wtorek, 29 listopada 2022

Książki. Christie, Ristujczina, Łempicka, Katende.

Moi drodzy, wpadam dzisiaj po długiej przerwie przelotnie i tylko na moment, żeby dać znak, że żyję i zamierzam wrócić do systematycznego blogowania. Niestety, na razie jeszcze jestem w tzw. niedoczasie, więc z tą systematycznością to na razie pieśń przyszłości, ale mam nadzieję, że już niedalekiej. 

Obiecałam wpis z moimi obrazkami, ale w nawale innych zajęć nie daję rady z przygotowaniem nowego posta, obrazki są ale treści brak ;) - natomiast tekst o książkach jakoś mi się tak sam po kawałku napisał już jakiś czas temu, więc wstawiam go, bo i tak kiedyś by to nastąpiło, a może Was któraś z opisanych pozycji przed świętami zainteresuje.


*****

W tytule dzisiejszego wpisu jest pewien misz-masz: nazwiska autorek pomieszane z nazwiskami bohaterów (a dokładnie - jednej bohaterki). Ale właśnie te nazwiska były kryterium wyboru takich właśnie, a nie innych książek, o których chcę Wam dzisiaj opowiedzieć. 

Przede wszystkim: autorki. Ponownie Agatha Christie i Luba Ristujczina. O ich dziełach pisałam już tutaj (Christie), a także tutaj i tutaj (Ristujczina).


LUBA RISTUJCZINA - "Wojciech Kossak - najwybitniejszy batalista".



Kolejna książka/album znakomitej autorki, historyczki sztuki. Zachwyciły mnie wcześniej czytane o Mehofferze i o Wyspiańskim, przyszła kolej na Kossaka. Nie mogę powiedzieć, żebym byłą fanką malarstwa batalistycznego, nie zachwyca mnie też jakoś szczególnie styl Kossaka, nieodparcie kojarzący mi się z moim młodzieńczym malowaniem obrazków temperą w domu kultury... ekhm, no tak :). Obrazy Kossaka przyciągają oko dynamicznymi scenami, na których zwykle dużo się dzieje, jest mnóstwo postaci, no i koni, oczywiście. Nie jest to jednak malarstwo bardzo realistyczne, nie widać dbałości o dopieszczanie detali, obrazy malowane są zamaszyście, szerokimi pociągnięciami pędzla, maźnięciami, powiedziałabym. Co w żadnym razie nie jest mankamentem, oczywiście, ot taka maniera. Ale po malarstwie Łempickiej, którym się ostatnio interesowałam, z jej niesamowicie dopracowanym warsztatem i genialną pracą pędzla (jak podkreślali także jej współcześni), po tej niezwykłej świetlistości barw, łagodnych przejściach tonalnych, nadzwyczaj starannie dobranych barwach - malarstwo Kossaka wydaje się proste i zwyczajne. A jednak uważa się go za mistrza w przedstawianiu scen batalistycznych, historycznych, monumentalnych. 

Konie są jednym z moich ulubionych tematów malarskich, sama próbuję je czasem malować, więc mimo pewnych wątpliwości uznałam, że warto zapoznać się nieco bliżej z twórczością pana Kossaka. Album Ristujcziny, jak zwykle, jest bardzo obszernym opracowaniem, ze wstępem poświęconym malarstwu polskiemu XIX wieku, rozdziałem opowiadającym o całej utalentowanej rodzinie Kossaków, wreszcie - drobiazgowo i interesująco opowiedzianą biografią samego Wojciecha. Do tego mnóstwo pięknych ilustracji, z całego okresu jego twórczości, jak również reprodukcje dzieł współczesnych mu artystów i innych Kossaków z artystycznej dynastii.


AGATHA CHRISTIE



Kontynuując serię książek królowej kryminału nabyłam i przeczytałam kolejne pozycje: "I nie było już nikogo", "Morderstwo na plebanii" oraz "Dwanaście prac Herkulesa". Pierwszą i ostatnią z tego zestawu gdzieś kiedyś dawno temu już czytałam, ale treść uleciała mi z pamięci, pozostało tylko jakieś niejasne wrażenie, że "I nie było już nikogo" (wydane wówczas jeszcze pod oryginalnym tytułem "Dziesięciu Murzynków") bardzo mi się podobało, natomiast "Dwanaście prac Herkulesa" - wręcz przeciwnie. No i po ponownym przeczytaniu to wrażenie z grubsza się potwierdziło.

Irytowała mnie tylko ta dziwaczna podmiana pierwotnego tytułu historii o dziesięciu Murzynkach na dziesięciu żołnierzyków. Ni w pięć ni w dziewięć, ale podobno w dzisiejszych porąbanych czasach tak jest poprawnie politycznie. Zupełny idiotyzm, moim zdaniem. W wersji rosyjskiej Murzynków zamieniono na Indian, co zdaje się też nie jest obecnie uznawane za właściwe. Nie bardzo wiem dlaczego żołnierzyki są w tym przypadku ok. Rozumiem, że w zamyśle chodziło o figurki ołowianych żołnierzyków, ale wygląda to jednak dziwnie, jak się zestawi fabułę książki, treść cytowanego wierszyka, wokół którego osnuta jest intryga kryminalna i nazwę wyspy, na której się rzecz dzieje. Może lepiej by było zamienić Murzynków na krasnoludków... 

No mniejsza z tym, może innym czytelnikom nie robi to akurat różnicy. Książka w każdym razie jest znakomita, szczególnie dla wielbicieli padających gęsto trupów, bo mamy całą plejadę nieboszczyków. Inna rzecz, że część tajemnicy staje się czytelna zaraz na początku. Później już tylko zagadką jest kto następny, w jaki sposób i z jakiego powodu zejdzie z tego świata. No i czy ktoś wyjdzie z tej makabrycznej historii cało, wbrew złowrogiej przepowiedni... Lektura dość lekka, bez jakichś szczególnie zawikłanych intryg, skomplikowanych dochodzeń, rozbudowanych portretów psychologicznych sprawcy i ofiary, jak to bywa  w niektórych książkach Christie. Jest za to mrocznie i z dreszczykiem :).

Pewnym przeciwieństwem jest "Morderstwo na plebanii". Tutaj akcja rozwija się powoli, jest przykładnie zamotana, jak na Christie przystało, nic nie jest oczywiste, tajemnica rozjaśnia się stopniowo. Interesująca i wciągająca opowieść, drobiazgowo opisane miejsce akcji, charakterystyka postaci, rozbudowana warstwa obyczajowo-psychologiczna, liczne epizody - na pozór nic nie znaczące, klasyk kryminału.

No i moje (powtórne) rozczarowanie - "Dwanaście prac Herkulesa". Znudziła mnie ta książka okropnie. W gruncie rzeczy jest to zebranych 12 oddzielnych opowiadań, wydawanych niegdyś cyklicznie jakimś periodyku. Przyświeca im jedna idea: kończący karierę Herkules Poirot ma pomysł, aby przeprowadzić jeszcze 12 dochodzeń w sprawach, z których każda ma mieć coś wspólnego ze słynnymi pracami wykonanymi przez mitologicznego Herkulesa. Sam pomysł mocno naciągany, a forma opowieści - krótkie opowiadania - wymusiła na autorce znaczne skrócenie opisów intryg i ich wyjaśnień, co na dobre tym utworom nie wyszło. Nie wiem dlaczego ta książka jest zaliczana do najlepszych w dorobku literackim Agaty Christie...? Sama autorka w swoich wspomnieniach nazwała te antologię "zapchajdziurą" (wydaną de facto jako całość głównie dla podreperowania kiepskich finansów pisarki po rozstaniu z mężem). Całkowicie się z tym zgadzam. Co prawda niektóre z opowiadań mają dość ciekawą i czasem zabawną intrygę, ale inne są dość naiwne i naciągane. Generalnie krótka forma w przypadku kryminału chyba mi po prostu nie odpowiada.

Świetne podsumowanie twórczości Agathy Christie (a także odnośniki do większej dawki informacji na ten temat) znalazłam tutaj: https://alicjamakota.pl/pokochasz-agatha-christie/ - pozwolę sobie zacytować fragmencik:

Kiedy jesteś już po kilku książkach, w powieściach Agathy Christie podejrzewasz WSZYSTKICH. Nawet jeśli nikt jeszcze nie umarł.
Kiedy już wiesz, że musisz przygotować się na intelektualną potyczkę z królową, zaczynasz się pilnować.
W pewnym momencie czujesz, że coś tu nie gra. Niejasna sugestia Poirota (który przecież zawsze ma rację!). Poszlaka, na którą bohaterowie nie zwrócili uwagi. I wtedy zaczynasz się domyślać… Nagle fakty zaczynają do siebie pasować. Twoje myśli idą innymi torami niż wypowiadane na głos podejrzenia bohaterów.
Ale Agatha dobrze wie, o czym myślisz. Cóż, ona chce, żebyś tak właśnie myślał.
Można wybaczyć jej to wodzenie nas na manowce. Bo nie ma tu żadnych matactw – zakończenie zawsze jest proste i logiczne.
I zaskakujące. I jak tu nie kochać Agathy Christie?



"TAMARA ŁEMPICKA. SZTUKA I SKANDAL" - Laura Claridge.



W tym przypadku ważne dla mnie było nie tyle nazwisko autora, co bohaterki. Lubię obrazy Łempickiej, mam na myśli zwłaszcza te najbardziej znane portrety, ale - głównie pod wpływem przeczytanych tu i ówdzie artykulików na jej temat - nie lubiłam jej samej jako człowieka. Jednak po lekturze dwóch książek na jej temat (pisałam o nich - tutaj i tutaj) miałam pewien niedosyt, bo okazało się, że jej życie było znacznie bardziej skomplikowane, niż głoszą oklepane legendy. Skoro więc kolejna pozycja z jej nazwiskiem na okładce wpadła mi w oko - nie oparłam się pokusie i wrzuciłam ją do koszyka. 

No i okazało się, że jak poprzednie książki były pomyłką i nieporozumieniem, to tym razem trafiłam nareszcie perełkę. Książka Laury Claridge jest pełnowymiarową, profesjonalną i kompletną biografią Łempickiej, naszpikowaną szczegółami z dokumentów, ówczesnej prasy i katalogów wystawowych oraz innych opracowań, a także cytatami z wielu rozmów przeprowadzonych przez autorkę z ludźmi, którzy malarkę doskonale znali (rodzina, w tym portretowana wielokrotnie przez malarkę jej córka Kizette, przyjaciele, znajomi). 500 stron konkretów o życiu i twórczości Tamary, a równolegle - bardzo ciekawe analizy jej malarstwa na tle ówczesnych trendów artystycznych. Widać, że autorka świetnie zna się na rzeczy, pisze ze znawstwem o obrazach, na których Łempicka się wzorowała w długim okresie swojej artystycznej działalności, o obrazach przez nią samą malowanych, o jej eksperymentach z nowymi stylami, a także o malarstwie współczesnych jej artystów, którzy w owym czasie podbijali świat sztuki, wreszcie o epoce w wielu jej wymiarach. 



O samej Łempickiej nie będę już opowiadać, to i owo pisałam przy okazji omawiania tych wcześniejszych książek. W każdym razie wszystkim fanom malarstwa Tamary Łempickiej gorąco polecam lekturę biografii artystki pióra Laury Claridge. Tam jest po prostu wszystko, co na jej temat dzisiaj wiadomo. Przyznam też, że zmieniłam zdanie o Tamarze. Podziwiam ją, ale i współczuję. Była niezwykle pracowita, pomimo pewnego wyrachowania nie szła na łatwiznę, naprawdę ciężko pracowała. Pomimo bogactwa - zarówno rodowego jak i nabytego przez intratne drugie małżeństwo, a także dzięki popytowi na jej obrazy - nie wszystko w życiu układało jej się idealnie. Sztuka była dla niej najważniejsza, zaniedbywała więc najbliższych, ale też kochała ich ogromnie. Powodzenie artystyczne i towarzyskie nie zapewniło jej szczęścia. Niezwykła kobieta, genialna malarka...


DOROTA KATENDE "Dom na Zanzibarze".



Jestem fanką Meryl Streep. Jestem fanką Karen Blixen. Jestem fanką filmu "Pożegnanie z Afryką". Razem i oddzielnie :). Właśnie po tym filmie zakochałam się i w Meryl Streep jako aktorce, i w Afryce, ze szczególnym wskazaniem na Kenię. Kto oglądał, ten wie. Przeczytana później książka nie zrobiła już na mnie aż tak wielkiego wrażenia, ale Blixen uwielbiam też za "Ucztę Babette", więc przeczytałam i posiadam jeszcze kilka innych jej opowieści. 

Czarny Ląd fascynował mnie już wcześniej, w latach szkolnych, zaczytywałam się historiami podróżników. "Pożegnanie z Afryką" zaczarowało mnie i zasiało we mnie marzenie o wyprawie do Kenii. Przemyśliwałam o podróżach, ale też o jakimś dłuższym pobycie, może wolontariacie, o mieszkaniu wśród tamtejszych ludzi i przyrody. Główną przeszkodą była nieznajomość języka angielskiego, nie mówiąc już o jakichś miejscowych narzeczach. Przerażała mnie wizja braku możliwości dogadania się w rozmaitych trudnych sytuacjach. W czasie mojej wczesnej edukacji angielski nie był jeszcze tak modny, uczyłam się rosyjskiego, niemieckiego i francuskiego, ale też - szczerze mówiąc - bez szczególnego zapału. To nie były jeszcze czasy łatwych wyjazdów za granicę, internetu itd, brakowało więc motywacji. Tak więc z angielskim mi nie po drodze. No i jakoś tak z upływem czasu te marzenia nieco przygasły. Tymczasem autorka książki "Dom na Zanzibarze", pod wpływem podobnych marzeń po obejrzeniu "Pożegnania z Afryką", ale też różnych osobistych zawirowań, zrealizowała zamiar wyprawy do Kenii. Najpierw było turystyczne safari, a potem to już się potoczyło...

"Dom na Zanzibarze" jest więc autentyczną historią Polki, która w początkach lat 90tych ubiegłego stulecia wyruszyła do Afryki, potem do niej wracała, aż ostatecznie związała się z nią na stałe. Wybudowała dom na Zanzibarze, wyszła za mąż za Zanzibarczyka, prowadzi (-ła?) biuro turystyczne i własny niewielki pensjonat nad brzegiem Oceanu Indyjskiego.

Książka ma recenzje dość średnie, co mnie trochę dziwi, bo ja jestem nią zachwycona. Może trzeba lubić ten gatunek. Nie jest to literacka opowieść okraszona efektownym bajdurzeniem, raczej coś w rodzaju pamiętnika, są tam nawet wplecione zapiski z dzienników prowadzonych przez autorkę w czasach pierwszych wypraw na Czarny Ląd. Pierwsze rozdziały zaczynają się od wrażeń po obejrzeniu ekranizacji powieści Karen Blixen, wyjazdu na kenijskie safari, wyprawy na Kilimandżaro. Od początku widać, że Dorota Katende to kobieta nieustraszona i chyba trochę nieobliczalna. No, ja bym się bała przy pierwszej wycieczce na obcy kontynent wyruszyć z wynajętym w jakimś odruchu miejscowym przewodnikiem w dziewiczy busz, a właściwie sawannę, żeby podglądać z bliska polujące lwy... Opisy tego, co działo się na tej wyprawie, opowieści o przyrodzie, zwierzętach, zapachach itd - to wszystko jest fascynujące, ale gdzieś w 1/3 książki zaczęło być już nieco zbyt monotonnie... I wtedy autorka zmienia styl i temat, zaczyna opowieść o swoim życiu osobistym, które ją niejako popchnęło do tej wyprawy. Kolejne niezbyt udane małżeństwa, biznesy kwiatowe w zwariowanych latach 90-tych, dzieci, kolejne zwroty akcji, wyprowadzka na wieś... Pokiereszowana emocjonalnie i finansowo wychodzi z trudem z różnych życiowych opresji, zaczyna na nowo po raz kolejny. I w końcu ta Afryka. Spełnienie marzeń i odcięcie się od przeszłości. Nowy sposób na życie. Podziwiam tę kobietę, a zarazem widzę, że trochę się w życiu miotała, podejmowała wiele pochopnych decyzji. Czy się opłaciło? W ostatecznym rozrachunku z pewnością tak, bo spełniła swoje marzenia, w dalszych rozdziałach opowiada z zachwytem o mieszkaniu na rajskiej wyspie, wspaniale opisuje smaki, zapachy, jedzenie, ludzi, zwyczajne życie, rozmaite rytuały, codzienny widok na ocean, nurkowanie. Zakończenie to garść konkretnych, użytecznych informacji dla tych, co chcieliby wyruszyć tropami Blixen i Katende - ceny, miejsca, w których warto się zatrzymać itp.

Książka fascynująca, bardzo dobrze napisana. Czyta się świetnie, przeżywa razem z autorką wzloty i upadki, zachwyty i zmartwienia. Dużo emocji, dużo wrażeń. Nie podzielam tylko tak do końca zachwytu autorki tamtejszymi ludźmi, bo pomimo ich bezpretensjonalności, prostoty życia i pogody ducha, było tam opisanych kilka drastycznych sytuacji, z którymi trudno mi się pogodzić, a świadczą o nieprzewidywalności Zanzibarczyków i paru jeszcze niezbyt fajnych cechach. Ale generalnie cudowna opowieść, polecam szczególnie fanom "Pożegnania z Afryką" :).


*****

W temacie książkowym na razie to by było na tyle. Czytam ostatnio ponownie starocie wyciągnięte z półek własnej biblioteczki, między innymi serię o profesorowej Szczupaczyńskiej, bo nie mogę się doczekać kolejnych książek tandemu autorów udających Marylę Szymiczkową. Niestety, nie ma żadnych zapowiedzi, że wkrótce coś się ukaże... 

Żegnam się zatem - tym razem na krótko. Wkrótce będzie więcej o moim malowaniu i nowych pomysłach. Obrazki pokażę, mam nadzieję, przed końcem roku i opowiem co planuję w związku z tym malowaniem.

*****