niedziela, 30 czerwca 2019

30 dni Zentangle.

Kiedy kończyłam mój mały projekt pod roboczym tytułem "Majowe rysowanie" - akurat w ostatnim dniu maja na blogu "Sztuka inspirowana Zentangle" pojawiło się zaproszenie do podjęcia wyzwania pod nazwą "30 dni Zentangle". Pomyślałam, że skoro zaczyna się czerwiec, to może być fajny pomysł na kontynuowanie codziennego rysowania w kolejnym miesiącu. 


Lubię wszelkie tego typu graficzne rysunki, które ja nazywam bazgrołkami (tutaj możecie zobaczyć próbki moich bazgrołków -  Bazgrołki ), a z których jakąś część ktoś kiedyś postanowił wyodrębnić, usystematyzować, podnieść do rangi sztuki, opatentować i nazwać "Zentangle".

No więc co to takiego to Zentangle? 
Znacie to pewnie - nudna lekcja, wykład, czy zebranie w firmie, albo nawet chwila zadumy w domu, pod ręką kawałek kartki i długopis, no i odruchowo zaczynamy coś tam bazgrolić, jakieś esy-floresy, albo zamazujemy różnymi zygzakami kratki itd. Mnie się czasem zdarzało zarysować tak całą kartkę. 
Może to jest z pozoru bazgrolenie całkiem bezmyślne, ale - paradoksalnie - wielu osobom pomaga właśnie zebrać myśli, skupić się nad czymś, poukładać sobie coś w głowie. Albo odstresować się, wyluzować, oderwać od problemów. W każdym razie bazgranie ma potwierdzone naukowo działanie terapeutyczne. Podobno też z rodzaju tych bazgrołów można odszyfrować wiele informacji o naszej osobowości. Ale nie będę się w to zagłębiać.

Znaleźli się w każdym razie ludzie, którzy postanowili ogarnąć bardziej temat, zebrali i opatentowali całą masę takich bazgrołów, nazywając je "Zentangle" - łącząc w tym dwa wyrazy "ZEN" i "TANGLE". Jak się okazuje, biznes można zrobić na wszystkim, nawet na szkolnych bazgrołach :). I w żadnym razie nie piszę tego złośliwie, raczej z przychylnym rozbawieniem, no bo kto komu bronił zrobić to samo? Oni po prostu byli pierwsi :). Pozbierali takie wzorki, oszlifowali dodając czasem coś od siebie, opracowali "technologie" rysowania każdego z nich, ponazywali, skatalogowali. Nie da się ukryć, że to trochę wysiłku wymagało. Potem zaczęło to pączkować, czyli pojawiły się kursy rysowania Zentangle... Ale znowu zbaczam z tematu...

Wszelkiego rodzaju bazgrołki, doodle, tangle, kolorowanki i temu podobne rysunkowe zabawy, cieszą się coraz większym zainteresowaniem, a nie każdy jest na tyle kreatywny, żeby samemu sobie wymyślić jakieś wzory do bazgrania czy kolorowania. Dobrze więc się stało, że są takie miejsca w sieci, gdzie można znaleźć wszelkie informacje na te tematy, podpowiedzi - jak się zabrać za takie twórcze bazgranie, co do tego jest potrzebne, jak zacząć, a nawet mnóstwo gotowych wzorów, które można wprost wykorzystać, albo się nimi inspirować. 
Ale do brzegu...

Danusia zaproponowała zaprojektowaną przez siebie planszę podzieloną na 30 pól, z których każde codziennie należy po kolei zapełniać wzorami Zentangle.
Ja jednak chciałam, żeby to były oddzielne pola, nie połączone w jednolity patchworkowy panel, ale jednocześnie żeby tworzyły jakąś spójną całość. Wymyśliłam więc sobie własną planszę, na kartce brystolu formatu A3, z uporządkowanymi okręgami jednakowej wielkości. Swoją drogą - myślałam, że jestem oryginalna, ale jak później szukałam w sieci wzorów, to się okazało, że podobne plansze z kółeczkami zapełnionymi splotami Zentangle inni już dawno wymyślili :).


Kółeczka są niewielkie, po około 4,8 centymetra średnicy - pięć rzędów i sześć kolumn, czyli 30 sztuk, po jednym polu na każdy dzień czerwca. 
Najpierw narysowałam te kółka przy pomocy tradycyjnego cyrkla z ołówkowym rysikiem, a potem kolejno zaczęłam zapełniać pola wzorami, przy okazji rysując już cienkopisem "odręcznie" obwód każdego kółeczka. Ze dwa razy jednak ręka mi drgnęła i linia wyszła o włos poza obwód kółka, co niestety psuje efekt... Przetrząsnęłam więc dom i znalazłam taki oto wyrafinowany sprzęt do odrysowania idealnych kółek o średnicy 4,8cm:





Ale wracając do meritum... W tej zabawie/wyzwaniu chodziło o to, żeby nauczyć się rysowania według zasad Zentangle, wypróbować wzory opracowane przez twórców tej techniki, ewentualnie się nimi zainspirować, no i codziennie rysować, cokolwiek rysować! Takie malutkie kółeczko to doprawdy absolutne minimum rysowania, które można zrealizować nawet przy bardzo napiętym grafiku innych zadań i nawet jak się bardzo nie chce! 

Część moich kółeczek na planszy zawiera klasyczne wzory Zentangle, ale są też takie tylko nimi inspirowane lub z małymi modyfikacjami, a niektóre rysowałam w ogóle "z głowy".
Zentangle to są konkretne, licencjonowane wzory, do każdego z nich jest opracowana instrukcja rysowania. Są wśród nich sploty o różnym stopniu trudności, niektóre wbrew pozorom wymagają naprawdę dużej precyzji, skupienia przy rysowaniu i pewnej ręki, a czasem nawet warto wspomóc się ekierką czy cyrklem. Większość jednak to prościzna i każdy może je machnąć dosłownie w pięć minut. No i oczywiście można podejść do wyzwania z jeszcze większym luzem i tylko się zainspirować wzorami Zentangle, tworząc własne sploty.
Pomocny wpis, z objaśnieniami i linkami do klasycznych wzorów Zentangle:  http://www.denimix.pl/2018/08/wzory-zentangle.html

Rysując pierwsze kółka miałam wątpliwości, czy to będzie się jakoś prezentować, niektóre wzory wyglądają mało ciekawie narysowane tylko pisakiem. Całą robotę robi jednak cieniowanie ołówkiem - dodaje głębi, nadaje "połysku", sploty zaczynają "żyć". To jak backstitche w hafcie :). Mdły haft ożywa, kiedy wyszyje się kontury - hafciarki wiedzą doskonale, o czym mowa :).

W każdym razie - to była całkiem fajna zabawa. Jeśli macie ochotę na rysowanie takich wzorków, do których nie są potrzebne jakieś szczególne predyspozycje i talenty plastyczne, ani profesjonalne materiały i przybory, to ta zabawa jest właśnie dla Was! Wystarczy kartka papieru i jakiś pisak, długopis czy ołówek - i do dzieła!



Więcej szczegółowych informacji o Zentangle oraz bardzo interesujące inspiracje na ten temat znajdziecie na blogu Danusi - http://www.denimix.pl/ .


*****

Na koniec jeszcze news ogrodowy: 

Dzisiaj w słońcu było chyba z 50 stopni, a z oczka wodnego zaczęły już wyłazić pierwsze maciupcie żabiątka czy może ropuszątka, mniejsze od kijanek, z których się "wylęgły", no tak w sumie wielkości małej muchy... Mnóstwo ich jest! Za stawem i kawałkiem trawy jest ścieżka z kostki betonowej i te mikroskopijne żabcie zanim gdzieś przekicały w cień, to po prostu zaczęły się tam żywcem przysmażać i zasychać! Musieliśmy więc polewać ścieżkę wodą, najpierw z węża, potem drobnym zraszaczem. Ależ żabki miały używanie :))). A przy okazji zleciało się mnóstwo motyli, pszczół i innych owadów, które chciały się napić wody. 
Jeśli macie ogród, pamiętajcie o jego mieszkańcach w taki upał!

sobota, 22 czerwca 2019

Majowe konie b&w i słów kilka o kotach.

Te rysunki powstały w maju, w ramach mojego planu codziennego rysowania. 
To jest ostatnia, czwarta część tego, co udało mi się stworzyć w tamtym miesiącu i co zarazem w miarę nadaje się do pokazania - bo chciałabym jednak udokumentować, że faktycznie to codzienne majowe rysowanie było, chociaż nie codziennie powstawał pełny rysunek, a ja nie wyrabiałam się z przygotowywaniem postów :). 
Generalnie jestem permanentnie w totalnym niedoczasie, zwłaszcza jeśli chodzi o prowadzenie bloga - to zawsze jakoś spada na koniec listy priorytetów, niestety...





Rysunek według zdjęcia znalezionego w internecie, czarny cienkopis, biały brystol A3.

Oprócz tego, co Wam zaprezentowałam w tym krótkim majowym cyklu (rozciagniętym prawie na dwa miesiące!), zrobiłam też sporo ołówkowych szkiców, na bazie których dopiero powstaną jakieś bardziej konkretne rysunki, ale wobec marnej jakości zdjęć nie ma sensu ich pokazywać, bo niewiele będzie widać .

Powstało jeszcze kilka innych obrazków, ale jedne, chociaż kompletne, zupełnie nie zasługują na upublicznienie, inne zaś są w fazie zaawansowania tak mniej więcej w granicach od 25 do 50%. Pokażę, jak skończę, ale to już nie będzie pod majowym szyldem :). W każdym razie miesiąc był pracowity, rysowanie weszło mi w krew, no i o to chodziło!

Tak się złożyło, że zrobiła się z tego mała seria b&w, ale te zaczęte rysunki, o których wyżej wspomniałam, to już akurat nieco inna kolorystyka i pewna nowość - połączenie różnych technik. Czy coś z tego wyjdzie, to się dopiero okaże.

A dzisiaj - konie! Te dwa rysunki pokazuję bez dodatkowego komentarza, bo chcę dzisiaj coś więcej napisać o moich kotach (bo obiecałam, i bo kociarze czekają na takie wieści), a na konie przyjdzie jeszcze czas, na pewno będzie jakiś post tylko o nich :).



Też według zdjęcia z internetu, czarny cienkopis, biały brystol A4.


I to by było chwilowo na tyle w temacie rysunków. 
Jak się zapewne domyślacie, do prezentacji trochę mnie zniechęca jakość zdjęć, ale w kwestii aparatu jeszcze przez jakąś chwilę nic się nie wydarzy, bo inne inwestycje, jak to zwykle bywa, nieco przekroczyły planowany budżet :). Ale co się odwlecze, to nie uciecze!

Tymczasem więc nieco wiadomości o naszych futrzakach.

Sabinka ma nową ksywkę Ptaszkożerczyni. Chyba nie muszę wyjaśniać etymologii, niestety... Po cichu przyznam się Wam, że w chwilach szczytowej irytacji nazywam ją też Rudą Francą. Bo faktem jest, że charakterek ma dość wredny. Nie znosi Czarnuszki, która jest już emerytką i należą jej się szczególne przywileje, a zwłaszcza święty spokój. A Sabina ją prześladuje. Poza tym opstrykuje nam cały dom jak kocur - na szczęście nie śmierdzi to jak kocurze "pstryki", ale tym trudniej na bieżąco wyśledzić miejsca "oznakowane". Łowi ptaszki, motyle, żaby, padalce... I tak dalej... Oczywiście później udaje niewiniątko, ładuje się pańciowi do łóżka i domaga pieszczot.

Zrobienie zdjęć moim futrzastym łobuzom graniczy z cudem, bo albo ich nie ma, albo jak już wpadną do domu, to są w ciągłym ruchu, a jak się chce zrobić fotkę, to natychmiast dopadają człowieka i badają organoleptycznie, co też to za ustrojstwo państwo mają...

Moim dogorywającym sprzętem udało mi się w końcu jakoś cyknąć nowego mieszkańca naszego domku, Rudzika, zwanego też czasem Toffikiem (z aparatu pańcia z kolei nie dało się przerzucić fotek do mojego komputera, no techniczna klapa na całej linii). Oto Rudzik na swoich ulubionych miejscówkach:






Jak wszystkim kociarzom wiadomo, to nie człowiek wybiera kota, tylko kot wybiera sobie człowieka. Najlepszym przykładem jest Rudzik. Kręcił się po okolicy, zachodził do nas coraz częściej, aż w końcu wpakował się do mieszkania i nie dał się przepędzić. Prawdopodobnie na jego decyzji o osiedleniu zaważyła ilość oraz różnorodność pokarmu wystawianego dla takich przybłęd na tarasie i w altance :))).

Rudzik jest przemiłym kotkiem, bardzo przytulaśnym, ale obawiamy się złego wpływu Sabinki, bo jakoś podejrzanie przypadli sobie oboje do serca. Ona już go uczy różnych sztuczek, łazikują razem po okolicy, ostatnio działając we dwójkę wyczaili jak można wdrapać się na dach domu i dostać się do środka przez otwarty balkon na pierwszym piętrze. Tym sposobem padł ostatni bastion, w którym mogła się przed tą bandą skryć Czarnuszka. 

Wczoraj tak rozrabiali we dwójkę nad oczkiem wodnym, że Sabinka wpadła do wody i musiała się suszyć, na szczęście w tym upale po kwadransie było po sprawie. Dla wyjaśnienia dodam, że oczko jest co prawda spore i na środku dość głębokie, ale przy brzegach jest płytko, więc zagrożenia dla życia  kotów nie ma, już prędzej dla ryb, bo skubańce (koty, znaczy się) próbują na nie polować i już zdarzało się, że znajdowaliśmy rybę wywleczoną na brzeg.

Co najgorsze, a w zasadzie najbardziej uciążliwe - przyuważyłam Rudzika w chwili pstrykania na ścianę (w domu!) w miejscu ulubionym przez Sabinę. Tak czy owak - szykujemy się do kastracji, bo Rudzik tak na oko ma blisko rok i czas już najwyższy. Pańcio co prawda próbował okazać męską solidarność i zwlekał z tą decyzją, do chwili aż Rudzik napstrykał mu na teczkę i coś tam jeszcze. Chyba miarka się przebrała...

A wracając do Rudzika... Tak go sobie kiedyś obserwowałam, jak rozwalał się na fotelu, ale coś mu tak lisio z pyszczka patrzyło... i zaczęłam podejrzewać, że on jakieś podwójne życie prowadzi... Bo generalnie od paru tygodni już u nas mieszka, ale ze dwa razy zniknął na całą noc, a czasem po południu Sabinka przychodziła, a rudzielca nie było widać parę godzin...

Kiedy jeszcze chodziliśmy z Muszką na spacery, widywaliśmy podobnego, rudego kotka w pobliżu jednego z sąsiedzkich domów - mieszka tam starsza pani, rzadko się pojawia, ale przypuszczaliśmy, że może to jej kot, albo go tylko dokarmia... A może to jeden z kotów, które się urodziły u innego sąsiada, naprzeciwko tej pani... Ale że on nie za bardzo o nie dbał, dokarmiała je jeszcze inna litościwa dusza, paru maluchom znalazła nowe domy... Tak za bardzo nie dociekaliśmy wówczas, kto z sąsiadów które koty posiada, bo kręci się tych futrzaków pełno w okolicy, my sami mamy zawsze kilka zwierząt, wszystkich nie przygarniemy, a na zabiedzone nie wyglądały.

Jak Rudzik nagle zaczął do nas się wprowadzać, pytaliśmy sąsiadów, czyj to kot, ale nikt się nie przyznał.

Ale wątpliwości mi się jakoś w duszy zalęgły... I pewnego razu, kiedy wyszłam na balkon, zobaczyłam jak Rudzik z naszego domu szoruje przez ogród na ulicę, a potem dalej - dryp-dryp-dryp - zdecydowanym marszem, omijając dwa domy, prosto do domu tej starszej pani... przelazł przez dziurę w siatce i zniknął w gąszczu ogrodu. 
No i się wykryło! Rudzik był kotkiem dokarmianym przez tę panią, ale nie traktowała go jako swojego kota domowego, nie pozwoliła rozwalać się na piernatach, wystawiała tylko miseczkę z jedzeniem od czasu do czasu, dlatego postanowił zamieszkać u nas. Ale do dawnej dokarmiaczki nadal wyskakuje, żeby sprawdzić czy nie ma tam czegoś pysznego, tak jak człowiek do miłej knajpki na rogu :).

My też mieliśmy kiedyś takiego kotka, co po pewnym czasie wybrał sobie inny dom. U nas było wtedy tych kotów ze czternaście, a koty to jednak nie są istoty stadne, więc jeden z tych podrośniętych zaczął wędrować po okolicy i tak wypatrzył sobie domek, w którym mieszkały dwie starsze panie. I po pewnym czasie nasz Dyzio miał już obróżkę, utuczył się jak pączek w maśle i dobrze mu się w tym nowym domku działo, ale od czasu do czasu wpadał do nas "na jednego" czyli na jakieś ekstra frykasy, które mu mój stęskniony za Dyziem mąż skwapliwie wynosił. Od jakichś dwóch lat Dyzio już do nas nie zagląda, ale miałby teraz chyba ze 20 lat... Pewnie spaceruje już gdzieś za Tęczowym Mostem... I tak miał długie i fajne życie :).

****

Kochani, w tym miesiącu mam znowu swój mały rysunkowy projekcik związany z codziennym rysowaniem, ale to jest coś zupełnie innego i pokażę całość w pierwszych dniach lipca. Powstają też nowe prace w innych technikach, więc może uda mi się jeszcze coś wrzucić na blog w tym miesiącu :).


niedziela, 2 czerwca 2019

Majowe rysowanie - część 3.

Tak,wiem, że to już czerwiec, a ja pokazuję dopiero rysunki z połowy maja...


Dzisiaj prezentuję dwie sowy śnieżne, narysowane w nieco innej stylizacji niż poprzednie, bardzo pobieżne, szkice katedry. 
Bardzo wdzięczny temat, sówki pewnie jeszcze kiedyś się u mnie pojawią, może nawet w niezbyt odległej przyszłości :). 


Miało być zresztą tych sów więcej już teraz, wstępne ołówkowe szkice zostały poczynione, ale... zmieniła mi się koncepcja. 





Z samej sowy jestem zadowolona, ale te liczne kreskowania w tle trochę mnie wykończyły, a po zastanowieniu uznałam, że pomysł z wykonaniem całego obrazka formatu A4 najcieńszym pisakiem 0,05 jest bez sensu. Skoro zależało mi na mocno przyciemnionych dalszych planach, to trzeba było zrobić to po prostu grubszym cienkopisem. Może nawet trzeci plan zrobić całkiem graficznie, w jednolitej czerni...? Miałam z tym podwójną robotę, bo cienkie linie poprawiałam potem grubszym pisakiem, żeby je było jakoś w ogóle widać. Równolegle naszła mnie też refleksja, że zarysowywanie tła milionem linii mija się z celem, jakim miało być ćwiczenie twórczego rysowania. 

Druga sowa z mniej wymęczonym tłem :) - co nie znaczy, że lepiej to wyszło. Rozmiar 20x20cm.




Korzystałam ze zdjęć sów śnieżnych znalezionych w internecie, bo w realu to ja jednak ich nie spotykam :).

Poprzestałam na dwóch obrazkach z sowami, następne (kiedyś tam) z tymi wspaniałymi ptakami będą na pewno w innej konwencji lub w innej technice.

Wracając do kwestii tła - chciałam podzielić się z Wami pewnymi przemyśleniami, bo wbrew pozorom to nie jest taka błaha sprawa. 
Zaprojektowałam sobie to tło takie mało skomplikowane poniekąd celowo, żeby się tam za dużo nie działo. Nie chciałam, żeby nadmiarem elementów konkurowało z sylwetką ptaka i właściwe tak za bardzo to mi na tym drugim planie nie zależało, coś tam miało być, ale nie miałam konkretnej wizji. Nie zastanawiałam się nad tym zbyt długo. I teraz uważam to za błąd.

Ponieważ sowy śnieżne, jak wiadomo, są białe, to żeby je wyeksponować potrzebne jest odpowiednio ciemniejsze tło. 
Na moich obrazkach są więc dość jednostajnie powtarzające się proste i gładkie pnie drzew, wycieniowane tylko delikatnie krzyżującymi się drobnymi kreskami, oraz głębsze tło z falistymi liniami mającymi sugerować gąszcz jakiejś bliżej nieokreślonej roślinności. Druga sowa na zdjęciu stała po prostu na białym śniegu.
Teraz myślę, że nie wyszło mi to ani ciekawie, ani ładnie... Od razu widać, że nie miałam dobrego pomysłu. Pod koniec najchętniej bym te rysunki wyrzuciła i zrobiła od nowa. Ale że się już nad nimi (zwłaszcza tym pierwszym) trochę napracowałam, to chciałam zobaczyć co ostatecznie z tego wyniknie. A nowe wersje to zawsze jeszcze mogę stworzyć :).

Teoretycznie mogłam sobie darować ten las w tle, ale wtedy byłoby jeszcze gorzej, całkiem mdło. 

Biała sowa na białej kartce... no ba! 

Był już taki artysta, co namalował biały kwadrat na białym tle i świat na pewien czas oszalał na punkcie tego genialnego malowidła :).

Nie rozwodząc się zbytnio nad tą sprawą chcę tylko zasygnalizować, że przemyślałam temat i nad tłem w moich obrazkach wkrótce zacznę pracować :).

*****

A jak mi szło z realizacją planu rysunkowego przez cały miesiąc? Przez jakiś czas udawało mi się utrzymać założone tempo rysowania, czyli - minimum godzina dziennie. W drugiej połowie maja nastąpiły jednak nieoczekiwane zawirowania, które skutecznie zaburzyły mi ten rytm.  

Mąż znienacka wylądował w szpitalu, pilna operacja... Oprócz zmartwienia sporo spraw bieżących, które zwykle ogarniał małżonek, spadło na mnie, no i generalnie - namieszało się. Jak to mówią: jeśli chcesz rozbawić Pana Boga, to opowiedz mu o swoich planach. Czyli - plany planami, a życie i tak toczy się swoim torem. 

Od razu wyjaśniam, że mąż szczęśliwie, acz nieśpiesznie, wraca do zdrowia, tak więc i ja mogłam  powoli wrócić do rysowania - chory facet w domu to wiadomo, koniec świata ;). 
W każdym razie - dobrych kilka dni wypadło mi całkiem z harmonogramu... Nie da się jednak zaprzeczyć, że ta zabawa w codzienne rysowanie trochę mnie nakręciła, teraz niemal automatycznie wieczorową porą siadam do rysunków i zawsze coś tam naskrobię. Czyli rzec można - rysowanie wchodzi mi w krew :). Najważniejszy cel projektu został zatem osiągnięty!




*****

W tak zwanym międzyczasie po ulewach zrobiła się piękna pogoda... Sporo czasu poświęciłam więc pracom ogrodowym, do których może jakiejś szczególnej smykałki nie mam, ale skoro mąż postanowił teraz właśnie się rozchorować, to musiałam wziąć temat na klatę i zmierzyć się z gąszczem, który wyrósł błyskawicznie w tych sprzyjających okolicznościach przyrody.

Jakbyście przypadkiem słyszeli, że trzeba w jakiejś dziczy przerąbać drogę przez dżunglę, w Amazonii dajmy na to, to dajcie mi znać - uwielbiam takie akcje! Uzbrojona wyłącznie w sekator w jeden dzień rozprawiam się z hektarem chaszczy, a im więcej gałęzi i chabazi do przycinania, tym bardziej raduje się moje serce! Cięcie krzewów i drzew w moim wykonaniu jest zawsze ekstremalnie radykalne! A na zbliżające się moje urodziny zażyczyłam sobie w ramach prezentu - akumulatorowe nożyce do żywopłotu :).

W tej kwestii moje i męża poglądy różnią się diametralnie. Ja uważam, że przycinanie krzaków, obcinanie przywiędłych kwiatów itd. - to niezbędny element pielęgnacji ogrodu, a im bardziej się przytnie, tym lepiej urośnie! Mąż - wręcz przeciwnie - roztkliwia się nad każdym chabaziem i żal mu wyciąć cokolwiek. Jak widzi efekty mojej akcji, to dostaje niemal palpitacji i awanturuje się, że spustoszyłam ogród, wycięłam wszystko w pień i na pewno nic już nie urośnie! No nawet nie będę tego komentować :).

W każdym razie prace polowe wciągnęły mnie na tyle, że na rysowanie niewiele czasu w ostatnich dniach zostaje. Ale wyrywając chwasty i wycinając krzaczory myślę o rysunkach i mam już sporo dość skrystalizowanych wizji :).

Buszując parę dni temu w krzakach na mojej posesji przyuważyłam niepokojącą ilość mszyc. Przyniosłam więc preparat do opryskania, ale... 
Przymierzając się już do morderczych zabiegów zauważyłam jakieś podejrzane ruchy na jabłonce, od której akurat chciałam zacząć. Okazało się, że pan biedronek spełniał małżeński obowiązek z panią biedronkową. O prawie połowę mniejszy i nieco bledszy, właził na małżonkę i co kilka chwil potrząsał całym odwłokiem. Nie znam się na seksualnych zwyczajach biedronek, ale podejrzewam, że wkrótce pojawią się na drzewach biedronkowe dzieci, czyli larwy, które co prawda wyglądają dość przerażająco, ale są niesamowicie żarłoczne, a ich największym przysmakiem są właśnie mszyce :))). Biedronkowych parek znalazłam na drzewkach całkiem sporo, więc jestem spokojna - bez odrobiny chemii za jakieś dwa-trzy tygodnie po mszycach śladu nie będzie!

A kolejnym wpisie oprócz rysunków będą wieści z życia kotów w naszym domu - bo sytuacja zmienia się jak w kalejdoskopie :).


*****