sobota, 28 grudnia 2019

Złota trójka.

No i jako rzekłam, tak oto mam kolejną, trzecią już złotą mandalę. Ta jest nieco inna, taka wersja "odchudzona". Poprzednie były  tutaj i tutaj.  Przypominam, bo wiem, że słabo to widać na zdjęciach, że mandale są rysowane złotym żelopisem na czarnym papierze. Złoto ma ładny satynowy połysk, którego za nic nie udało mi się uchwycić.





Współpraca kiepskiego aparatu ze starożytnym komputerem daje pożałowania godne rezultaty. O ile foty w komputerze jeszcze jakoś nieźle wyglądają, to po przeniesieniu do bloggera robi się kompletna kaszana... 


Będzie jeszcze jedna złota mandala do tego kompletu, ale po małej przerwie, bo skończył się żelopis, a nie miałam czasu na nowe zamówienie... 
No bo jeszcze parę innych rzeczy zaplanowałam wrzucić do koszyka, więc trzeba na to poświęcić spokojnych chwil kilka, a przed Świętami wiadomo, milion innych spraw do ogarnięcia. Dopiero dzisiaj się za to zabrałam - w zamówieniu znalazły się więc dodatkowo między innymi metaliczne farbki Kuretake Gansai, o których wspominałam niedawno w komentarzach. Mam na nie dwa konkretne pomysły, zobaczymy jednak co z tego wyjdzie. Widziałam te farbki na innych blogach, a sama nie miałam okazji ich wypróbować - będę się ich dopiero uczyć :).




Planowałam sobie, że przez okres okołoświąteczny, kiedy mam trochę wolnego od pracy, zrobię więcej rysunków, dokończę zaczęty wieki temu olejny pejzaż, wypróbuję nowe pędzelki do akwareli... i - ohoho! czego to ja jeszcze nie planowałam! No ale oczywiście, jak to zwykle bywa, plany planami, a życie życiem. Goście, odwiedziny u znajomych, spotkania z rodziną, zaległe spacery z małżonkiem, gotowanie, zmywanie, parę seriali też trzeba było obejrzeć itd... No i jakoś tak zeszło, z działań twórczych niewiele wyszło.



Na Sylwestra znajomi nas zaprosili, ale ma być tam jakiś dziki tłum, z czego połowa to zupełnie nam obcy ludzie. Gospodarze chcą się popisać i pokazać, zaplanowano jakieś niebywałe atrakcje, no i obawiam się, że przez ten nadmierny wysiłek może się zrobić nieco sztywno, więc jakoś tak średnio nam się chce... Gdybyśmy to wcześniej zaplanowali, to może wyskoczylibyśmy na kilka dni do wód, czyli termy na Węgrzech albo morze bałtyckie. W obu tych destynacjach zdarzało nam się Sylwestra spędzać i bardzo nam się podobało. Po prostu mnóstwo wolnego czasu, jedzenie podane, spacery i takie tam, natomiast żadnych balowych historii, lampka szampana w pokoju hotelowym z przyjaciółmi i to wszystko. No ale niestety, żeby było jakoś w miarę godnie ale nie za worek kasy, to trzeba nieco wcześniej takie ekscesy planować. Tak że ten... jak się w ostatniej chwili nie zerwiemy do tych znajomków, to raczej przewiduję "białą salę" w towarzystwie naszych kotów i Sylwester z Polsatem lub inną telewizją, zobaczymy co tam będzie leciało. I bardzo dobrze. Na bale to ja się w życiu nachodziłam i może raptem jeden na dziesięć był fajny. 
Kotki się ucieszą :))). 




Kochani, wszystkiego najlepszego w nadchodzącym roku!


I pamiętajcie: 
TYLKO FRAJER WIELKI ODPALA FAJERWERKI!

Fajerwerki to horror dla zwierząt!


źródło


źródło

niedziela, 22 grudnia 2019

Idź złoto do złota!

Złota mandala z poprzedniego wpisu przypadła do gustu małżonkowi mojemu ślubnemu, do tego stopnia, że zapragnął ją mieć na własność. Mnie samej zaś sprawiło wielką przyjemność jej rysowanie, więc naturalną koleją rzeczy powstała niemal natychmiast kolejna mandala. I prawdopodobnie nie jest to jeszcze koniec, na pewno powstaną co najmniej jeszcze dwie, do kompletu, który następnie zostanie odpowiednio oprawiony, coby się godnie na ścianie prezentował.

A potem się zobaczy, inne tematy w złocie też mi się już śnią :).



Z żelopisami szczerze mówiąc dotychczas mało miałam do czynienia i kojarzyły mi się dość kiczowato, ewentualnie z dziecięcymi słodkimi rysuneczkami w zeszytach. Eksperyment z tym złotym żelem na czarnym papierze zupełnie zmienił moje nastawienie, chociaż nie myślę na razie o innych kolorach, ani o rysowaniu na innym tle. Złoto na czarnym jest jednak genialne :). Wiem, że na moich zdjęciach tego nie widać, ale rysunek ma piękny, dyskretny połysk starego złota. 



W poprzednim poście rozpisałam się ponad miarę, więc tym razem dam Wam odetchnąć od mojego słowotoku. 
Zresztą uszka do barszczu same się nie zrobią, inne tradycyjne przedświąteczne obowiązki odpuściłam sobie, ale uszka muszą być! Zwłaszcza w tak grzybowym roku, jak ten mijający :))). Dawno nie miałam takich zapasów ususzonych, własnoręcznie uzbieranych grzybów! A uszka robię sama, w ilości około 300 sztuk, więc trochę roboty jeszcze mnie czeka. W sumie to nie wiem, dlaczego akurat 300, ale jakoś tak mi zawsze wychodzi, niezależnie od liczby gości, co najbardziej cieszy młodszego syna, który jest zagorzałym wielbicielem uszek z odrobiną barszczu i zjada wszystkie, które po wigilijnej kolacji zostają. Im mniej gości, tym więcej uszek dla niego :). Dawniej musiałam je gdzieś przemyślnie chować, bo zrobione dzień wcześniej znikały w cudowny sposób w ciągu nocy!



Święta nareszcie w tym roku będą w miarę spokojne, bo w małym gronie. Przez całe lata u nas odbywały się wigilijne zjazdy rodzinne i po prostu mam już dosyć, chcę spokojnie posiedzieć pod kocykiem przy kominku, obłożona kotami, i pooglądać świąteczne seriale :). 
Tym razem będzie nas więc raptem kilka sztuk przy świątecznym stole.

Towarzyszyć nam będą cztery koty, a w wigilijny wieczór, tak jak co dzień, pójdziemy z puszeczką do sąsiedzkiej szopki, gdzie mieszka pewna znajoma nam już koteczka, mama naszych dwóch maluchów, Basi i Balbinki. Może jakaś gwiazdka nam po drodze poświeci, może kotki coś do nas powiedzą... a na pewno zamruczą :))).



Wesołych Świąt, Kochani!

*****


sobota, 14 grudnia 2019

Na bogato.

Spodobało mi się rysowanie złotym żelopisem na czarnym papierze :). A że dopadło mnie jakieś wyjątkowo uciążliwe przeziębienie i przez kilka dni czułam się tak kiepsko, że nie wychodziłam z domu, to - między leżeniem pod kołdrą a oglądaniem seriali - znalazło się kilka chwil na takie oto zabawy:


Fajny jest ten efekt złota na czarnym tle. W realu wygląda bardzo naturalnie i elegancko, jak nieco spatynowane stare złoto. Przyjemna konsystencja żelu - raczej jak płynne złoto :) ) - dobrze się rozprowadza, dokładnie pokrywa powierzchnię papieru. Złoty żelopis (Gelly Roll Metallic Sakura) nie był planowanym zakupem, tak jakoś napatoczył mi się w sklepie internetowym i w ostatniej chwili wrzuciłam go do koszyka, bez szczególnej wizji co do jego wykorzystania. Leżał więc sobie jakiś czas odłogiem, aż w końcu pomyślałam, że trzeba go w ogóle wypróbować, zobaczyć co też on potrafi :). Najpierw było kilka świątecznych kartek, a teraz przyszedł czas na większe formaty. Na pierwszy ogień moje ulubione motywy mandalowe, ma się rozumieć :). 

Ta mandala ma rozmiar 30x30cm, czyli tyle co pokazywane jakiś czas temu mandale rysowane czarnym cienkopisem na białym brystolu. Ale żelopis jest narzędziem znacznie mniej precyzyjnym i mniej przewidywalnym niż cienkopis, zwłaszcza mój ulubiony Sakura Micron 005, czyli cieniusieńki. Żelopis zostawia dość grubą linię, nie zawsze równą, bo żel niekiedy wylewa się nieco obficiej, duże znaczenie ma przy tym płynność ruchu i nacisk. Dlatego tę złotą mandalę rysowałam dość swobodnie, nie starając się zachować chirurgicznej precyzji w detalach. 


Ale w planie mam już nieco inne, konkretne projekty, tylko niestety czas miłego nicnierobienia pod pozorem choroby się kończy, w poniedziałek do pracy... A skoro siły wracają, to i za porządki w domu trzeba będzie się zabrać, więc rysowanie musi poczekać do Świąt. Potem mam wolny tydzień, więc będzie się działo!





I tak to przymusowe leniuchowanie w domu obudziło wenę twórczą :). Rzadko mam taką okazję. Na "chorobowe" chodzę raz na dziesięć lat, a i to tylko na dzień czy dwa, nie dłużej. Ale tym razem mnie tak osłabiło, że nawet w domu niewiele chciało mi się robić. Katar to już w ogóle, istna masakra, zatoki zapchane, aż na parę dni niemal ogłuchłam i kompletnie straciłam powonienie, głos zresztą też. 


Ostatni raz na dłuższym, bo aż pięciodniowym zwolnieniu lekarskim byłam wiele lat temu, z powodu choroby kociego pazura.
O, właśnie, może warto o tym opowiedzieć...

Zaglądają tutaj wielbiciele kotów, więc napiszę Wam o tej chorobie kilka słów, bo się okazuje, że mało osób wie co to takiego, a nawet nie każdy lekarz pierwszego kontaktu potrafi od razu postawić właściwą diagnozę. Tymczasem tą poważną chorobą można się łatwo zarazić w kontakcie z kotami, zwłaszcza młodymi. A konsekwencje mogą być wręcz tragiczne.

U nas to było tak... Przygarnęliśmy małego zaniedbanego koteczka, takiego dzikuska, którego trudno było oswoić i dość długo trwało, zanim nabrał zaufania. Zabawa z nim to był moment głaskania, po czym nagle się wyrywał i uciekał. Wszyscy byliśmy przez to podrapani, może nie jakoś dramatycznie, ale wiecie, jak to z małym kotkiem, drobne ryski na skórze każdy z nas miał gdzieś tam na rękach... Nie zwracamy uwagi na takie drobnostki - przy tylu kotach, które u nas już były, to normalka.

Ja miałam takich zadrapań pełno, ale tylko jedna maleńka raneczka, dosłownie dwa milimetry długości, na nadgarstku, jakoś ciągle nie mogła się dobrze zagoić, czułam tam lekki ból. Jakoś w tak zwanym międzyczasie młodszy syn zaczął się źle czuć, bolała go głowa, pojawiła się gorączka. Po jednym dniu to ja jeszcze nie lecę do lekarza, tylko czekam na rozwój jakichś bardziej wyrazistych objawów. No ale ja sama czułam się jakaś rozbita, osłabiona, ból głowy, podwyższona temperatura... Obejrzałam dziecko dokładniej, mówił, że jak podnosi rękę to go boli, bolała go też szyja - okazało się, że węzły chłonne wyraźnie powiększone. Mnie też zaczęło coś pobolewać pod pachą - obmacałam, no oczywiście węzły powiększone. No to sprawa zrobiła się już mocno podejrzana, co to za jakaś dziwna epidemia? - polecieliśmy zatem czym prędzej razem do doktorki. 

Pani doktor porozmawiała z nami, obejrzała, wypytała, nic konkretnego nie mogła oczywiście stwierdzić, bo w zasadzie innych objawów nie było. Ale jest jakaś infekcja, więc przepisała leki przeciwzapalne i zastanawiała się nad antybiotykiem, kiedy mnie coś tknęło i powiedziałam, że nie wiem co prawda czy ma to jakiś związek, ale mam po kocim drapnięciu taką mikroskopijną grudkę, która długo się goi...

No i wtedy lekarka powiedziała; Aaa! to jest na pewno choroba kociego pazura!

Dostaliśmy więc antybiotyki, każde z nas coś innego. Dla mnie była "końska" dawka, po jednej tabletce przez pięć dni i od razu zwolnienie z pracy. Myślałam, że z tym zwolnieniem to przesada, ale po pierwszej tabletce dosłownie zwaliło mnie z nóg, leżałam pięć dni w łóżku, bo po prostu nie miałam siły wstać.
Ale kuracja była skuteczna. Chociaż powiem Wam, że to zadrapanie to mnie "mrowiło" jeszcze przez kilka miesięcy i ślad w postaci ciemnej kropki został na bardzo długo.

Przy kontrolnej wizycie lekarka powiedziała, że właściwie znała dotychczas tę chorobę tylko teoretycznie, pierwszy raz się z tym spotkała w praktyce i po naszym pierwszym spotkaniu doczytała więcej na jej temat. Sama się bardziej zainteresowałam i teraz wiem, jak groźne mogą być konsekwencje zabawy z kotkiem.


Informacje zaczerpnięte z internetu:

Choroba kociego pazura, inaczej gorączka kociego pazura (bartonelloza) – bakteryjna choroba odzwierzęca przenoszona przede wszystkim przez młode koty, podostre lub przewlekłe miejscowe stany zapalne węzłów chłonnych po zakażeniu skóry, oczu lub błony śluzowej.
Czynnikiem chorobowym są Gram-ujemne bakterie Bartonella henselae i rzadziej Bartonella clarridgeiae; przenikają do organizmu człowieka najczęściej na skutek zadrapania przez zwierzę-nosiciela.Ok. 1/3 kotów jest zakażonych. Wśród kotów bakterie są przenoszone m.in. przez pchły. 

Podstawą rozpoznania jest wywiad wskazujący na kontakt z młodymi kotami, powiększone węzły chłonne, zmiana pierwotna (grudka lub krosta), badania obrazowe węzłów chłonnych, a jako potwierdzenie stosowane są badania serologiczne. 

Początkowo choroba przebiega bezobjawowo lub tylko z objawami miejscowymi w miejscu zranienia (miejscowe zaczerwienienie, grudka zapalna lub krosta). Po 1–6 tygodniach od infekcji pojawia się tkliwość i powiększenie sąsiadujących węzłów chłonnych (szyjne, podpachowe, pachwinowe, podżuchwowe, wewnątrzbrzuszne) do 5 cm średnicy (około 20% chorych ma powiększoną dużą ich liczbę), mogących ulegać ropieniu (10–30% przypadków), przebiciu i samoistnej ewakuacji treści ropnej; u części pacjentów ewentualnie inne objawy chorobowe (gorączka, powiększenie wątroby i śledziony, bóle głowy, pleców, podbrzusza, zmęczenie).
Większość przypadków ma łagodny przebieg i mija w ciągu około 10 dni, niezależnie od tego, czy zastosowano leczenie antybiotykami; u pacjentów z upośledzonym układem odpornościowym, przebieg może być jednak poważniejszy i wymagać intensywnej opieki medycznej. U części chorych występuje zakażenie rozsiane z ziarniniakami wątroby i śledziony, zajęciem ośrodkowego układu nerwowego z encefalopatią, w skrajnych przypadkach z drgawkami i zmianami w kościach.
Choroba w większości przypadków ustępuje w ciągu najwyżej 6 miesięcy. Powikłania najczęściej obejmują zropienie węzła chłonnego, zespół Parinauda, zajęcie siatkówki grożące ślepotą i zapalenie mózgu. W rzadkich przypadkach mogą powstać zapalenie szpiku kostnegomałopłytkowość, zajęcie kości i zapalenie wsierdzia.

/źródło/ 

W każdym razie - nie chcę nikogo straszyć, ale warto mieć trochę wiedzy na temat chorób odzwierzęcych, jak się człowiek ze zwierzętami zadaje. 
Nas te przeżycia nie zniechęciły do zabawy z kotami, ani do przygarniania porzuconych futrzastych biedaków. Trzeba tylko uważać, dbać o higienę, adoptowane maluchy od razu odpchlić, no i nie bagatelizować pojawiających się u nas niepożądanych objawów. A w razie złego samopoczucia warto lekarzowi wspomnieć, że w domu są zwierzęta.


*****

Ale żeby nie było tak strasznie, to chcę Wam się pochwalić jeszcze na koniec moim kwitnącym aloesem. Trzy tygodnie temu nagle mnie zaskoczył takim oto patykowatym pędem, który jakoś tak znienacka nie wiadomo kiedy wyskoczył:





Nasze aloesy to odmiana zwyczajna, mniej znana z właściwości leczniczych niż aloes drzewiasty. Rozmnażają się szaleńczo i zawsze trochę ich mamy. Rosną w tak zwanym ogrodzie zimowym. Nazwa na razie trochę na wyrost - to coś w rodzaju werandy, która wciąż czeka na ostateczne wykończenie i zaaranżowanie (taka trochę graciarnia chwilowo, szczerze mówiąc), ale większość kwiatów świetnie tu sobie radzi. Mają mnóstwo światła, a w zimie dość niską temperaturę. Aloesy w tym roku całe lato spędziły w ogrodzie i być może to właśnie tak je zdopingowało do kwitnienia. Czasem tam o nich zapominałam i nie zawsze były podlewane, a taka susza od czasu do czasu akurat dobrze im robi :).

Przed tygodniem było tak:





A dzisiaj jest tak - może ten kwiatostan nie jest jakoś wyjątkowo spektakularnie rozwinięty, ale i tak się cieszę, bo zdarzyło się to u nas po raz pierwszy :). Pęd kwiatowy ma wysokość około 60 cm.





Możliwe, że z powodu mroźnych ostatnio dni było w tym naszym ogrodzie zimowym trochę za chłodno dla tych dość egzotycznych jednak roślin. Planujemy zrobić tutaj dodatkowe ogrzewanie, tak żeby utrzymać w zimie temperaturę nie mniejszą niż 10 stopni, bo jednak nie wszystkie rośliny mogą tu przebywać w czasie mrozów. Aloesy zimują, no ale w porze kwitnienia być może powinny mieć nieco cieplej. Z tego, co wyczytałam, to do kwitnienia potrzebują krótkiego dnia i temperatury około 8-10 stopni. Ostatnio temperatura na zewnątrz spadała do kilku stopni poniżej zera, ale nie sprawdzałam ile było w tym pomieszczeniu. Na pewno kilka stopni na plusie, ale może za mało... 

Tak czy inaczej - cieszę się, że doczekałam się takiej kwitnącej niespodzianki :). 

*****