niedziela, 6 grudnia 2020

Katedra na Wawelu (olej).

 Sama się dziwię, że takie coś namalowałam. Nie przepadam za malowaniem architektury, nie przepadam za tak drobiazgowym malowaniem. A tu jakoś tak wyszło... Wciągnęło mnie w te detale.



W realu na obrazie wieże mają kolor szmaragdowy, a niebo kilka bladych (!) odcieni błękitu i nie jest to tak rozmazane. Tak, wiem, nie powinnam tego tłumaczyć, tylko w końcu zmienić aparat. Ech...

Katedrę na Wawelu zawsze chciałam namalować, ale ciągle nie mogłam się za to zabrać, a to brak weny, a to brak koncepcji, a to brak czasu, i tak schodziło... No ale w końcu zebrałam się w sobie i jest. Prawdopodobnie będą kolejne wersje, w innych ujęciach, ze szczególnym uwzględnieniem Kaplicy Zygmuntowskiej, do której mam szczególną słabość :).  I mam nadzieję, że z mniejszą precyzją, bo tutaj trochę mnie poniosło z tym dziubaniem szczególików. Ale na tym temacie krakowska przygoda się nie skończy, bo w Krakowie jest przecież także mnóstwo innych ciekawych miejsc, jak choćby Planty, Sukiennice, czy mój ulubiony kościółek św. Wojciecha, który raz już się na moim blogu pojawił w wersji symbolicznej - przy okazji zabawy w rysowanie w stylu Zentangle skojarzeń z miastami (tutaj).

Kraków jest miastem moich marzeń. Są dwa miejsca, o których często myślałam, że chciałabym tam zamieszkać - Kraków i Bieszczady. O Bieszczadach już kiedyś także pisałam - przy okazji recenzji książki ze zmarnowanym tytułem (tutaj). A skoro tak się z tym malowaniem rozkręcam ostatnio, to i bieszczadzkie połoniny na pewno pojawią się na moich obrazkach, bo już mi chodzą po głowie :). Ale dzisiaj czas na Kraków.

Pomysł w zasadzie był taki, żeby namalować tylko fragment z kopułami Kaplicy Zygmuntowskiej i Kaplicy Wazów, znalazłam nawet kilka zdjęć z ciekawymi ujęciami, ale potem pomyślałam, że na pierwszy ogień wezmę bardziej ogólny widok na katedrę. Miało być bardziej schematycznie, taka próba przed malowaniem kaplicy. Ale zaczęłam oczywiście od szkicu, no i jakoś tak wyszło, że chyba za bardzo się do tego szkicu przyłożyłam, narysowałam mnóstwo detali i potem w trakcie malowania szkoda mi było te szczegóły pominąć :). Tak to szło:










Obraz olejny o wymiarach 40x50cm.

Kolory na obrazie wyszły dość realistycznie, trudno mi jednak było na zdjęciach uzyskać dobry balans między turkusowo-szmaragdowymi wieżami na tle błękitnego nieba - a ceglanymi murami, złotą kopułą i resztą kolorów. Za dużo wyzwań na jeden raz dla mojego aparatu :).

A dlaczego Kraków? Trudno mi jednoznacznie wskazać pierwotne źródło tej fascynacji, bo mam to jeszcze z dzieciństwa. Pierwsze wycieczki i zwiedzanie Krakowa, we wczesnej podstawówce - z tatą, który studiował na Akademii Górniczo-Hutniczej, więc spędził tam kilka lat i znał miasto doskonale. Potem, w dorosłym życiu, też nie omijałam żadnej okazji do kolejnych wycieczek. Moje malarskie pasje również prowadziły do Krakowa, wszak mówi się, że jest miastem artystów - więc biografie wielu mistrzów nierozerwalnie wiązały się z Krakowem, tam jest bogactwo zgromadzonych dzieł sztuki, tam też - obiekt moich westchnień, najstarsza w Polsce Akademia Sztuk Pięknych.
A więc były też marzenia związane ze studiami na krakowskiej ASP. I te wszystkie historie typu "zaczarowana dorożka", artystyczna bohema itd. Wiecie, człowiek młody, to mu się roi :). Nie będę się dzisiaj zagłębiać w opowieści o moich krakowskich sentymentach, może opowiem stopniowo przy kolejnych obrazkach z tego miasta.
Ale to nieprędko, na razie dość mam dziubania cegiełek, gzymsików itd. Na sztalugach inne tematy :).

*****

wtorek, 24 listopada 2020

Żurawie jeszcze raz.

Lecące żurawie w promieniach wschodzącego (a może zachodzącego?) słońca. Inspiracją ponownie było zdjęcie pana Wojciecha Gotkiewicza (tutaj -klik- mój poprzedni obraz z żurawiami).




Olej 40x50 cm, na podmalówce akrylowej, a dokładniej na obrazie z ogrodem Mehoffera z tego -klik- wpisu. Tamten obrazek nie podobał mi się kompletnie, więc przemalowałam, jak to często u mnie bywa. Najpierw zamalowałam wszystko akrylowym tłem w szarościach. Przez chwilę zastanawiałam się, czy by nie zrobić tych żurawi w całości akrylami, ale... Malowanie olejami to rozkosz sama w sobie - zupełnie inne doznanie, niż malowanie akrylami. Nie mogłam więc sobie odmówić tej przyjemności :). I w ogóle to ja już widzę, że moje szumne zapowiedzi, że będę malować po kolei większość obrazów z panem Tomkiem Wełną, raczej trzeba wrzucić do kosza. Bo zdecydowanie wciągnęły mnie oleje, moja młodzieńcza miłość :). Na sztaludze zresztą już mam przygotowane podobrazie z podmalówką pod kolejny obraz olejny.


Kiedy jakiś czas temu trafiłam na stronę Pracowni OKO - byłam zachwycona sposobem prowadzenia lekcji przez pana Tomka i panią Darię (zresztą nadal jestem ich fanką!), obejrzałam większość nagranych filmów, według niektórych namalowałam kilka obrazków, a zaplanowałam dużo więcej. Równolegle jednak wróciłam do dawno zarzuconego malowania farbami olejnymi, no i przypomniałam sobie jaka to frajda :). A że na stronie Pracowni OKO lekcji z farbami olejnymi jest zaledwie kilka i w dodatku nie wszystkie tematy mi się spodobały, to zaczęłam malować własne pomysły. No i tak się porobiło, że z zaplanowanych wcześniej lekcji do przerobienia z panem Tomkiem zrezygnowałam teraz z większości. Początkowo to wspólne malowanie traktowałam jako naukę i rzeczywiście te ćwiczenia dużo mi dały. Najważniejsze chyba było odblokowanie uśpionych pasji. Na pewno nadal będę korzystać z lekcji Pracowni OKO, ale więcej będę malować także według własnych pomysłów. 





Staram się nadrobić stracony czas. Kiedy byłam młoda, chciałam malować. Malowanie było moim marzeniem i największą miłością. W ogóle nie wyobrażałam sobie, co innego mogłabym w życiu robić. Ale zawsze słyszałam, że to fajne hobby, ale zawód to trzeba mieć jakiś pożyteczny. I nawet dużo później, kiedy miałam już swoje dorosłe i samodzielne życie, miałam to wbite gdzieś tam z tyłu głowy, że malowanie to tylko hobby, zabawa, fanaberia, można to robić w wolnym czasie. A ja tego wolnego czasu wciąż nie miałam, bo nawet jak miałam, to wmawiałam sobie, że na pewno są rzeczy ważniejsze do zrobienia niż moje malowanie... Nie jestem wyjątkiem. Ileż to ja takich historii słyszałam i czytałam... Malujemy (lub tworzymy coś innego) jako dzieci, potem dorośli każą nam wybrać sobie jakiś sensowny zawód i dopiero na emeryturze, kiedy w końcu poczujemy się wolni, wracamy do realizacji dziecięcych marzeń.

Czy słyszeliście o Grandma Moses? Może nawet kiedyś już o niej wspomniałam na blogu... Cytuję za Wikipedią:

Anna Mary Robertson Moses (ur. 7 września 1860 , zm. 13 grudnia 1961) − amerykańska malarka.

Przez wiele lat była jedyną liczącą się przedstawicielką sztuki naiwnej w USA. Zaczęła malować w latach 30., w wieku 70 lat. Treścią obrazów były wspomnienia z czasów dzieciństwa, młodości i całego życia spędzonego na farmie. Jej celem było utrwalenie obrazu amerykańskiej wsi i ludzi tam żyjących.

Przez przypadek sprzedała kilka obrazów, które w 1938 przyniosły jej światową sławę. Malowała bardzo intensywnie po 1939 m.in. A Beautiful World, (1948). Swoje życie opisała w autobiografii My Life’s History (1952).

A oto jeden z jej obrazów:



Czyż nie jest uroczy?! 
Babcia Moses ukończyła tylko kilka klas w wiejskiej jednosalowej szkółce, całe życie pracowała na farmie, urodziła 10 dzieci. Dopiero kiedy skończyła 70 lat i powiedziano jej, że jest już za stara na pracę w gospodarstwie, kupiła sobie pierwsze przybory plastyczne.
Malowała niemal do końca życia (zauważcie - żyła 101 lat!), a przez ostatnich 10 lat sprzedano jej obrazy za ponad 100 tys. dolarów.

Tak że spoko, mam jeszcze przed sobą mnóstwo czasu na podbicie rynku sztuki :)))).

*****

poniedziałek, 23 listopada 2020

Książki o sztuce. Betty Edwards "Rysunek. Odkryj talent dzięki prawej półkuli mózgu".

Kochani, serdecznie Wam dziękuję za ciepłe przyjęcie mojego ostatniego obrazka z krwawnikiem w porcelanowym dzbanku! Zaskoczyła mnie tak duża ilość komentarzy  - pozytywnych, a czasem nawet wręcz entuzjastycznych. No bo wiadomo - jak coś średnio wyjdzie, to komentarzy jest mniej i są takie bardziej... wyważone :))). Tak więc widocznie krwawnik raczej się spodobał :).

Cieszy mnie to ogromnie, bo umacnia mnie w przeświadczeniu, że idę dobrą drogą. Ja sama jestem z tego obrazka zadowolona i czuję, że odpowiada on temu, co i jak lubię malować. A lubię przede wszystkim farby olejne, co wielokrotnie już podkreślałam. Mimo więc pewnej sympatii dla akwareli i niedawno poznanych akryli - prawdopodobnie będę malować głównie olejami. Tematyka pewnie będzie różna, ale tonacja raczej spokojna, jak w krwawniku. Obrazy malowane akrylami z panem Tomkiem były ciekawym doświadczeniem, ale ta krzykliwa kolorystyka w niektórych (ogród Mehoffera albo martwa natura z dynią) niezupełnie mi odpowiada. A do własnych tematów to jakoś bardziej mi oleje pasują.

Ale zostawmy to, co już było i co ma dopiero nastąpić.  



Pierwszą ilustracją do dzisiejszego wpisu jest taki oto skromny szkic pejzażu, wykonany miękkim ołówkiem, metodą negatywową. Był to - a jakże - temat jednej z lekcji w Pracowni OKO (link). I może bym go sobie odpuściła, ale zmieniłam zdanie, kiedy zaczęłam czytać książkę, o której chcę Wam dzisiaj opowiedzieć. 

Rysunek nawiązuje do jednego z zalecanych w książce ćwiczeń - rysowania negatywowego. Polega to z grubsza rzecz biorąc na rysowaniu tego, co jest poza głównym obiektem, czyli pustych przestrzeni między elementami tego obiektu i między obiektem a krawędzią kartki. Rysunki i na przykład akwarele malowane tą metodą dają czasem spektakularne efekty. W tym pejzażyku metoda negatywowa została wykorzystana tylko częściowo, we fragmentach - widać to głównie tam, gdzie są trawy podświetlone słońcem, na ciemnym tle wody i drzew. W książce to ćwiczenie jest nieco bardziej skomplikowane, rysuje się na przykład przestrzenie negatywowe krzesła z giętym oparciem. 

Istotą tego zadania było skupianie się na postrzeganiu krawędzi i kształtów - niekoniecznie zasadniczych elementów rysunku. Puste przestrzenie w rysunku traktujemy tak samo jak konkretne przedmioty, skupiamy się tak samo na głównych obiektach, jak i na fragmentach przestrzeni między nimi, tworząc razem spójną, bogatą w formy i walory układankę. Rysując tradycyjną metodą nie uzyskałabym tak fajnego rezultatu, bo trawy albo by się zgubiły w tle, albo w ogóle byłyby narysowane ciemniejszą kreską na jasnym tle i efekt podświetlenia w ogóle by nie zaistniał.

Ale wróćmy do książek. Otóż, korzystając z podpowiedzi pana Wełny, kupiłam sobie niedawno dwie ciekawe pozycje o sztuce, kreatywności, rozwijaniu swoich talentów: 



Przejrzałam na początku obie pozycje dość wnikliwie. Książka Julii Cameron wydaje mi się jednak przesadnie "uduchowiona" i trochę za bardzo w stylu poczytnych, acz mało wartościowych, poradników w rodzaju "moc jest w tobie", więc polecać jej nie będę. Ale jest w niej także trochę pożytecznych treści, więc na pewno przeczytam ją w całości (pomijając rozwlekłe listy pytań), coś się z tego na pewno wyłuska :). Tutaj link - do ciekawej rozmowy na temat książki "Droga artysty"  . 

W książce pani Cameron sporo miejsca zajmują zadania i ćwiczenia, różne check listy i pytania, na które trzeba odpowiedzieć, ale czy one komukolwiek w czymś pomogą...? Wątpię. Powtarzające się co kilka stron zadania typu "uzupełnij zdanie >gdybym się nie bał to...<" lub "wymień pięć rzeczy, które lubisz" oraz "przypomnij sobie, co lubiłeś robić w dzieciństwie", które zapełniają połowę książki, mnie raczej odstraszają i nudzą, bo jestem przekonana, że niewiele wnoszą w moje życie i niczego w nim nie zmienią. Ponieważ jednak książkę napisała osoba, która rzeczywiście sama doświadczyła wielu zakrętów na swojej drodze artystycznej, to w pewnym stopniu pomaga ona uzmysłowić sobie własne wewnętrzne ograniczenia i główne problemy w rozwoju kreatywności. Do przeczytania, ale nie obligatoryjnie :).

Na pierwszy ogień wzięłam więc "Rysunek" Betty Edwards, bo wydał mi się bardziej rzeczowy, w formie kursu podzielonego na konkretne dni, z praktycznymi zadaniami rysunkowymi do wykonania. Ćwiczeń nie ma wcale dużo, ważniejsza jest teoria, którą się potem w tych ćwiczeniach realizuje. 

Różnych teorii na temat rozwoju duchowego, wzmacniania poczucia swojej wartości i temu podobnych, to ja się już w życiu naczytałam - teraz potrzebuję właśnie praktyki, ćwiczeń, konkretów, jasnego planu działania. W tej książce jest owszem sporo teorii, ale zupełnie innego rodzaju. To są rezultaty konkretnych i wieloletnich badań naukowych z zakresu neurologii i neuropsychologii. Autorka sama przez ponad ćwierć wieku opracowywała metody nauczania, które mają zastosowanie nie tylko w dziedzinach związanych ze sztuką, ale wszędzie tam, gdzie potrzebne jest kreatywne działanie.

Książka Betty Edwards jest dla mnie w pewnej części jak objawienie. I w sumie to niby nie ma tam nic, o czym bym wcześniej nie wiedziała, bo tematy dotyczące neurologii i działania mózgu zawsze mnie ciekawiły, ale moja wiedza była bardzo rozproszona, niespójna i przede wszystkim - nie wynikały z niej konkretne przełożenia na mój osobisty rozwój artystyczny. A tutaj są konkretne przykłady wykorzystania tej wiedzy, pomocne w rozwijaniu twórczego postrzegania rzeczywistości i w rozwijaniu posiadanych talentów, szczególnie tych artystycznych.

Jednym z ćwiczeń, zalecanych do wykonania przez panią Edwards, jest rysowanie, a właściwie kopiowanie, szkicu obróconego do góry nogami. Chodzi przy tym o to, żeby nie myśleć CO się rysuje, jaki obiekt, tylko podążać wzrokiem za kolejnymi elementami samego rysunku, liniami widocznymi na wzorcowym szkicu i kopiowanie tego co widzimy, a nie tego, co lewa mądralińska półkula mózgu mówi nam, że tam jest narysowane. Kiedy nie uruchamiamy myślenia i analizowania jaką bryłę mamy narysować, to rysujemy po prostu linearne przedstawienie tego, co tak naprawdę nasze oko widzi. Naszą ręką kieruje wtedy prawa, intuicyjna półkula, które przyjmuje rzeczy takie, jakimi są. I okazuje się, że - czary mary - po odwróceniu ukończonego rysunku, nasze dzieło jest niemal idealnym odwzorowaniem skomplikowanego obrazu. Nawet jeśli nie mieliśmy wcześniej żadnego przygotowania rysunkowego i uważaliśmy, że kompletnie nie umiemy rysować. Gdybyśmy próbowali narysować go patrząc na niego w normalnym ustawieniu, to trudno by nam było wyłączyć najmądrzejszą na świecie, tłumaczącą nam wszystko po swojemu, lewą półkulę. Wtedy rysowanie skomplikowanych układów brył i skrótów perspektywicznych staje się trudną do wykonania sztuką - nawet dla biegłych zawodowców, ponieważ zamiast skupić się na tym co widzimy, przetwarzamy w lewej półkuli naszą wiedzę o przedmiotach, przeliczamy w głowie proporcje, kąty, głębię i perspektywę, trójwymiarowe ułożenie w przestrzeni itd, podczas gdy chodzi przecież o płaski, linearny, dwuwymiarowy rysunek. Betty Edwards uczy nas patrzeć dwuwymiarowo i przenosić to na papier.




Na podstawie reprodukcji zamieszczonej w książce w pozycji obróconej do góry nogami narysowałam kopię rysunku Picassa z portretem Igora Strawińskiego. Dla ułatwienia rysowałam w podobnym formacie jak reprodukcja w książce. Na rysunek autorka książki daje czytelnikowi mniej więcej godzinę. Ja rysowałam około 10 minut, dość pośpiesznie, bo chciałam szybko sprawdzić co z tego w ogóle wyniknie. Wynikło nawet całkiem nieźle. Rysunek w gruncie rzeczy jest dość prosty. Jeden poważniejszy błąd, który dostrzegłam, jest na twarzy, którą rysowałam na końcu i nieopatrznie włączyłam myślenie (czyli dokładniej - lewą półkulę), niestety, co spowodowało, że narysowałam linię podbródka, której na oryginalnym rysunku wcale nie ma. Zorientowałam się co prawda od razu, ale że rysowałam cienkopisem (a powinnam ołówkiem), to wymazać się nie dało :). 

No dobrze, może ja już coś tam trochę potrafię rysować, więc poszło dość szybko, ale daję Wam słowo, że gdybym to rysowała z reprodukcji w normalnej pozycji, to zajęłoby mi to minimum pół godziny, a efekt byłby znacznie gorszy. Ważnym elementem na tym rysunku jest ułożenie nóg, ze skrótem perspektywicznym, na którym normalny rozum się wykłada i doprawdy ciężko to tak narysować, żeby wyglądało realistycznie. Natomiast patrząc na obróconą reprodukcję nie myślimy, co która kreska oznacza, czy to noga czy ręka, tylko zwracamy uwagę na wzajemne położenie i proporcje tych kresek. I wtedy łatwiej się rysuje realistycznie. Nie myślimy wtedy o perspektywie, konstrukcji bryły czy anatomii. Książka ma na celu nauczenie nas pracy w trybie prawopółkulowym, czyli intuicyjnie, swobodnie, bez rozkminiania istoty rzeczy.

W tym ćwiczeniu, podobnie jak w innych z tej książki, chodziło o to, żeby nauczyć się patrzeć prawopółkulowo. Po prostu patrzeć. A nie - myśleć i analizować co też widzimy i jak dajmy na to wygląda ta bryła z tamtej strony, której tak naprawdę w czasie malowania nie widzimy, więc ta wiedza do niczego nie jest nam potrzebna.




Drugi rysunek według tej metody rysowałam z panem Tomkiem Wełną, link do filmu z lekcją jest tutaj: Rysowanie do góry nogami. To jest próba kopii rysunku Durera - portret matki. Wydaje się dość skomplikowany, a metodą w odwrotnym ułożeniu narysowałam go dość szybko. Może nie idealnie, w moim wykonaniu to był tylko szybki szkic, ale nie chciałam poświęcać na to ćwiczenie zbyt wiele czasu, chciałam za to szybko zobaczyć rezultat takiego odwróconego rysowania. I tak samo jak poprzednio: wiem, że próba narysowania w normalnym ustawieniu zajęłaby mi znacznie więcej czasu i wiązała by się ze sporym stresem (od czego zacząć, jak to rysować, żeby uchwycić podobieństwo itp). W metodzie odwróconej w ogóle nie zaprzątamy sobie głowy podobieństwem, po prostu odwzorowujemy linie, ich układ wobec siebie i krawędzi kartki itd.

Tak wygląda oryginalny rysunek Durera:



Gdyby w szkołach podstawowych uczono rysunku według metody pani Edwards, mielibyśmy wokół siebie mnóstwo artystów i przede wszystkim szczęśliwych ludzi, którzy pozwalają swojej prawej półkuli mózgu na aktywność i nie poddają się terrorowi lewopółkulowców :). Książkę serdecznie polecam, nie tylko tym, którzy chcą rysować :).

Do rysunków - pejzaż metodą negatywową i portret matki Durera - użyłam ołówków Faber Castell B6 i B8 oraz kartek ze zwykłych szkolnych bloków rysunkowych.




Ostatnio miałam przez tydzień problemy z internetem, dlatego od ostatniego wpisu zeszło trochę czasu, ale już po kłopocie, więc mam nadzieję, że kolejny post pojawi się nieco szybciej :).

*****

niedziela, 8 listopada 2020

Krwawnik w porcelanowym dzbanku.

Tym razem farby olejne, kolejny przerywnik między akrylami :). Mimo wszystko z farb najbardziej lubię olejne. Nie mogłam więc przejść obojętnie obok tego tematu na stronie Pracowni OKO. 

Jak wiecie, od pewnego czasu uczę się malować pod kierunkiem pana Tomasza Wełny i pani Darii Rzepieli, korzystając z udostępnianych przez nich lekcji. Moim najnowszym odkryciem są akryle, którymi wcześniej nie malowałam (chociaż trochę podobne są do znanych mi temper). Powoli oswajam tę technikę, ale do farb olejnych ciągnie mnie zawsze i niezmiennie, więc co jakiś czas po prostu muszę nimi coś namalować :).



Obrazek niby prosty, spokojny, na oko w zasadzie trzy kolory - szarość, zieleń i biel... Skromna wiązanka polnego kwiecia, chwastu poniekąd (chociaż to także pożyteczne ziółko)... Ta skromność i prostota przemówiły do mnie, ale pomyślałam sobie, że może wcale nie będzie tak prosto namalować ten temat i że może to być ciekawe wyzwanie.

Tak wyglądał "model" czyli oryginalny, żywy bukiecik:


Przyznam się, że nie wszystko robię tak jak pan Tomasz. On maluje często palcami, ja nie lubię się aż tak ubabrać, więc unikam takich szaleństw manualnych :). W pewnym stopniu wynika to z tego, że mam pracę zawodową, w której moje ręce powinny wyglądać dość cywilizowanie, a nie zawsze daje się je doprowadzić do idealnego stanu po takiej zabawie. Może spróbuję kiedyś w rękawiczkach nitrylowych. Pan Tomek stosuje też z upodobaniem takie zabiegi jak wydrapywanie, ścieranie szmatką i wymywanie benzyną warstw farby, albo dla kontrastu nakłada farbę bardzo grubo, "kluseczkami" jak to nazywa :). Nie mogę się jakoś do tego przekonać, chociaż faktycznie efekty bywają genialne. Ja maluję płasko, powoli i bardziej precyzyjnie, pan Tomek strukturalnie i bardzo ekspresyjnie, dynamicznie. Jego (i pani Darii) obrazy dzięki temu bardziej "żyją". No w sumie to bym chciała tak malować :). Próbuję czasem robić podobne eksperymenty, ale na razie dość nieśmiało. 

Wracam teraz do akryli, ale oleje będą się w ten akrylowy plan pracy od czasu do czasu wplatać. Trochę z tym malowaniem utknęłam, bo... utknęła gdzieś w drodze przesyłka ze sklepu plastycznego, z paroma potrzebnymi utensyliami. Szczęśliwie po dwóch tygodniach się odnalazła, więc mogę działać dalej :). 

Jeśli zaś chodzi o technikę olejną, to z lekcji pana Tomasza upatrzyłam sobie do namalowania (podlinkowane):  zachód słońca nad morzem, dwór w Komborni (część 1, część 2, część 3), a ostatnio pojawił się ciekawy, "ekspresowy" jesienny pejzażyk z jeziorem. Inne propozycje jakoś mnie nie porwały, a też trzeba powiedzieć, że nie ma ich dużo na stronie Pracowni OKO. Przeważają akwarele (namierzyłam aż około 30, które chciałabym namalować), akryle, pastele olejne, no i różne rysunki - ołówkiem, węglem, tuszem, sangwiną. Moje ukochane oleje niestety w zdecydowanej mniejszości, raptem kilka lekcji :(. Ale nic to, po akrylach chcę jeszcze popracować pod kierunkiem pana Tomka nad akwarelami, jest w czym wybierać, tematów nie zabraknie mi przez długi czas. 

A do olejów inspiracje znajdę sobie wokół siebie :).


*****

 

poniedziałek, 28 września 2020

Ważka.

Oczywiście to kolejny temat lekcji z doktorem Tomaszem Wełną. 




Lekcja odbyła się jakiś czas temu, ale dzisiaj sobie ją odtworzyłam, ponieważ akurat zbiegły się dwie okoliczności - właśnie odgrzebałam ten film w archiwum strony Pracowni OKO, a równolegle znalazłam w naszym ogrodzie zimowym zasuszoną ważkę... nieco nawet "przeterminowaną", bo straciła swoje naturalne kolory. Jak się tam znalazła i co było przyczyną jej śmierci - tego się nie dowiemy... Zdarza się dość często, że do naszego ogrodu zimowego wpadają zabłąkane owady i niekiedy nie potrafią znaleźć drogi wyjścia, najczęściej zaplątują się w lamelki żaluzji, albo z jakiegoś innego powodu dokonują żywota pośród roślin doniczkowych. Jak przyuważymy stworzonko żywe, to wyłapujemy i wynosimy. Pszczółki, motylki, nawet pająki. Ważki odwiedzają nas często, bo mamy oczko wodne z wieloletnią biocenozą, stworzonek wszelkiej maści uwija się tam mnóstwo, zarówno w samej wodzie jak i wokół niej. 
...no i ta znaleziona mumia ważki natchnęła mnie do rysowania przy filmie pana Tomasza.





Ostatnio pokazuję Wam takie różne obrazki, które może nie są moją dumą, ale stanowią zapis ćwiczeń w malarstwie i rysunku. Oczywiście najchętniej marzę sobie o dużych i bogatych w treść i formę obrazach wychodzących spod mojego pędzla, widzę je nawet całkiem dokładnie w moich fantazjach, ale bądźmy szczerzy - w praktyce nawet z małymi obrazeczkami często mi nie idzie... Więc zamiast marzyć, trzeba się wziąć do roboty i ćwiczyć, ćwiczyć...! Nie zawsze mam czas, ale staram się jak najczęściej siadać w moim twórczym kąciku i codziennie coś tam przynajmniej naszkicować, albo jakiś kawalątek czegoś namalować. Bardzo dużo daje mi też samo oglądanie i słuchanie lekcji pana Tomasza i pani Darii, oboje przekazują ogrom niezwykle ważnych informacji, przydatnych w nauce rysowania i malowania (i nie tylko!).
Bardzo się cieszę, że trafiłam na stronę Pracowni OKO, aż się dziwię, że takich miejsc w sieci jest jak na lekarstwo, przynajmniej jeśli chodzi o strony polskojęzyczne. Widocznie artystów z talentem dydaktycznym mamy w Polsce niewielu (albo im się nie opłaca...). W moim mieście do niedawna nie było w ogóle takich miejsc, gdzie dorośli ludzie mogliby rozwijać swoje malarskie pasje pod okiem dobrego nauczyciela. W ostatnich latach pojawiły się dwa takie ośrodki, ale z różnych powodów nie odpowiadały mi. Albo środowisko samych emerytów (-ek), co jakoś mnie nie pociąga, albo przygnębiające miejsce i osoba prowadząca pozostawiające sporo do życzenia... Może ja za bardzo grymaśna jestem? No ale w każdym razie Pracownia OKO jest dla mnie miejscem idealnym! Lekcje nieustająco mnie zachwycają! W dodatku nie ograniczają mnie godziny czy problemy komunikacyjne, bo wystarczy włączyć komputer, wybrać dowolny film, kliknąć enter i voila!

Przymiarka do białego passe-partout. Wybrałam jednak czarne.



Wracając do ważki... Pan Tomasz pokazywał rysowanie owada stalówką i tuszem, ja sobie ułatwiłam korzystając z cienkopisów. W dawnych czasach rysowałam tzw. piórkiem, czyli właśnie stalówką na obsadce maczaną w tuszu kreślarskim, bo była to epoka we wczesnej fazie wynalezienia pisaków i takich ekstra cienkopisów jak są teraz - wówczas jeszcze nie było. A  że rysować tuszem lubiłam, to szybko przyzwyczaiłam się do tego niełatwego narzędzia do tego stopnia, że potem ciężko mi było przestawić się na cienkopisy. Uważałam je za narzędzia nieprofesjonalne :). W pewnym momencie jednak zrobił się problem, bo z chwilą ekspansji pisaków porządne "piórka" zniknęły z rynku. Czasem nawet w sklepie plastycznym nie wiedziano za bardzo o czym ja mówię, pytając o piórko czy artystyczną stalówkę do tuszu. Tak więc z czasem przestawiłam się na cienkopisy i w końcu tak je polubiłam, że teraz ciężko mi nawet pomyśleć o powrocie do stalówek. Prawda jednak jest taka, że to zupełnie inny rodzaj rysowania, chociaż na pozór efekt identyczny. W trakcie tej lekcji napatrzyłam się na staranne pociągnięcia piórem w wykonaniu pana Tomasza i... chyba kolejne zamówienie w sklepie plastycznym powiększy się o obsadkę z angielską stalówką :). Jest coś magicznego i szlachetnego w takim tradycyjnym rysunku tuszem z kałamarza...

Tymczasem jednak ważka została narysowana cienkopisem. To miała być najprostsza sprawa w tym obrazku. Ale coś mi się pokiełbasiło z segmentami kadłuba. Więc rysowałam dwa razy. Drugi raz też nieidealny. Mogłam machnąć ręką po pierwszym razie, bo kto mi będzie liczył ile jest tych segmentów czy pasków na kadłubku, niby nie takie to istotne, ale właśnie te drobne elementy składają się na podobieństwo do modela czyli zdjęcia referencyjnego. Wszyscy malują według tego samego zdjęcia, a każdemu jakoś inaczej ta ważka wychodzi. Oczywiście panu Tomaszowi najbardziej realistycznie. Ale posłuchajcie tej lekcji, to zobaczycie jaki ogrom wiadomości o budowie (i zwyczajach) ważek przekazał nam pan Tomek. Jak się wie dokładnie jak zbudowany jest obiekt, to się go nie rysuje "po omacku", tylko ze świadomością jak poszczególne elementy powinny wyglądać i łączyć się ze sobą. Po to właśnie wielu artystów dogłębnie studiuje anatomię lub botanikę.
 



Jak się uporałam z rysunkiem, nastąpił równie interesujący etap malowania akwarelą. Niby nic takiego niezwykłego, z grubsza wiem, jak się akwarelami maluje, ale zobaczyć przy pracy prawdziwego artystę, to zupełnie inna bajka. Kiedy przyglądałam się, jak powoli, starannie i delikatnie pan Tomasz prowadzi pędzel z odrobiną farby, jak buduje trójwymiarowy korpus owada, nanosząc kolejne cieniusieńkie warstwy koloru - zrozumiałam, że moim częstym błędem jest pośpiech. Nie przykładam się wystarczająco uważnie do stopniowania natężenia barw i do malowania warstwami, co w akwareli jest niezwykle istotne. A druga sprawa to tło. Czasem maluję akwarelą tylko obiekt główny, natomiast nie przywiązuję wagi do tła, pomijam je zupełnie, albo ledwo zaznaczam jakąś monochromatyczną plamą. A tymczasem tło jest bardzo ważnym elementem, potrafi całkowicie odmienić nasz obraz!

Nie wiem jeszcze, co Wam zaprezentuję następnym razem, bo warsztat artystyczny zaczyna mi się rozrastać, co mnie zresztą cieszy i nakręca :).  Trochę rysuję, trochę maluję z panem Tomkiem i panią Darią, zrobiłam też kilka szkiców do własnych obrazów (jeden olejny w zasadzie chyba mogę już pokazać światu) i jeszcze naszło mnie na zupełnie inne wytwory, takie tam niewielkie kolażo-instalacje... Równolegle mam w domu kolejny remont, a właściwie przemeblowanie, więc jest okazja do szaleństw dekoratorskich. Kasy na to nie chcę przeznaczać, bo są inne priorytety, wiec tym bardziej tworzę sobie różne własnoręczne dłubanki :). 

*****




niedziela, 20 września 2020

Jeszcze raz malwy.

Z rozpędu namalowałam jeszcze jedne malwy. Ale to nie był dobry pomysł, a w każdym razie niezbyt dobrze przygotowany. Miało być spontanicznie, ale malowanie z wyobraźni nie było nigdy moją mocną stroną. Następnym razem muszę poszukać modeli, albo przynajmniej jakieś zdjęcie sobie postawić na widoku.



W tym miejscu będzie dygresja z innej beczki, w związku z samym procesem pisania tego posta. Piszę i się wkurzam na nowego bloggera. Przy pierwszych trzech zdaniach trzy razy musiałam ponawiać ustawienia czcionki i wyrównania tekstu. Blogger wie lepiej, jaki tekst mi się podoba. Upiera się przy czcionce Times zamiast Arial i wyrównuje mi do lewej, zamiast wyjustować, tak jak lubię. On wie lepiej. 
Nie podoba mi się przycisk "opublikuj" tak łatwy do znalezienia i puszczenia w ruch, że można go pacnąć całkiem przypadkiem i niechcący. Natomiast opcja zapisu jest ukryta pod bladym przyciskiem podglądu, który trzeba rozwinąć i dopiero można wybrać "zapisz". To jest nawigacja przystosowana dla nastolatek, które z telefonu co kwadrans puszczają w świat foty z zawartością kosmetyczki, talerza, szafy i kto wie czego jeszcze.
Ja mam zwyczaj przed publikacją sprawdzić tekst, obejrzeć wygląd całości itd. I tak czasem coś przeoczę, no ale się staram. A nowy blogger jest dla tych, co nie chcą się starać.
Rozmyślam nad migracją do wordpressa, ale tak szczerze - nie wiem jakie tam się czają zasadzki :). Muszę najpierw zbadać grunt.

Tutaj malwy z malowanymi wcześniej bodiakami - oba obrazki malowane akrylami na podobraziach (płótno na blejtramie), rozmiary 30x40cm. W realu ździebko lepiej te kolory wyglądają :).



Jakoś znowu płasko mi to wyszło, ale kładę to na karb malowania z wyobraźni. Zrobię jeszcze jedno podejście do tematu, a że malwy raczej przekwitły, to poszukam jakiegoś zdjęcia do inspiracji.

Poniżej - dla porównania - przypominam moje poprzednie malwy, malowane z panem Tomkiem i panią Darią z pracowni OKO:


Ten obrazek był malowany na płycie MDF. A ponieważ Luna pytała mnie o mój sposób gruntowania takiej płyty, to powtórzę tutaj ten prosty i niezawodny przepis, bo może się komuś jeszcze przyda. 
Od niepamiętnych czasów gruntuję płótna, płyty i tektury w ten sam sposób, z niewielką tylko modyfikacją. Dwie rzeczy są potrzebne: klej i farba emulsyjna.

Na początku przygody z farbami olejnymi nauczyłam się co prawda uczciwego, solidnego gruntowania pierwszej warstwy przy pomocy kleju kostnego (którego przygotowanie jest istną masakrą). Później dowiedziałam się, że znacznie prościej jest zastąpić klej żelatyną. Żelatyna (albo klej) zakleja dziurki w płótnie, usztywnia je i dodatkowo odrobinę jeszcze napina, dotyczy to zwłaszcza płócien lnianych. Tu jako ciekawostkę dodam, że zaczynałam malować w czasach, kiedy trzeba było samemu sobie płótno naciągnąć na blejtram (krosno) i mogę udzielić instrukcji jak się to robi, żeby było lepiej niż fabrycznie :). Natomiast w przypadku innych podłoży klej/żelatyna tworzy przede wszystkim pierwszą warstwę impregnującą, zapobiegającą nadmiernej absorbcji farby przez płytę czy tekturę.

Dzisiaj zamiast żelatyny stosuje się na klej, na przykład Wikol. Smarujemy płótno czy płytę tym Wikolem. W przypadku "pijącego" podłoża, jak płyta czy tektura, trzeba to zrobić dwa razy przynajmniej, dobrze jest także przekleić drugą stronę (tył), co zapobiega wyginaniu się płyty. Ja klej minimalnie rozcieńczam, żeby lepiej scalił się z podłożem.

Druga warstwa gruntu to nieodmiennie od lat najzwyklejsza farba emulsyjna, taka do ścian. Zawsze po remoncie coś zostaje, to się ta resztka akurat przydaje do gruntowania. Kolor nie ma znaczenia, chyba że zależy nam na jakimś konkretnym w charakterze podmalówki.

Nie ma sensu babrać się z klejem kostnym, ani inwestować w drogie gessa (specjalne gotowe preparaty do gruntowania). Pierwsze moje obrazki olejne powstały lat temu... ekhm... czterdzieści! Jeden z nich, malowany olejami na twardej płycie pilśniowej, mam do dzisiaj i nic kompletne się z nim nie dzieje, a poniewierał się przez lata w różnych niesprzyjających warunkach. Proszę bardzo, to moje młodzieńcze dzieło (olej na płycie pilśniowej 55x65cm), nie nadgryzione zębem czasu ani żadną erozją (w realu trochę mniej żółte):




Tak że spokojnie polecam ten sposób gruntowania, wnuki jeszcze będą wieszać na ścianach Wasze obrazy, bez potrzeby wzywania konserwatora zabytków :).

*****


czwartek, 17 września 2020

Malwy.

Po bodiakach Stanisławskiego (tutaj) kolej na malwy. Tym razem jest to jedynie inspiracja dziełem mistrza, odbiegająca znacznie od oryginału, ale z zastosowaniem jego swobodnego stylu malowania. Przy bodiakach chodziło głównie o naukę łączenia barw, uzyskiwania całej palety pożądanych kolorów z trzech tylko podstawowych, natomiast malwy były pretekstem do wyluzowania się przy malowaniu, nabrania większej swobody, lekkości, malowanie plamą, bez wdawania się w cyzelowanie szczególików botanicznych. 

Moja wersja malw powstała podobnie jak bodiaki - równolegle do obrazu tworzonego przez pana Tomasza i panią Darię. Swoją drogą - bardzo mi się podoba takie wspólne malowanie przez nich, widzę jak powstaje obraz, ale też przy okazji słucham wymiany zdań, pomysłów, to wszystko razem jest bardzo inspirujące i pouczające.



Obrazek namalowany akrylami na zagruntowanej płycie MDF, rozmiar 30x40cm.

Wyszło jak wyszło, w dodatku prawdziwe kolory nie dały się uchwycić ani w dziennym ani w sztucznym oświetleniu, tak wiec widzicie tu wersję kolorystyczną w swobodnej interpretacji mojego aparatu :). Nie wspominając o zamgleniu to nie wiem jeszcze, skąd te jaskrawe żółte plamy na przykład? Na moim oryginalnym obrazku ledwo je widać, bo całe tło jest w rozbielonej żółci, cytrynowej z lewej strony, przechodzącej w jasną ochrę na prawo, a zieleń też ma więcej odcieni...

No, ładne rzeczy! - muszę Wam opowiadać o kolorach, zamiast je porządnie pokazać... Tak się jednak złożyło, że od niedawna walczę z nowym komputerem i dodatkowo jeszcze z nowym bloggerem - i powiem szczerze: niech to szlag trafi! Jak ja nie cierpię tych wszystkich wymyślnych fajerwerków i wodotrysków, które są przydatne dla może raptem 10% użytkowników, a dla zdecydowanej większości są kulą u nogi! To co potrzebuję mieć pod ręką, to gdzieś poukrywane, a niepotrzebne pierdoły plączą się pod ręką i zajmują pół ekranu. Wrrr...!
W każdym razie - miałam ten post wrzucić w miniony weekend, ale techniczne komplikacje opóźniły sprawę. Oberwało się informatykowi, który mi zachwalał i wcisnął ten komputer, natomiast co do bloggera, to się poważnie zastanawiam, czy się z nim nie pożegnać i może lepiej będzie stworzyć sobie trochę bardziej niezależną stronę.

Ale wracając do malowania...

Po tamtym obrazie z bodiakami celowo szukałam w lekcjach na stronie Pracowni OKO takiej, w której będzie malowanie akrylami. Chciałam pogłębić świeżo nabytą umiejętność posługiwania się tymi farbami. A ponieważ malarstwo Stanisławskiego nieustannie mnie zachwyca, to wybrałam właśnie ten film, z jego kolejnym obrazem.
Tutaj link do filmu - MALWY
A tutaj zdjęcie oryginalnego obrazu "Malwy" Jana Stanisławskiego, który - przypominam - był jedynie inspiracją, więc na pierwszy rzut oka nie przypomina tego, co stworzyliśmy w trakcie zajęć:





...oraz praca wykonana wspólnie przez pana Tomasza i panią Darię (screen ekranu):


Z tych trzech prac najbardziej podoba mi się obraz państwa Darii i Tomasza, chociaż w trakcie lekcji miałam obawy, do czego te eksperymenty doprowadzą - na przykład malowanie akwarelą po akrylach, rzecz niesłychana :))). Ja sobie odpuściłam te akwarele, ale też za dużo dziubdziałam przy tym obrazku, jak to ja zwykle, niestety... 

Moje dalsze wrażenia z tych pierwszych doświadczeń z akrylami: początkowo przeszkadzało mi, że te farby nie łączą się tak ładnie z innymi plamami barwnymi na płótnie, jak oleje czy mokre akwarele. Wynika to z błyskawicznego niemal wysychania akryli. Z drugiej strony jednak - nie można mówić, że jest to wada tych farb, tylko taka szczególna właściwość, którą trzeba umieć wykorzystać. I tego właśnie się uczę. 

Przyznaję teraz, po tych dwóch obrazach (Bodiaki i Malwy), że ułatwia mi to malowanie plamami barwnymi i utrzymanie kontrastów, z którymi miałam zawsze problem. Mam skłonność do zagłaskiwania różnic, podświadomie staram się złagodzić przejścia tonalne, ostre granice światła i cienia, ciepła i zimna itd. Może komuś się podoba takie rozmyte malarstwo, ale dla mnie jest ono za mało wyraziste, brakowało mi w moich obrazach głębi. A do tego potrzebne są właśnie kontrasty. Myślę, że jestem już na dobrej drodze, chociaż to na pewno dopiero jej początek i sporo pracy przede mną :). 

*****


poniedziałek, 7 września 2020

Bodiaki.

"Bodiaki pod słońce" Jana Stanisławskiego to jeden z moich najulubieńszych obrazów. Więc kiedy na stronie "Szkoły Rysunku, Malarstwa, Rzeźby i Grafiki "OKO" znalazłam kolejną lekcję prowadzoną przez doktora Tomasza Wełnę, której tematem był właśnie ten obraz... nie mogłam odmówić sobie przyjemności podjęcia próby namalowania czegoś na kształt... hmmm... imitacji tego dzieła. Bo kopia to z cała pewnością nie jest, za daleko odbiega od oryginału ;). Powiedzmy, że to jest... "wariacja na temat bodiaków Stanisławskiego". I bardzo proszę o przymknięcie oczu na liczne niedoskonałości mojego dzieła, ponieważ był to mój debiut z akrylami :). W lekcji nie chodziło zresztą o namalowanie wiernej kopii, cel był nieco inny, ale... o tym za chwilę :). Najpierw kilka zdań o akrylach.



Pisałam kiedyś o tym, że malowałam w czasach szkolnych temperami, które uwielbiałam, potem bardzo długo farbami olejnymi, a ostatnio próbuję oswoić akwarele. Ale z akrylami jakoś moje drogi wciąż się mijały. A ponieważ akryle znalazły się w moim "kuferku skarbów", to skorzystałam teraz z okazji, żeby je wypróbować :). 

Pierwsze wrażenia: może tempery nie bardzo już pamiętam, ale wydaje mi się, że nierozcieńczone wodą akryle są nieco cięższe, bardziej "maślane" w konsystencji. Trochę bliżej im do farb olejnych, ale oczywiście znacznie szybciej schną, tu nawet nie ma porównania. Olejami malowałabym ten obraz minimum kilka dni, i to pod warunkiem stosowania mediów przyśpieszających schnięcie i nakładając cienkie warstwy farby. Akryle schną w mgnieniu oka, jak na farby wodne przystało. Co czasem jest zaletą, ale trzeba tę właściwość umiejętnie wykorzystać. Malowanie warstwami, nakładanie kontrastowych plam barwnych jedna na drugą, lub tuż obok siebie - wymaga wyschnięcia poprzedniej warstwy, żeby kolory się nie mieszały i nie brudziły nawzajem - w olejach wymagana jest więc anielska cierpliwość. 

Przy tym doświadczeniu zrozumiałam nadzwyczajną popularność akryli. Powodem jest szybkość malowania. Olejami maluje się wolniej, bo trzeba wliczyć czas na schnięcie, ale za to można spokojnie wykorzystać ten czas na mieszanie kolorów bezpośrednio na obrazie, co właśnie bardzo mi się podobało w tych farbach. Tak więc każdy rodzaj farb ma swoje szczególne właściwości i trudno deliberować czy któreś z nich są lepsze lub gorsze. Są po prostu inne. Ja na razie akrylami nie jestem oczarowana. Ale muszę namalować kilka obrazów już samodzielnie, to dopiero będę mogła coś więcej powiedzieć o swoich wrażeniach i doświadczeniach.

A co było najważniejsze w tym ćwiczeniu ? - otóż obraz malowaliśmy tylko trzema podstawowymi kolorami. Żadnych tam dodatkowych skomplikowanych odcieni, kilkunastu tubek z gotowymi farbami. Oto moja paleta - żółć cytrynowa, magenta i błękit cyjanowy, plus odrobina bieli dla rozjaśnienia tu i ówdzie:



I to tyle w temacie użytych kolorów :). 

Teoretycznie to ja niby wiem, że w zasadzie każdy obraz można namalować tylko tymi podstawowymi kolorami. Z nich tworzy się wszystkie dopełniające i całą resztę. Ale co innego wiedzieć, a co innego - umieć. No dobrze, nawet trochę umiem, ale robić to krok po kroku pod okiem mistrza, to lekcja cenniejsza niż miesiące własnych eksperymentów po omacku. 

Efektem lekcji nie jest może wybitne dzieło, bo nie wszystko poszło u mnie zgodnie z planem, ale najważniejsza sprawa, to nabycie pewnej wprawy w łączeniu kolorów.  Często korzystamy z gotowej palety farb, frustrując się, kiedy brakuje nam odpowiedniego odcienia, zamiast przyłożyć się do szukania własnych mieszanek. W sumie to najlepiej by było powtórzyć to malowanie bodiaków raz jeszcze i w ogóle częściej korzystać z ograniczonego zestawu barw. Oczywiście niektóre odcienie ciężko jest uzyskać z tych trzech podstawowych w domowych warunkach, kiedy stoimy z pędzlem w dłoni przed sztalugą, bo chcemy mieć ten konkretny odcień zaraz-teraz-już-natychmiast, a nie kombinować ile atomów cyjanu i żółci dodać do magenty, żeby uzyskać to o co nam chodzi... Ale w każdym razie - warto próbować, eksperymentować, bo w ten sposób dochodzi się do pewnej biegłości w tworzeniu pożądanej kolorystyki na własnym obrazie.


A tutaj oryginał, czyli zdjęcie obrazu Jana Stanisławskiego. W sumie to musiałabym zobaczyć go kiedyś na własne oczy, bo na zdjęciach w internecie każda wersja ma nieco inną tonację, na jednych zdjęciach przewaga błękitów, od turkusów po fiolety, na innych wybijają żółcienie w różnych odmianach, od limonkowych po pomarańcze. Tutaj akurat bardziej granatowo-fioletowa.




Uwielbiam takie obrazy: swobodna, dzika łąka, dużo światła, wyraźne kontrasty między refleksami słonecznymi i głębokimi cieniami, nasycone kolory natury. Sama mam problem z malowaniem w ten sposób, mam skłonność do zacierania ostrej granicy między światłem i cieniem, między plamami poszczególnych barw. Dlatego moje obrazki bywają zazwyczaj nieco rozmyte, zamglone, pastelowe, monochromatyczne, płaskie... Nie do końca jestem z tego zadowolona, więc uczę się malować inaczej, odważniej, oddzielonymi wyraźnie akcentami kolorów i światłocieni. A uczyć się trzeba od najlepszych :).


Znalazłam na stronie Pracowni OKO wiele filmów, które chciałabym "przerobić", o ile tylko czas pozwoli. Jest tam rysowanie postaci, pejzaży, architektury, kwiatów i zwierząt, nawet abstrakcja, malowanie tuszem, olejami, akwarelą, akrylami, rysowanie ołówkiem, węglem, kredkami, pastelami suchymi i olejnymi... Lekcje w całości odbywają się na żywo, w trakcie można zadawać pytania.

Lekcja malowania "Bodiaków" (prawie dwie godziny) jest tutaj - KLIK!

Oryginalny obraz Stanisławskiego to olej na płótnie (dokładnie płótno na tekturze) o wymiarach 30x40cm, a więc wcale nie tak duży, jak się wydaje :). W takim też rozmiarze jest mój obrazek, z tym że namalowałam go akrylami, tak jak pokazywał to pan Tomasz.
A tutaj screen ekranu z końcówki lekcji - zestawienie zdjęcia oryginalnego obrazu Stanisławskiego z akrylową wersją pana Tomasza Wełny i pani Darii Rzepieli. Zwróćcie uwagę na tonację, znacznie cieplejszą niż na zdjęciu, które pokazałam wyżej. Malowaliśmy według tej poniższej wersji, więc kolory są jaskrawsze.



Moje dzieło ma się do tego chyba nie najgorzej, ale nie to jest najważniejsze, tylko nauka :). Obraz Stanisławskiego był tutaj jedynie pretekstem do ćwiczeń w zakresie łączenia kolorów, ta lekcja naprawdę dużo mi dała.
Temat bodiaków w słońcu jest jednak tak urokliwy, że pewnie popełnię jeszcze obraz z tym motywem. Chciałabym z natury, ale to już raczej nie w tym roku, lato się kończy i bodiaki raczej przekwitły. A może próba kopiowania któregoś z innych obrazów Stanisławskiego...? A może te same bodiaki, ale olejami...?

Moja wersja bodiaków :).


*****

piątek, 4 września 2020

Geometryczny rysunek według Eschera.

Kolejna lekcja z doktorem Wełną. Podglądam sobie na FB stronę Pracowni OKO od niedawna, wybieram ze starych filmów te, które mnie bardziej interesują, bo wszystkiego pewnie nie ogarnę z braku czasu. Może nawet w końcu założę sobie jednak profil na FB...

Grafiki Mauritsa Cornelisa Eschera zawsze mnie fascynowały, więc ucieszył mnie ten temat, ale zrobiłam to po swojemu - dodałam kolory (w oryginale to jest grafika czarno-biała).






O Escherze Wikipedia pisze tak: "Światową sławę zdobył jako autor grafik, w których – często z inspiracji matematycznych – formy przestrzenne były ukazywane w sposób sprzeczny z doświadczeniem wzrokowym." 
Wiele jego rysunków na pewno kojarzycie - te z wodą płynącą pod górę albo z ludźmi, którzy idą po schodach w górę a jednocześnie w dół, rozmaite wersje wstęgi Mobiusa, grafiki stwarzające rozmaite optyczne złudzenia. Kilka przykładów poniżej, reszta na przykład tutaj:









Takie grafiki uwielbiam, więc oczywiście musiałam spróbować narysować tę jedną z najprostszych. Nieoczekiwanie dla mnie samej nie poprzestałam jednak na wersji czarno-białej, mimo że przecież lubię rysunki w wersji b&w. Tak jakoś mnie naszło, żeby niektóre jaszczury pokolorować. Może niezbyt szczęśliwie wybrałam markery, bo nie za bardzo się znam na tej technice... Ale jak wiecie, dostałam "kuferek skarbów" (tutaj była prezentacja), w którym znalazł się miedzy innymi spory zestaw markerów w przecudnych kolorach. Musiałam w końcu je wypróbować :).

Tak to leciało: najpierw skomplikowana operacja robienia szablonu z kwadratowej "wycinanki" - tutaj już po sklejeniu elementów wyciętych z jednego kwadratu. Niestety zapomniałam zrobić zdjęcie w najważniejszym momencie, kiedy jaszczur był kwadratem (ta biała, nie zakreskowana część pokazuje jego rozmiar pierwotny). Te zakreskowane kawałki zostały wycięte z kwadratu i doklejone do białego korpusu w odpowiednich miejscach. Sztuczka polega na tym, że jak się to wszystko wytnie z jednego kwadratu i poskleja, to potem kolejne jaszczury (czy cokolwiek byśmy nie tworzyli) - po prostu muszą do siebie w układance pasować.




Potem odrysowywanie szablonu. Wbrew pozorom to bardzo precyzyjna operacja, wymagająca dużej cierpliwości i uwagi. Minimalne odchylenie któregokolwiek elementu powoduje rozjeżdżanie się całej kompozycji. Kłębowisko jaszczurów :).




Czas na kolory i pierwsze detale:



I wreszcie ostatnie szlify - łuski, pazury:




Najpierw wymyśliłam sobie cieniowane kolory zielono-turkusowo-szmaragdowe, ale na "pijącym" papierze tusz szybko wysychał i nie za bardzo dało się łączyć kolory. Może na gładkim brystolu osiągnęłabym pożądany efekt, no ale tutaj odpuściłam, bo wychodziły brzydkie plamy. Muszę kiedyś poćwiczyć z markerami na różnych papierach. 
Ostatecznie na kanarkowej pierwszej warstwie dałam po całości drugą w ciemnej zieleni, robiąc to celowo niezbyt równo, żeby kolor nie był idealnie jednolity.

No i na koniec łuski - białe (a właściwie w kolorze papieru - naturel) jaszczury dostały łuski czarnym cienkopisem, a zielone - złotym żelopisem, co może słabo widać na zdjęciach, ale fajnie wygląda w realu, w odpowiednim świetle.

A tak wygląda fragment oryginalnej grafiki Eschera, według której rysowaliśmy nasze jaszczury pod kierunkiem pana Tomasza Wełny:



Escher robił te grafiki w epoce przedkomputerowej, więc chylę czoła przed jego dokładnością, jubilerską wręcz precyzją. U mnie jest zaledwie kilka jaszczurów, a widziałam, jak z każdym kolejnym elementem zaczyna się to rozjeżdżać, elementy nie wpasowują się idealnie, bo gdzieś tam ołówek o włos się przesunął, szablon przekręcił się o jakieś mikrony...
Może nie było to jakieś wyjątkowo twórcze zajęcie, ale zabawa była całkiem fajna, no i przypomniała mi, że przy rysunku nie należy się śpieszyć, trzeba dbać o detale. Im bardziej się przyłożę, tym lepszy efekt :).

Na biurku mam teraz przygotowane akryle, na sztalugach dawno zaczęty olej, który wreszcie kiedyś muszę skończyć, a w planie na jutro - haha! też nie wierzę, ale... pastele olejne, na które ostatnio tak psioczyłam :). U pana Tomasza Wełny pojawiły się nowe lekcje z pastelami olejnymi właśnie, więc tak z marszu chcę je przerobić, może coś mi w końcu z tą techniką zaskoczy.


*****