, ale trwało to tak długo, jakbym szykowała pełnowymiarową kopię "Bitwy pod Grunwaldem"... Więcej było myślenia i odkładania, niż malowania. Ale wreszcie się za niego zabrałam i mogę powiedzieć, że - jest. Bo czy skończony, to sprawa dyskusyjna, no ale sprawa ciągnie się za długo i czas położyć temu kres. Parę ptaków i jednolita połać w tle, wielkie mi co... Co najśmieszniejsze, to tak naprawdę ja ten obraz namalowałam w jedno popołudnie. Wcześniej przez blisko rok była tylko podmalówka i szkic. Po prostu nie mogłam się za niego zabrać, miałam jakąś blokadę wewnętrzną. Tak więc koniec i kropka, więcej do tego obrazka wracać nie będę. Co nie znaczy, że innego z tym tematem nie namaluję, może akwarelą albo akrylami, które ostatnio zaczynam lubić?

Zeszło mi jeszcze trochę z próbami sfotografowania tego dzieła tak, żeby kolory były w miarę realne, ale w końcu się poddałam. Mój aparat dawniej wszystko zniebieszczał, teraz żółcie biją po oczach dla odmiany. W dodatku w nowym komputerze pogubiłam się z edycją obrazów... No na razie nie mam siły  z tym walczyć, tak więc jest jak jest, kolory zinterpretowane przez mój aparacik (też muszę w końcu dziadka wymienić!).


To teraz poopowiadam, bo z tym mi chyba lepiej idzie :))). Najpierw będzie rys historyczny :). Otóż wczesna historia mojego malowania, od matury mniej więcej - to oleje, oleje, oleje. Wcześniej, w czasach szkolnych, były tempery i rysunek tuszem, ale jak poznałam malarstwo olejne, to wszystkie inne techniki przestały dla mnie istnieć. Inna rzecz, że wkrótce zaczęło się tak zwane normalne życie - i malowanie coraz bardziej znikało z planu dnia. Przytłoczyły mnie obowiązki, zaczęła się praca, rodzina, dzieci, dom... Znacie to? No i na długie lata w zasadzie przestałam malować. A teraz, kiedy wróciłam do swoich ulubionych zajęć, zaczęłam odkrywać akwarele, cienkopisy, akryle i inne cuda. Gdzieś tam w międzyczasie pojawiały się tematy, które chciałabym namalować w oleju, ale te nowe techniki pochłaniały cały mój wolny czas. O olejach więc zapomniałam...

Ostatnio jednak zaczęłam robić porządki ze swoim życiem, ustawiać priorytety. Bo dzieci odchowane, emerytura za progiem, mogę zwolnić, przestać gonić, zająć się przyjemnościami. Bo jak nie teraz, to kiedy? 

I okazało się, że mogę wygospodarować sobie tego wolnego czasu znacznie więcej, niż mi się wydawało. Bo wiadomo, że robotę to sobie człowiek zawsze znajdzie, zwłaszcza w domu ciągle jest coś do zrobienia, o ogrodzie to nawet nie wspomnę... Ale ogród nie jest moją pasją, owszem ogarniam go, czasem nawet znajduję w tym przyjemność, ale nie chcę całego życia poświęcać na kopanie ziemi, plewienie, przycinanie krzaków, przesadzanie kwiatków, nawożenie, opryskiwanie, podlewanie itd. W domu przestałam się przejmować bałaganem (mój mąż ma rodzinną ksywkę "czynnik chaosu", więc i tak trudno za nim nadążyć, a zmienić się już nie da), ogarniam z grubsza, tak żeby kurz nas nie zabił, a na resztę przymykam oko. Dawniej stale latałam ze ścierką, ale w końcu wrzuciłam na luz. Przyszedł czas na malowanie, znalazł się więc i czas na powrót do olejów.


Temat żurawi porwał mnie z siłą wodospadu dobrych kilka lat temu, kiedy trafiłam na fotograficzno-przyrodnicze blogi z Warmii, z doliny Biebrzy... Żurawie i łosie. Przecudowne zdjęcia i niesamowite opowieści z obserwowania przyrody, zwłaszcza pana Wojciecha Gotkiewicza i jego żony. Mogłam czytać i oglądać godzinami. I ciągle kusiło mnie, żeby namalować... I z tych właśnie zdjęć wziął się ten obraz. 



Wymiary 50x60cm, olej, płótno na blejtramie. Malowałam farbami Dealer&Rowney i Mont Marte, bo chociaż D&R mam 36 kolorów, to się okazało, że warto się wspomóc tymi z MM. Od razu zauważyłam różnicę - DR są gęste, dodawałam odrobinę medium, natomiast MM - rzadsze, można malować samą farbą.

Ale historia tego obrazu ma jeszcze drugie dno...

Opowiadałam niedawno o podobraziach, na jakich maluję akrylami... Nie jestem wybredna co do podłoża, na którym maluję, nie zastanawiam się nad tym, ile wieków moje dzieło przetrwa, ważny jest sam moment malowania, więc liczy się nie tyle trwałość, co komfort malowania i ewentualnie efekt w postaci faktury podobrazia, widocznej później na powierzchni obrazu. Lubię natomiast podłoża stabilne, sztywne. Dlatego chętnie maluję na desce lub płycie. Jednak ten obraz z żurawiami powstał na płótnie naciągniętym na krosno czyli blejtram. Bo miałam takie właśnie podobrazie w domu, bo... wcześniej na tym płótnie był inny obraz... 

No tak, teraz dowiecie się o tajemnicy rodzinnej ;). Otóż jakiś czas temu mąż dostał w prezencie obraz, który mu się kompletnie nie spodobał. Nikomu z krewnych i znajomych zresztą się nie podobał. Trochę powisiał gdzieś w kącie, ale że darczyńcy u nas nie bywają, to w końcu mąż zadecydował, że nie chce obrazu oglądać i poprosił mnie, żebym coś innego na tym cudzie namalowała. Pomyślałam sobie - gorzej nie będzie, to co mi szkodzi :). I od tego zaczęła się myśl o powrocie do malowania olejami, bo tamten obraz był olejny, więc malować na nim bez jakichś szczególnych zabiegów można w zasadzie tylko olejami.

Ale żeby swobodnie malować, trzeba obraz wyjąć z ramy. Arcydzieło wyżej wymienione było bardzo porządnie oprawione, łącznie z zaklejeniem od tyłu eleganckim papierem, co już obudziło moją czujność i pewne podejrzenia, bo kto i po co to robi... Papier trzeba było oczywiście zedrzeć. No i się wykryło! Jak się okazało, obraz był darem przechodnim. Z tyłu (na spodniej stronie płótna) miał wypisaną dedykację autora dzieła - dla osoby, która następnie to kukułcze jajo podrzuciła mojemu mężowi :))). Tak więc pod moim obrazem z żurawiami jest inne dzieło. A w sumie to ciekawe, czy pod tamtym też czegoś jeszcze nie było :))). 

Zapytałam męża czy chce jakiś bukiet kwiatów (bo, jak przystało na prawdziwego faceta, który w poprzednim wcieleniu był kobietą, lubi takie kwiatkowe motywy), czy pejzaż z żurawiami. Bo wiedziałam, że te żurawie to ja kiedyś namaluję na pewno. Zdziwiłam się, bo stawiałam na kwiatki, ale od razu wybrał żurawie. No to są.

*****