czwartek, 20 lipca 2023

Zakładki.

Miało być o czymś zupełnie innym, ale namnożyło mi się trochę tych zakładek, więc przyszła pora, żeby jakąś część pokazać. Dzisiaj takie kwiatkowe, z naklejanymi suszkami, eksperymentalne poniekąd, świeżynki najnowsze. 




Kiedyś już pisałam o tym, że ja w zasadzie nie używam zakładek, bo przeszkadza mi w książce wszystko, co jest grubsze niż kartka papieru. Ale robić je lubię :).

Zakładki, podobnie jak różne malutkie rysuneczki i inne bazgrołki, są fajną odskocznią i urozmaiceniem w trakcie pracy nad większym formatem. A ja właśnie mam na sztaludze obraz, który miał powstać raz-dwa, bo miałam w głowie konkretną wizję... Ale jakoś idzie mi jak po grudzie, codziennie maźnę pędzlem kilka razy i potem siedzę i dumam, czy to na pewno tak ma być. Zaglądam do niego kilka razy dziennie i mam wątpliwości. Czasem lepiej zostawić taki ciężko idący projekt, odpocząć, zająć się czymś innym. Bo życie nie znosi próżni, więc jakoś tak mimochodem zabrałam się za drobiazgi.




Kilka kwiatków zasuszyłam jeszcze w ubiegłym roku, zupełnie o nich zapomniałam, a tu nagle wypadły z książki... Drugim elementem była torebka prezentowa, która do dalszego użytku się nie nadawała, bo coś tam się naderwało... Ale papier był ciekawy - gruby szaro-brązowy papier typu eko, z nadrukiem w stylu vintage. Znalazłam jeszcze kawałek papieru czerpanego, no i tak jakoś poskładałam te różne elementy i powstały zakładki. Nie lubię, jak się za dużo naraz dzieje na kartce papieru, wolę minimalizm, więc ozdobny papier "robi" tył zakładek, a kwiatki umieściłam na gładkim tle, dodając tylko tu i ówdzie odrobinkę złotego żelopisu. Tak wyglądają ich "plecki":



Chwościki zrobiłam z muliny, której zapasy nieprzebrane mam z czasów, kiedy namiętnie haftowałam. Do haftu raczej nie wrócę, a na pewno nie przerobię tych wszystkich nici, więc znalazłam dla nich takie właśnie zastosowanie :).



Napisałam, że zakładki są w pewnym sensie eksperymentalne, bo trochę się przy ich tworzeniu uczyłam. Z tego też powodu nie wszystko poszło zgodnie z planem i nie wszystko się udało ;). Nie załamuję rąk, bo to była zabawa dla siebie samej, a że kilka wyszło całkiem nieźle, to będą się nadawać choćby na prezenty, jako dodatek do książek na przykład.



Pierwsza nowość dla mnie to chwościki, które zrobiłam wzorując się na filmikach znalezionych na YT. Niby prościzna, ale dopiero po kilku średnio udanych zaczęło mi to wychodzić jak należy. Musiałam dopracować metodę zawiązywania i znaleźć odpowiednią długość sznureczka do zawieszenia przy zakładce, jak i samego chwosta. W sumie jednak nie jest to jakaś skomplikowana sprawa, tak że ten punkt mogę uznać za opanowany :).



Gorzej mi poszło z laminowaniem. Co prawda zakładki z zasuszonym kwiatkiem mają większy urok bez laminatu, ale są na tyle delikatne, że przy normalnym użytkowaniu te kwiatki szybko by się pokruszyły i osypały. Pierwszym pomysłem było więc pokrycie kwiatków klejem, np. rozwodnionym wikolem, który jest bezbarwny po wyschnięciu. Wahałam się miedzy klejeniem a laminowaniem... Ostatecznie zdecydowałam się jednak na laminowanie - i to był błąd.




Posiadam laminator, taki zwyczajny do domowo-biurowego użytku. Ale! Taka maszynka nadaje się świetnie do zabezpieczania dokumentów i zwyczajnych zakładek z papieru czy kartonu, to już przerabiałam i wyszło świetnie, natomiast tutaj doszły jeszcze zasuszone kwiatki, niektóre o konkretnej grubości (na przykład lawenda). Była obawa, że się to zatnie w laminatorze i nie wiadomo, co z tego wyniknie. No więc - zainspirowana internetowymi poradami - sięgnęłam po żelazko. Albowiem mając folię do laminowania można zamiast laminatora użyć żelazka, w końcu chodzi tutaj o temperaturę i odpowiedni nacisk.


No i właśnie ten punkt programu raczej nie wypalił, albo - można powiedzieć - wypalił średnio. Cieńsze zakładki wyszły spod żelazka mniej więcej tak jak powinny, w zasadzie jest ok, natomiast te grubsze, z lawendą i kłosami, już nie za bardzo. Folia nie przykleiła się dokładnie, pomimo dość długiego czasu nagrzewania, dociskania itd. Powody mogły być różne, od zbyt niskiej temperatury żelazka (w internetach pisali, żeby ustawić na najniższą, ja i tak dałam tak po środku), przez słaby docisk (no nie powiem, żebym dała z siebie wszystko), po zbyt grubą do takiego eksperymentu folię laminacyjną. Ona jest świetna do dokumentów, ale tutaj prawdopodobnie cieńsza lepiej by się "dopasowała" do kwiatka. Tak więc gdybym miała kiedyś robić tego typu zakładki, to musiałabym jeszcze poćwiczyć kwestię laminowania, może da się to zrobić lepiej. 




Jednak wczorajszy post Justynki (tutaj) upewnił mnie, że klej jest doskonałym wyborem. Więc na przyszłość: trzeba zawierzyć intuicji i wybrać to, co nam przychodzi do głowy w pierwszym przebłysku. Kolejne eksperymenty z kwiatkowymi zakładkami będą więc z użyciem kleju, to zdecydowanie lepsza opcja i wygląd kwiatków będzie bardziej naturalny. Lawenda kwitnie, wkrótce będzie się suszyć :).

To teraz wracam do mojego obrazu, który jakoś nie chce sam się namalować...



*****

niedziela, 2 lipca 2023

Jesienny lipiec.

Wygląda na to, że pory roku mi się pomyliły, ale to chyba ten listopadowy półmrok w lipcowe południe tak na mnie zadziałał. 







Grzebałam w szufladzie szukając czegoś - i trafiłam na zapomniane metaliczne farbki Kuretake Gansai oraz cienkopisy różnych rozmiarów. I przypomniałam sobie o wizji obrazka w klimacie późno jesiennym... Niby nie na czasie, ale kto powiedział, że w lecie tylko kwiatki i plażę można malować. No i tak powstały dwa szybkie obrazeczki.





Tło - papier do mixmedia w kolorze piaskowym, rozmiar A4, użyte zostały czarne cienkopisy i metaliczna farbka w kolorze różowego złota, chociaż można by ten kolor podciągnąć pod miedziany (czyli baaardzo różowe złoto), a listopadowe zamglone słoneczko, jak na lipiec przystało - w perłowej bieli. Docelowo mają być oprawione w czarne passe-partout, a teraz na tym czarnym leżą, wbrew pozorom to nie jest granat, tylko mój aparat wie lepiej.

Pokazuję je w takich różnych kątach nachylenia, bo próbowałam jakoś uchwycić przynajmniej ten połysk, skoro same kolory zupełnie mi nie wychodzą na zdjęciach :).






Pejzażyki bardzo uproszczone, elementem bizantyjsko zdobniczym jest oczywiście ten blask złota, a raczej miedzi. Czasem mam takie napady sroczyzmu i wtedy lubię jak coś się błyszczy i złoci.



Na takie obrazki czarno-złote mam sporo pomysłów, ale najpierw muszę znaleźć dla nich zastosowanie. Bo na razie to tego typu twórczość występuje u mnie pod roboczą nazwą "chałturki". Ostatnio pojawiła się myśl, żeby popowieszać trochę tych moich wytworków w pracy... Bo ja się szykowałam na emeryturę, a tu dziecko moje własne rzuciło mi kłodę pod nogi, mówiąc, że może by ono tak weszło w ten biznes... ech... Więc w tej sytuacji - zamiast leżeć sobie pod gruszą na dowolnie wybranym boku - będę przez czas jakiś dalej zasuwać w robocie. Bo dziecko co prawda kiedyś u mnie już pracowało, ale z trochę innym nastawieniem, więc teraz trzeba je w różne sprawy jeszcze wprowadzić. W związku jednak z moimi wcześniejszymi planami emerytalnymi od pewnego czasu nie inwestowałam w firmę i biuro nieco się zapuściło, wołając o remont, a przynajmniej odświeżenie. Będziemy więc odświeżać i dekorować. Moimi dziełami. A co!

*****