sobota, 28 grudnia 2019

Złota trójka.

No i jako rzekłam, tak oto mam kolejną, trzecią już złotą mandalę. Ta jest nieco inna, taka wersja "odchudzona". Poprzednie były  tutaj i tutaj.  Przypominam, bo wiem, że słabo to widać na zdjęciach, że mandale są rysowane złotym żelopisem na czarnym papierze. Złoto ma ładny satynowy połysk, którego za nic nie udało mi się uchwycić.





Współpraca kiepskiego aparatu ze starożytnym komputerem daje pożałowania godne rezultaty. O ile foty w komputerze jeszcze jakoś nieźle wyglądają, to po przeniesieniu do bloggera robi się kompletna kaszana... 


Będzie jeszcze jedna złota mandala do tego kompletu, ale po małej przerwie, bo skończył się żelopis, a nie miałam czasu na nowe zamówienie... 
No bo jeszcze parę innych rzeczy zaplanowałam wrzucić do koszyka, więc trzeba na to poświęcić spokojnych chwil kilka, a przed Świętami wiadomo, milion innych spraw do ogarnięcia. Dopiero dzisiaj się za to zabrałam - w zamówieniu znalazły się więc dodatkowo między innymi metaliczne farbki Kuretake Gansai, o których wspominałam niedawno w komentarzach. Mam na nie dwa konkretne pomysły, zobaczymy jednak co z tego wyjdzie. Widziałam te farbki na innych blogach, a sama nie miałam okazji ich wypróbować - będę się ich dopiero uczyć :).




Planowałam sobie, że przez okres okołoświąteczny, kiedy mam trochę wolnego od pracy, zrobię więcej rysunków, dokończę zaczęty wieki temu olejny pejzaż, wypróbuję nowe pędzelki do akwareli... i - ohoho! czego to ja jeszcze nie planowałam! No ale oczywiście, jak to zwykle bywa, plany planami, a życie życiem. Goście, odwiedziny u znajomych, spotkania z rodziną, zaległe spacery z małżonkiem, gotowanie, zmywanie, parę seriali też trzeba było obejrzeć itd... No i jakoś tak zeszło, z działań twórczych niewiele wyszło.



Na Sylwestra znajomi nas zaprosili, ale ma być tam jakiś dziki tłum, z czego połowa to zupełnie nam obcy ludzie. Gospodarze chcą się popisać i pokazać, zaplanowano jakieś niebywałe atrakcje, no i obawiam się, że przez ten nadmierny wysiłek może się zrobić nieco sztywno, więc jakoś tak średnio nam się chce... Gdybyśmy to wcześniej zaplanowali, to może wyskoczylibyśmy na kilka dni do wód, czyli termy na Węgrzech albo morze bałtyckie. W obu tych destynacjach zdarzało nam się Sylwestra spędzać i bardzo nam się podobało. Po prostu mnóstwo wolnego czasu, jedzenie podane, spacery i takie tam, natomiast żadnych balowych historii, lampka szampana w pokoju hotelowym z przyjaciółmi i to wszystko. No ale niestety, żeby było jakoś w miarę godnie ale nie za worek kasy, to trzeba nieco wcześniej takie ekscesy planować. Tak że ten... jak się w ostatniej chwili nie zerwiemy do tych znajomków, to raczej przewiduję "białą salę" w towarzystwie naszych kotów i Sylwester z Polsatem lub inną telewizją, zobaczymy co tam będzie leciało. I bardzo dobrze. Na bale to ja się w życiu nachodziłam i może raptem jeden na dziesięć był fajny. 
Kotki się ucieszą :))). 




Kochani, wszystkiego najlepszego w nadchodzącym roku!


I pamiętajcie: 
TYLKO FRAJER WIELKI ODPALA FAJERWERKI!

Fajerwerki to horror dla zwierząt!


źródło


źródło

niedziela, 22 grudnia 2019

Idź złoto do złota!

Złota mandala z poprzedniego wpisu przypadła do gustu małżonkowi mojemu ślubnemu, do tego stopnia, że zapragnął ją mieć na własność. Mnie samej zaś sprawiło wielką przyjemność jej rysowanie, więc naturalną koleją rzeczy powstała niemal natychmiast kolejna mandala. I prawdopodobnie nie jest to jeszcze koniec, na pewno powstaną co najmniej jeszcze dwie, do kompletu, który następnie zostanie odpowiednio oprawiony, coby się godnie na ścianie prezentował.

A potem się zobaczy, inne tematy w złocie też mi się już śnią :).



Z żelopisami szczerze mówiąc dotychczas mało miałam do czynienia i kojarzyły mi się dość kiczowato, ewentualnie z dziecięcymi słodkimi rysuneczkami w zeszytach. Eksperyment z tym złotym żelem na czarnym papierze zupełnie zmienił moje nastawienie, chociaż nie myślę na razie o innych kolorach, ani o rysowaniu na innym tle. Złoto na czarnym jest jednak genialne :). Wiem, że na moich zdjęciach tego nie widać, ale rysunek ma piękny, dyskretny połysk starego złota. 



W poprzednim poście rozpisałam się ponad miarę, więc tym razem dam Wam odetchnąć od mojego słowotoku. 
Zresztą uszka do barszczu same się nie zrobią, inne tradycyjne przedświąteczne obowiązki odpuściłam sobie, ale uszka muszą być! Zwłaszcza w tak grzybowym roku, jak ten mijający :))). Dawno nie miałam takich zapasów ususzonych, własnoręcznie uzbieranych grzybów! A uszka robię sama, w ilości około 300 sztuk, więc trochę roboty jeszcze mnie czeka. W sumie to nie wiem, dlaczego akurat 300, ale jakoś tak mi zawsze wychodzi, niezależnie od liczby gości, co najbardziej cieszy młodszego syna, który jest zagorzałym wielbicielem uszek z odrobiną barszczu i zjada wszystkie, które po wigilijnej kolacji zostają. Im mniej gości, tym więcej uszek dla niego :). Dawniej musiałam je gdzieś przemyślnie chować, bo zrobione dzień wcześniej znikały w cudowny sposób w ciągu nocy!



Święta nareszcie w tym roku będą w miarę spokojne, bo w małym gronie. Przez całe lata u nas odbywały się wigilijne zjazdy rodzinne i po prostu mam już dosyć, chcę spokojnie posiedzieć pod kocykiem przy kominku, obłożona kotami, i pooglądać świąteczne seriale :). 
Tym razem będzie nas więc raptem kilka sztuk przy świątecznym stole.

Towarzyszyć nam będą cztery koty, a w wigilijny wieczór, tak jak co dzień, pójdziemy z puszeczką do sąsiedzkiej szopki, gdzie mieszka pewna znajoma nam już koteczka, mama naszych dwóch maluchów, Basi i Balbinki. Może jakaś gwiazdka nam po drodze poświeci, może kotki coś do nas powiedzą... a na pewno zamruczą :))).



Wesołych Świąt, Kochani!

*****


sobota, 14 grudnia 2019

Na bogato.

Spodobało mi się rysowanie złotym żelopisem na czarnym papierze :). A że dopadło mnie jakieś wyjątkowo uciążliwe przeziębienie i przez kilka dni czułam się tak kiepsko, że nie wychodziłam z domu, to - między leżeniem pod kołdrą a oglądaniem seriali - znalazło się kilka chwil na takie oto zabawy:


Fajny jest ten efekt złota na czarnym tle. W realu wygląda bardzo naturalnie i elegancko, jak nieco spatynowane stare złoto. Przyjemna konsystencja żelu - raczej jak płynne złoto :) ) - dobrze się rozprowadza, dokładnie pokrywa powierzchnię papieru. Złoty żelopis (Gelly Roll Metallic Sakura) nie był planowanym zakupem, tak jakoś napatoczył mi się w sklepie internetowym i w ostatniej chwili wrzuciłam go do koszyka, bez szczególnej wizji co do jego wykorzystania. Leżał więc sobie jakiś czas odłogiem, aż w końcu pomyślałam, że trzeba go w ogóle wypróbować, zobaczyć co też on potrafi :). Najpierw było kilka świątecznych kartek, a teraz przyszedł czas na większe formaty. Na pierwszy ogień moje ulubione motywy mandalowe, ma się rozumieć :). 

Ta mandala ma rozmiar 30x30cm, czyli tyle co pokazywane jakiś czas temu mandale rysowane czarnym cienkopisem na białym brystolu. Ale żelopis jest narzędziem znacznie mniej precyzyjnym i mniej przewidywalnym niż cienkopis, zwłaszcza mój ulubiony Sakura Micron 005, czyli cieniusieńki. Żelopis zostawia dość grubą linię, nie zawsze równą, bo żel niekiedy wylewa się nieco obficiej, duże znaczenie ma przy tym płynność ruchu i nacisk. Dlatego tę złotą mandalę rysowałam dość swobodnie, nie starając się zachować chirurgicznej precyzji w detalach. 


Ale w planie mam już nieco inne, konkretne projekty, tylko niestety czas miłego nicnierobienia pod pozorem choroby się kończy, w poniedziałek do pracy... A skoro siły wracają, to i za porządki w domu trzeba będzie się zabrać, więc rysowanie musi poczekać do Świąt. Potem mam wolny tydzień, więc będzie się działo!





I tak to przymusowe leniuchowanie w domu obudziło wenę twórczą :). Rzadko mam taką okazję. Na "chorobowe" chodzę raz na dziesięć lat, a i to tylko na dzień czy dwa, nie dłużej. Ale tym razem mnie tak osłabiło, że nawet w domu niewiele chciało mi się robić. Katar to już w ogóle, istna masakra, zatoki zapchane, aż na parę dni niemal ogłuchłam i kompletnie straciłam powonienie, głos zresztą też. 


Ostatni raz na dłuższym, bo aż pięciodniowym zwolnieniu lekarskim byłam wiele lat temu, z powodu choroby kociego pazura.
O, właśnie, może warto o tym opowiedzieć...

Zaglądają tutaj wielbiciele kotów, więc napiszę Wam o tej chorobie kilka słów, bo się okazuje, że mało osób wie co to takiego, a nawet nie każdy lekarz pierwszego kontaktu potrafi od razu postawić właściwą diagnozę. Tymczasem tą poważną chorobą można się łatwo zarazić w kontakcie z kotami, zwłaszcza młodymi. A konsekwencje mogą być wręcz tragiczne.

U nas to było tak... Przygarnęliśmy małego zaniedbanego koteczka, takiego dzikuska, którego trudno było oswoić i dość długo trwało, zanim nabrał zaufania. Zabawa z nim to był moment głaskania, po czym nagle się wyrywał i uciekał. Wszyscy byliśmy przez to podrapani, może nie jakoś dramatycznie, ale wiecie, jak to z małym kotkiem, drobne ryski na skórze każdy z nas miał gdzieś tam na rękach... Nie zwracamy uwagi na takie drobnostki - przy tylu kotach, które u nas już były, to normalka.

Ja miałam takich zadrapań pełno, ale tylko jedna maleńka raneczka, dosłownie dwa milimetry długości, na nadgarstku, jakoś ciągle nie mogła się dobrze zagoić, czułam tam lekki ból. Jakoś w tak zwanym międzyczasie młodszy syn zaczął się źle czuć, bolała go głowa, pojawiła się gorączka. Po jednym dniu to ja jeszcze nie lecę do lekarza, tylko czekam na rozwój jakichś bardziej wyrazistych objawów. No ale ja sama czułam się jakaś rozbita, osłabiona, ból głowy, podwyższona temperatura... Obejrzałam dziecko dokładniej, mówił, że jak podnosi rękę to go boli, bolała go też szyja - okazało się, że węzły chłonne wyraźnie powiększone. Mnie też zaczęło coś pobolewać pod pachą - obmacałam, no oczywiście węzły powiększone. No to sprawa zrobiła się już mocno podejrzana, co to za jakaś dziwna epidemia? - polecieliśmy zatem czym prędzej razem do doktorki. 

Pani doktor porozmawiała z nami, obejrzała, wypytała, nic konkretnego nie mogła oczywiście stwierdzić, bo w zasadzie innych objawów nie było. Ale jest jakaś infekcja, więc przepisała leki przeciwzapalne i zastanawiała się nad antybiotykiem, kiedy mnie coś tknęło i powiedziałam, że nie wiem co prawda czy ma to jakiś związek, ale mam po kocim drapnięciu taką mikroskopijną grudkę, która długo się goi...

No i wtedy lekarka powiedziała; Aaa! to jest na pewno choroba kociego pazura!

Dostaliśmy więc antybiotyki, każde z nas coś innego. Dla mnie była "końska" dawka, po jednej tabletce przez pięć dni i od razu zwolnienie z pracy. Myślałam, że z tym zwolnieniem to przesada, ale po pierwszej tabletce dosłownie zwaliło mnie z nóg, leżałam pięć dni w łóżku, bo po prostu nie miałam siły wstać.
Ale kuracja była skuteczna. Chociaż powiem Wam, że to zadrapanie to mnie "mrowiło" jeszcze przez kilka miesięcy i ślad w postaci ciemnej kropki został na bardzo długo.

Przy kontrolnej wizycie lekarka powiedziała, że właściwie znała dotychczas tę chorobę tylko teoretycznie, pierwszy raz się z tym spotkała w praktyce i po naszym pierwszym spotkaniu doczytała więcej na jej temat. Sama się bardziej zainteresowałam i teraz wiem, jak groźne mogą być konsekwencje zabawy z kotkiem.


Informacje zaczerpnięte z internetu:

Choroba kociego pazura, inaczej gorączka kociego pazura (bartonelloza) – bakteryjna choroba odzwierzęca przenoszona przede wszystkim przez młode koty, podostre lub przewlekłe miejscowe stany zapalne węzłów chłonnych po zakażeniu skóry, oczu lub błony śluzowej.
Czynnikiem chorobowym są Gram-ujemne bakterie Bartonella henselae i rzadziej Bartonella clarridgeiae; przenikają do organizmu człowieka najczęściej na skutek zadrapania przez zwierzę-nosiciela.Ok. 1/3 kotów jest zakażonych. Wśród kotów bakterie są przenoszone m.in. przez pchły. 

Podstawą rozpoznania jest wywiad wskazujący na kontakt z młodymi kotami, powiększone węzły chłonne, zmiana pierwotna (grudka lub krosta), badania obrazowe węzłów chłonnych, a jako potwierdzenie stosowane są badania serologiczne. 

Początkowo choroba przebiega bezobjawowo lub tylko z objawami miejscowymi w miejscu zranienia (miejscowe zaczerwienienie, grudka zapalna lub krosta). Po 1–6 tygodniach od infekcji pojawia się tkliwość i powiększenie sąsiadujących węzłów chłonnych (szyjne, podpachowe, pachwinowe, podżuchwowe, wewnątrzbrzuszne) do 5 cm średnicy (około 20% chorych ma powiększoną dużą ich liczbę), mogących ulegać ropieniu (10–30% przypadków), przebiciu i samoistnej ewakuacji treści ropnej; u części pacjentów ewentualnie inne objawy chorobowe (gorączka, powiększenie wątroby i śledziony, bóle głowy, pleców, podbrzusza, zmęczenie).
Większość przypadków ma łagodny przebieg i mija w ciągu około 10 dni, niezależnie od tego, czy zastosowano leczenie antybiotykami; u pacjentów z upośledzonym układem odpornościowym, przebieg może być jednak poważniejszy i wymagać intensywnej opieki medycznej. U części chorych występuje zakażenie rozsiane z ziarniniakami wątroby i śledziony, zajęciem ośrodkowego układu nerwowego z encefalopatią, w skrajnych przypadkach z drgawkami i zmianami w kościach.
Choroba w większości przypadków ustępuje w ciągu najwyżej 6 miesięcy. Powikłania najczęściej obejmują zropienie węzła chłonnego, zespół Parinauda, zajęcie siatkówki grożące ślepotą i zapalenie mózgu. W rzadkich przypadkach mogą powstać zapalenie szpiku kostnegomałopłytkowość, zajęcie kości i zapalenie wsierdzia.

/źródło/ 

W każdym razie - nie chcę nikogo straszyć, ale warto mieć trochę wiedzy na temat chorób odzwierzęcych, jak się człowiek ze zwierzętami zadaje. 
Nas te przeżycia nie zniechęciły do zabawy z kotami, ani do przygarniania porzuconych futrzastych biedaków. Trzeba tylko uważać, dbać o higienę, adoptowane maluchy od razu odpchlić, no i nie bagatelizować pojawiających się u nas niepożądanych objawów. A w razie złego samopoczucia warto lekarzowi wspomnieć, że w domu są zwierzęta.


*****

Ale żeby nie było tak strasznie, to chcę Wam się pochwalić jeszcze na koniec moim kwitnącym aloesem. Trzy tygodnie temu nagle mnie zaskoczył takim oto patykowatym pędem, który jakoś tak znienacka nie wiadomo kiedy wyskoczył:





Nasze aloesy to odmiana zwyczajna, mniej znana z właściwości leczniczych niż aloes drzewiasty. Rozmnażają się szaleńczo i zawsze trochę ich mamy. Rosną w tak zwanym ogrodzie zimowym. Nazwa na razie trochę na wyrost - to coś w rodzaju werandy, która wciąż czeka na ostateczne wykończenie i zaaranżowanie (taka trochę graciarnia chwilowo, szczerze mówiąc), ale większość kwiatów świetnie tu sobie radzi. Mają mnóstwo światła, a w zimie dość niską temperaturę. Aloesy w tym roku całe lato spędziły w ogrodzie i być może to właśnie tak je zdopingowało do kwitnienia. Czasem tam o nich zapominałam i nie zawsze były podlewane, a taka susza od czasu do czasu akurat dobrze im robi :).

Przed tygodniem było tak:





A dzisiaj jest tak - może ten kwiatostan nie jest jakoś wyjątkowo spektakularnie rozwinięty, ale i tak się cieszę, bo zdarzyło się to u nas po raz pierwszy :). Pęd kwiatowy ma wysokość około 60 cm.





Możliwe, że z powodu mroźnych ostatnio dni było w tym naszym ogrodzie zimowym trochę za chłodno dla tych dość egzotycznych jednak roślin. Planujemy zrobić tutaj dodatkowe ogrzewanie, tak żeby utrzymać w zimie temperaturę nie mniejszą niż 10 stopni, bo jednak nie wszystkie rośliny mogą tu przebywać w czasie mrozów. Aloesy zimują, no ale w porze kwitnienia być może powinny mieć nieco cieplej. Z tego, co wyczytałam, to do kwitnienia potrzebują krótkiego dnia i temperatury około 8-10 stopni. Ostatnio temperatura na zewnątrz spadała do kilku stopni poniżej zera, ale nie sprawdzałam ile było w tym pomieszczeniu. Na pewno kilka stopni na plusie, ale może za mało... 

Tak czy inaczej - cieszę się, że doczekałam się takiej kwitnącej niespodzianki :). 

*****

środa, 27 listopada 2019

Basia i Balbinka, czyli demolka po kociemu.

Poziom zakocenia naszego domu zmienia się jak w kalejdoskopie. 
Czasem pełnimy tylko rolę rodziny zastępczej, przygarniamy jakieś biedaki i szukamy im nowych domków. Jest też naturalna wymiana, jedne odchodzą za Tęczowy Most (starość, choroba itd), inne się rodzą lub przychodzą same skądś tam, ze świata, inne samemu trzeba uratować i przynieść do domu, żeby ogarnąć, wyleczyć, podkarmić. Bywają harde charaktery, które przychodzą tylko jak muszą, na jedzonko jak głód doskwiera, na spanko w składziku na drewno... Inne zamieszkują u nas w domu na stałe, bo lubią spać człowiekowi na głowie :). Poddajemy się temu, bo jak odmówić kotu?

Po zamieszaniu wiosennym z takim właśnie psio-kocim przychodzeniem i odchodzeniem, od jakichś dwóch miesięcy zapanował niebywały spokój i zwierzostan domowy stanowiły tylko dwie kotki: 14-letnia Czarnuszka i 3-letnia Sabinka.

Aż nam trochę dziwnie było, że tylko dwa koty i w dodatku, po odejściu Muszki, po raz pierwszy od 30 lat żadnego psa (zapewne chwilowo)...

Ale życie nie znosi takiej próżni.

Opowiem po kolei...

Nowe mieszkanki naszego domu - Basia i Balbinka


Dwa domy dalej, w starej poniemieckiej chałupie (no dobra, murowanej, ale jednak starej i zaniedbanej, obrośniętej szopkami i przybudówkami) mieszka młody facet, któremu dawno temu zmarł ojciec, a całkiem niedawno matka. Rodzina może nie patologiczna, ale tak ogólnie rzecz biorąc, od kiedy ojca nie stało, to była tam bida z nędzą, matka popijała, potem syn poszedł w jej ślady, ostatnio jakoś się opamiętał, ale żadnej stałej pracy, dziwni kumple, on taki wioskowy mądrala (chociaż w mieście mieszkamy, ale to taki termin umowny, wiadomo o co chodzi), ale ciągle ktoś go oszukuje, wykorzystuje, on nie daje sobie wytłumaczyć i pomóc, bo wie lepiej. Szkoda gadać. Ale mniejsza z nim... 

Mieszka tam u niego śliczna szylkretowa koteczka, zwana Skrabkiem. Mieszka - to może za dużo powiedziane, bo nie w domu tylko gdzieś tam w obejściu, z przyzwyczajenia trzyma się miejsca. Gospodarz czasem coś jej tam nawet da do jedzenia, ale jak mu się przypomni, a poza tym ostatnio dorwał jakąś robotę na wyjeździe i nie ma go całymi tygodniami. 
Skrabek rok temu okociła się na strychu, sąsiadka dokarmiała całą kocią rodzinkę, potem znalazła nowe domki dla maluchów. W tym roku latem kolejny miot, zauważyliśmy małe jak już wychodziły na drogę. Bliżsi sąsiedzi zaczęli wystawiać miseczki z jedzeniem, my natomiast jak się zorientowaliśmy w sytuacji, to zaplanowaliśmy przede wszystkim sterylizację, a ściślej mówiąc - kastrację. Jednak tutaj są jeszcze te cztery maluchy, mieszkają nie wiadomo gdzie w stertach klamotów walających się po podwórku. Kocia mama jakoś to pilnuje i ogarnia, ale do sterylki trzeba by ją zabrać przynajmniej na parę dni, w tym czasie maluchy się gdzieś rozpełzną.... Pomijam koszty - wiadomo, że to już byśmy sami musieli sfinansować, ale czego się nie robi dla kota, nawet cudzego. A koteczka prześliczna, trikolor, białe łapeczki, nawet czysta i wyglądająca na zdrową.

Zaczęliśmy systematyczne wizyty w zakątku między szopkami (ogrodzenia w tym miejscu brak), gdzie najczęściej te kotki siedziały - miały tam nawet jakieś plastikowe pudełka na wodę i jedzenie, ale chyba rzadko w nich coś było... W tak zwanym międzyczasie jakiś debil, który w kolejnym wcieleniu na pewno będzie glistą, przejechał jednego z małych kotków. A potem zaczęliśmy podejrzewać, że Skrabek znowu jest w ciąży. 
Masakra! A tu zima idzie...

Wszyscy znajomi i sąsiedzi już zakoceni, nie ma chętnych do adopcji. No więc jakoś tak powoli zaczęła kiełkować myśl, że kto, jak nie my... Ale tu trzy maluchy i kotka w ciąży, za chwilę kolejny miot do zaopiekowania...

No więc, żeby nie przedłużać, pominę nasze rozterki i rozważania. Dalej działo się tak:
Chodziliśmy rano i wczesnym wieczorem do kociej rodzinki, zanosiliśmy jedzonko, czystą wodę, czasem ciepłe mleczko. Kotki wyłaziły na drogę i czekały na nas jak tylko usłyszały, że zamykamy naszą bramkę, biegły na spotkanie. No i po tygodniu jeden z maluchów, bardziej śmiały, zaczął nas też odprowadzać do domu. Trochę nas to martwiło, bo mógł się potem gdzieś zapodziać, więc pewnego razu jak już doszedł do naszej posesji i nie zamierzał wracać do mamy, to wzięliśmy go do domku. Nawet podejrzewaliśmy, że jest jedynym w rodzince chłopczykiem, bo pozostałe są szylkretowe, więc wiadomo, że dziewczynki (jak ktoś nie wie - szylkretowe są tylko samiczki!), a ten akurat szaro-bury pręgowany. A u nas już dwie samiczki, dziewczyny nie bardzo się lubią, a w zasadzie to wieczna wojna, to samo było z dwiema sukami. Wolelibyśmy więc wziąć kocurka. No ale się okazało, że jednak też dziewucha. 

No dobra, pierwsza noc za nami. Co prawda kotek zrobił siku i kupę na pańcia łóżko, ale to dlatego, że pańcio zapomniał przynieść z piwnicy kuwetę, której od dawna nie używaliśmy. Nasze wychodzące koty załatwiają się prawie wyłącznie na dworze, a jak je pod naszą nieobecność przyciśnie w domu potrzeba sikania, to idą do brodzika i sikają prosto do odpływu. Nikt ich nie uczył, ale wszystkie nasze koty tak robiły. Pomijam wybryki Sabinki, która znaczy teren i jak w domu jest Czarnuszka, to wredny rudzielec czasem pstryka po ścianach. Ale to taka patologiczna jednostka...

Wracajmy do ad remu, jak to mówią. No więc rano, idąc z jedzonkiem do koteczki i pozostałych maluchów, postanowiliśmy zabrać ze sobą naszego nocnego gościa. Koteczek ochoczo z nami poszedł, radośnie przyłączył się do mamy i siostrzyczek i został. Wieczorem jednak historia się powtórzyła, po karmieniu kotek pobiegł za nami. No to już nie było co deliberować, zapadła decyzja, że kotek zostaje u nas. 
I oto jest Barbara czyli BASIA - kot, który nas sobie wybrał:





Basia jest ciekawskim i dzielnym kotkiem, szybko się zadomowiła, pozwiedzała cały dom, od razu wiedziała, po co w kącie stoi kuweta (bo tym razem pańcio od razu po nią poleciał).

Ale!
To nie koniec kociej historii!
No bo przecież zostały dwa maluchy!

Nie przeciągając już tego opowiadania powiem tylko, że ostatecznie u nas wylądował jeszcze jeden maluch, najmniejszy i najbardziej wystraszony, taka śliczna łaciata trikolorka, BALBINKA, bardzo podobna do mamusi:






Trzeci maluszek z kociej rodzinki powędrował do naszego syna.
Kocią mamę nadal dokarmiamy i będziemy monitorować co się z nią dzieje, żeby jakoś dała radę odchować kolejne maluchy. Jeśli ktoś myśli, że można ją zabrać po prostu do domu, to jest w błędzie, To jest tak naprawdę kot wolno żyjący, tylko korzystający z ludzkiej pomocy. Nagłe zamknięcie jej byłoby ogromnym stresem. Mimo wszystko próbujemy ją zachęcać, żeby do nas przychodziła, bo łatwiej by nam było nawet na naszym podwórku zorganizować jej jakiś ciepły i bezpieczny kącik do zamieszkania, ale ona na razie jest ostrożna z tym spoufalaniem się i nie chce podejść bliżej niż 10 metrów od naszego domu. Kiedy wzięłam ja na ręce to doszłyśmy dość blisko drzwi, ale w ostatniej chwili wyrwała się i uciekła. No zobaczymy, może nasza cierpliwość zostanie jednak w końcu wynagrodzona :).

A tymczasem Basia z Balbinką po jednodniowym rozpoznawaniu terenu przystąpiły do totalnej demolki :). Szaleją razem po całym domu, wszędzie ich pełno! Firanki zaliczone, piękna duża ceramiczna waza rozbita, wszędzie walają się kocie zabawki i orzechy włoskie wygrzebane z owej nieszczęsnej wazy. 
Zdjęcia są jednak raczej statyczne, bo mój aparat nie nadąża za tymi małymi czorcikami :)







W kontekście całej tej historii chcę napisać tu jeszcze kilka zdań o sterylizacji (bądź kastracji) kotów.
Ludzie są pod tym względem totalnie nieodpowiedzialni, dotyczy to zwłaszcza właścicieli kocurów. Egoistycznie uważają, że to nie ich problem. 

Zapładnianie niewysterylizowanych kotek (choćby takich dzikich czy wolno żyjących) to jedno, ale druga rzecz - co się dzieje jak koty mają ruję! U nas kotki są wykastrowane, ale obce kocury i tak w amoku obsikują mi drzwi i całą okolicę, w lecie jak taras otwarty to potrafią do domu wleźć i nasmrodzić, zachowują się jak naćpane. Kocur potrafi całymi dniami nie jeść, nie pić, tylko łazi w okolicy domu wybranki i jęczy przeraźliwie. Jak zalotników jest więcej, to dochodzą do tego jeszcze kocie bitwy, jazgot czasem w środku nocy, kocury potem sponiewierane... 
Po co ludzie im to robią? 
Nie chcecie mieć małych kotków, to ulżyjcie biedakom, wykastrujcie, zarówno kotki jak i kocury! Sąsiadka trzyma w domu niesterylizowaną kotkę, kilka razy w roku biedna kicia cierpi niezaspokojona, a kocury w okolicy dostają szału, wydzierają się po nocach, pstrykają wszędzie, walczą ze sobą... istny armagedon!

No więc teraz będzie poważnie i naukowo.

Wyjaśnijmy najpierw pojęcia, bo kastracja i sterylizacja to nie to samo. Sama kiedyś nie wiedziałam, myślałam, ze sterylizuje się kotki a kocury kastruje. A otóż nie. Zarówno kastracaję jak i sterylizację można przeprowadzić u samców i u samiczek.

Kastracja: Podczas zabiegu kastracji kota usuwane są jego organy lub gruczoły produkujące hormony, u kocurów jądra, u samic jajniki. To standardowy zabieg, który przeprowadza zdecydowana większość lekarzy weterynarii.
U kocurów otwiera się mosznę, wiąże nasieniowód oraz włośniczki i usuwa jądra. U samic zabieg jest nieco bardziej wymagający i czasochłonny, ponieważ by usunąć jajniki, otworzona musi zostać powłoka jamy brzusznej. Nierzadko usuwa się przy tym macicę. Kastracja samicy nie jest bardziej skomplikowana, ale nieco bardziej inwazyjna i zwykle droższa niż kastracja samca. (źródło - zooplus.pl)

Sterylizacja: Zabieg sterylizacji także pozbawia koty możliwości rozmnażania się, jednak nie poprzez usunięcie, a poprzez przycięcie lub podwiązanie nasieniowodu lub jajników. Nie może wówczas dojść do zapłodnienia, poza tym nie zmienia się wiele więcej. Produkcja hormonów i popęd rozrodczy pozostają niezmienione. (źródło - zooplus.pl)

Kastracja lub sterylizacja to nie tylko zapobieganie niechcianym ciążom, ale także szereg innych pozytywnych skutków, dotyczy to zwłaszcza kastracji.

W przypadku sterylizacji, ponieważ nie dochodzi do usunięcia gruczołów produkujących hormony, zachowanie kotów zasadniczo nie ulega zmianie, nie ma też w związku z tym ryzyka przybierania na wadze.

Kastracja polega na usunięciu tych gruczołów, więc koty pozbawione są w ten sposób popędu, co powoduje, że są spokojniejsze, nie mają stresów związanych z rują - kto miał kotkę w rui albo niewykastrowanego kocura wyczuwającego ruję u kotki, to wie jaki to koszmar dla całego otoczenia. Koty wychodzące trzymają się bliżej domu, nie szwendają się po ulicach narażając się na wypadki, nie walczą z innymi kotami (unikają ryzyka poranienia lub zarażenia poważnymi chorobami), robią się z nich koty kanapowe - spokojne, zrównoważone, ufne i towarzyskie, mniej zestresowane i bojowe, nie znaczą terenu (w tym własnego domu). Oczywiście kastracja automatycznie likwiduje niektóre ciężkie i dość często występujące choroby właściwe dla płci, jak na przykład ropomacicze u samiczek, nowotwory gruczołów mlekowych, nowotwory jąder u kocurów. Nie bez znaczenia jest także wydłużenie średniego okresu życia wykastrowanych kotów.

Polecam ciekawy artykuł obalający różne mity związane z tymi zabiegami:
https://www.karmimypsiaki.pl/blog/kastracja-kotow-obalamy-10-popularnych-mitow/

I jeszcze dla zobrazowania problemu, proszę bardzo, grafika zapożyczona ze strony Amyszki:



Polecam też obszerny artykuł na stronie ZOOPLUSA, w którym wyjaśniono dokładnie różnice między kastracją i sterylizacją, opisano na czym te zabiegi polegają i jakie są ich efekty w zachowaniu i zdrowiu kotów: 

Zapobieganie rozmnażaniu się kotów jest wyrazem odpowiedzialności i świadomości właściciela. Kastracja nie tylko pozwala zmniejszyć liczbę bezdomnych zwierząt, ale także korzystnie wpływa na komfort życia zwierzęcia i jego właściciela, a kotu może przedłużyć życie nawet dwukrotnie.

Nasze nowe koteczki też wkrótce zostaną wykastrowane.


BASIA - rozrabiara

BALBINKA - nieśmiała



*****

sobota, 9 listopada 2019

"Zanim wyjedziesz w Bieszczady" Kozłowski, Scelina, Nóżka. A mogło być tak pięknie...

Któż z nas nie powiedział chociaż raz w życiu: "...a może by tak rzucić to wszystko i wyjechać w Bieszczady..."?

Przypuszczam, że mniej więcej połowa dorosłej populacji naszego pięknego kraju. Nie wiem jak Wy, ale ja powtarzam to co najmniej raz na dwa tygodnie :). Czasem tylko tak dla żartu, a czasem jednak dość serio.
Więc było rzeczą oczywistą, że książkę pod tak znamiennym tytułem kupię i przeczytam (a przynajmniej spróbuję).

I chyba głównie o to chodziło pomysłodawcy tytułu. Żeby zanęcić takich potencjalnych wagabundów, współczesnych hippisów, bieszczadoholików, marzycieli znudzonych lub rozczarowanych dotychczasowym życiem, zmęczonych pracoholików szukających odskoczni w leśnej głuszy, opętanych bieszczadzkim mitem wariatów z artystycznymi duszami...



Wiele osób miało wielkie nadzieje związane z tą książką - czytałam kilka recenzji, które potwierdzają moje wrażenia. Oczekiwano wielkiego magicznego kotła, z którego wylewać się będą bieszczadzkie legendy, fascynujące historie współczesnych Robinsonów osiadłych w bieszczadzkiej głuszy... Zanim się ukazała, lokalne media trąbiły już, że to będzie hit na rynku czytelniczym. Podobno dwaj spośród autorów to najsłynniejsi leśnicy w Polsce. No ja akurat pierwszy raz o nich czytam, ale może po prostu taka mało social-mediowa jestem... Chociaż przyznaję, że na filmik z misiem Grzesiem, który nie chciał w zimie spać, natknęłam się kiedyś w sieci :). 
Opis redakcyjny zaś, to zapowiedź konfrontacji naszych wyobrażeń z obrazem prawdziwych Bieszczadów. Trudno odmówić sobie przyjemności sięgnięcia po taki rarytas...

Ale niestety treść książki nieco rozczarowuje. 


Sam początek nawet mnie ujął i zachęcił, bo Marcin Kozłowski opowiada we wstępie jak to za młodu wędrował po Bieszczadach: 
"Dobiegałem dwudziestki, kiedy kolega wyciągnął mnie na pierwszą wyprawę w Bieszczady. Zawsze miał zasadnicze podejście do górskich wędrówek: w grę wchodziły tylko plecaki i namiot. (...) Wyruszyliśmy autobusem do Krakowa, potem pociągiem do Zagórza, po Bieszczadach poruszaliśmy się autobusami i stopem. (...) To nie była wyszukana turystyka. Choć przeszliśmy całodniową trasę czerwonym szlakiem, żeby zaliczyć coś ambitnego. (...) To był krótki wyjazd. Został mi po nim smak niedokończonych wakacji. Nigdy się go nie pozbyłem."

Oczarował mnie ten fragment, bo słowo w słowo mogę to samo powtórzyć o sobie. Tak właśnie było. Kumpel wyciągnął mnie w Bieszczady - on zaprawiony w takich wyprawach harcerz, ja zupełnie zielona... Wędrowaliśmy autobusem i głównie autostopem, z plecakami i małym namiotem. Przez Solinę przeprawiliśmy się pożyczonym kajakiem, na kamieniu w ognisku piekliśmy ryby podarowane przez spotkanego wędkarza, menażki szorowaliśmy piaskiem, kąpaliśmy się o świcie w górskim strumieniu z lodowatą wodą. Przeszliśmy całodobowy czerwony szlak - myślałam, że tam umrę w połowie drogi :). Ale złapałam drugi oddech i po tym drugim oddechu, mimo bąbli na stopach, byłam już zakochana w tych górach i połoninach, widokach zapierających dech w piersiach. To były najpiękniejsze wakacje. Za krótkie. Pozostała mi na całe życie tęsknota za Bieszczadami.


Podobno w Bieszczady jedzie się tylko raz, potem się już tylko wraca.

Wracałam. Wiele lat później spędziłam tam dwa tygodnie z mężem i dziećmi. Kiedy miejscowym opowiadałam o tych moich pierwszych bieszczadzkich wyprawach, mówili: "Aaaa! To pani widziała jeszcze PRAWDZIWE Bieszczady!".
Mieszkaliśmy przy stadninie, obserwowaliśmy czaple siwe i inne ptaki, wędrowaliśmy po górach szukając śladów zniszczonych wiosek. Wśród gęstej puszczy wychodziliśmy na rozsłonecznioną polankę, z trawą po pas, a tam miliardy owadów, różnych pszczółek, trzmieli i innych bzykaczy, brzęczały niemal ogłuszająco! Znane mi z naszych łąk chwasty tam wyglądały jak zmutowane olbrzymy, jakby przeniesione z prehistorycznej puszczy gigantyczne kwiaty i paprocie. A w tym wszystkim stare jabłonki zdradzały miejsca, gdzie kiedyś stały domy...

Niestety niewiele jest kolorowych fotografii w tej książce.


Ale wróćmy do książki...

Po pierwszych 70 stronach byłam rozczarowana wręcz totalnie i zamierzałam rzucić ją w kąt. Przemogłam się jednak, przekartkowałam, żeby sprawdzić, czy tak samo będzie do końca. To, co zobaczyłam dalej, było tak niespójne z pierwszą częścią, że postanowiłam mimo wszystko przeczytać uczciwie do końca, żeby sobie wyrobić klarowny i obiektywny pogląd na całość.
Ostatecznie więc, po przebrnięciu przez wszystkie rozdziały, poziom mojego rozczarowania nieco się obniżył, ale wrażenia są takie sobie, a prawdę powiedziawszy - ambiwalentne ze wskazaniem na negację.

Bo z jednej strony - główny autor i redaktor, Maciej Kozłowski, starał się uczciwie odrobić zadanie domowe i zgromadził w związku z tym tony materiałów, przez które następnie się przekopał i ostatecznie próbował całą tę wiedzę upchnąć w swojej książce, podejmując przy tym nieśmiałe próby ożywienia akcji, wplatając rozmowy z leśnikami lub opisy tras, które przemierzał w drodze na te spotkania. Zadanie karkołomne, bo informacji jest ogrom (zwłaszcza że pan Kozłowski sięgnął setki lat wstecz) i sensowne wkomponowanie tego całego naboju w opowieść przeznaczoną dla tych, co zamierzają wyruszyć w Bieszczady, jest wielce skomplikowana operacją logistyczną. Pan Kozłowski nie jest z wykształcenia logistykiem, lecz kulturoznawcą, więc branża nie ta, literatem też nie jest, więc i talentu pisarskiego nieco zabrakło, no i generalnie troszkę się redaktor z tym wszystkim pogubił. W konsekwencji - gubi się czytelnik.

Z drugiej strony - trzeba docenić całą tę tytaniczną pracę nad historycznym materiałem źródłowym, bo faktycznie dostajemy mnóstwo obszernych informacji o tym, jak to z tymi Bieszczadami na przestrzeni niemal pół tysiąclecia było. Kulturoznawca jednak dopadłszy swojego ulubionego konika zagalopował się o kilka rozdziałów za daleko. W pewnym momencie rozważania historyczno-kulturowe straszliwie mnie znudziły i zaczęłam się zastanawiać dokąd właściwie autor zmierza i do kogo kieruje tę uczoną rozprawę. 
Syntetyczna wiedza historyczna owszem, ale po co mi aż tyle mało istotnych dzisiaj szczegółów, jeśli - dajmy na to - zamierzam rzucić wszystko i wyjechać w Bieszczady?

Ostatecznie przecież - książka ma tytuł "Zanim wyjedziesz w Bieszczady", a nie na przykład - "Wszystko, czego chciałbyś dowiedzieć się o Bieszczadach".
Nie oczekuję drogowskazów, czy spisu knajp i innych miejsc użyteczności publicznej, ale chcę się dowiedzieć, jak teraz się tam żyje, kogo spotkam itd. Bieszczady to głównie przyroda, więc rozdziały stricte przyrodnicze doceniam, ale tam są też ludzie, jakaś społeczność... W książce trochę tego mało. Nawet stanowczo za mało. 

W dodatku narrator nie może się zdecydować na jedną spójną koncepcję. Przez kilka rozdziałów mamy uczone wywody wymieszane niekiedy z mało ekscytującymi fragmentami z dawnej prasy, chwilami autorowi udaje się znaleźć nieco więcej materiału na jeden temat, więc rozwodzi się a to o bieszczadzkich drogach i szlakach kupieckich od czasów średniowiecza, a to o religijnych zawirowaniach, mieszaniu się Hucułów, Bojków i Łemków, o budowie Muzeum Budownictwa Ludowego w latach 50-tych, o komunistycznych urzędnikach. 
W te wynotowane skrupulatnie ze stosów zgromadzonej literatury wiadomości wjeżdża nagle obszerny rozdział z życiorysem pana Nóżki, kolejny z życiorysem pana Sceliny, między tym pojawiają się rozmowy z obu panami o stworzonej przez nich popularnej stronie nadleśnictwa w Baligrodzie, odrębny rozdział szczegółowo wylicza drzewostan. 

Niektóre kawałki czyta się z przyjemnością. 
Niektóre.
Wszystko to jest za mało ze sobą powiązane, brak jakiegoś fajnego spoiwa, żeby ulepić wciągającą całość. No i czasem jest trochę nudno.


Szata graficzna jest kolejną słabą stroną tej pozycji. Przy takiej dbałości o dobry tytuł, reklamę i solidną twardą okładkę, można było nieco bardziej się wysilić kompletując fotografie bieszczadzkiej przyrody. Bo tak naprawdę przyroda jest największym skarbem Bieszczadów. I są setki świetnych fotografów, którzy robią cudowne zdjęcia bieszczadzkim połoninom we wszystkich porach roku, dzikim potokom, trawom i owadom... 

A tu mamy raptem tylko kilka barwnych fotografii i trochę czarno-białych, wcale nie jakichś wybitnych. Zaczynam podejrzewać, że twórcy tej książki tak ukochali ten zakątek Polski, że zapragnęli zniechęcić wszystkich, którzy jeszcze się wahają czy rzucić wszystko i wyjechać w Bieszczady...

Nawet reprodukcja pięknego, barwnego obrazu - niestety tylko black&white

Moje oczekiwania związane z tą książką zderzyły się z opowieścią naszpikowaną wiedzą historyczną, ale pozbawioną polotu. Trudno ją zakwalifikować jednoznacznie - ani to podręcznik, ani przewodnik, ani zbiór esejów, ot - taki patchwork sklejony z różnych tematów, ale jakby bez planu. 
Poza tym - mimo wielu interesujących informacji - zabrakło tam bieszczadzkiej magii. Ona w Bieszczadach jest. Ale opowiedzieć o niej nie każdy potrafi.


W Bieszczadach mieszka wielu interesujących ludzi, o kilku z nich wspomniano na łamach książki, jednak ten temat został potraktowany marginalnie, a wolałabym poczytać więcej o tym, jak dzisiaj żyją tam normalni ludzie. Niekoniecznie drwale czy smolarze, bo o nich napisano już tomy i nakręcono kilka seriali, taka moda ostatnio panuje. Ale gdzie są ci zwyczajni ludzie, którzy uwierzyli legendom, rzucili wszystko i wyjechali w Bieszczady? Niektórzy z nich piszą o tym książki, mają swoje strony w internecie. I potrafią o tym pięknym miejscu pisać magicznie.
Autorom książki "Zanim wyjedziesz w Bieszczady" zabrakło jednak tej literackiej wizji lub talentu. A szkoda. To był dobry pomysł, dobry tytuł... ale z całą resztą to już jakoś nie za bardzo wyszło. 

*****