Miało być o czymś zupełnie innym, ale namnożyło mi się trochę tych zakładek, więc przyszła pora, żeby jakąś część pokazać. Dzisiaj takie kwiatkowe, z naklejanymi suszkami, eksperymentalne poniekąd, świeżynki najnowsze.
Kiedyś już pisałam o tym, że ja w zasadzie nie używam zakładek, bo przeszkadza mi w książce wszystko, co jest grubsze niż kartka papieru. Ale robić je lubię :).
Zakładki, podobnie jak różne malutkie rysuneczki i inne bazgrołki, są fajną odskocznią i urozmaiceniem w trakcie pracy nad większym formatem. A ja właśnie mam na sztaludze obraz, który miał powstać raz-dwa, bo miałam w głowie konkretną wizję... Ale jakoś idzie mi jak po grudzie, codziennie maźnę pędzlem kilka razy i potem siedzę i dumam, czy to na pewno tak ma być. Zaglądam do niego kilka razy dziennie i mam wątpliwości. Czasem lepiej zostawić taki ciężko idący projekt, odpocząć, zająć się czymś innym. Bo życie nie znosi próżni, więc jakoś tak mimochodem zabrałam się za drobiazgi.
Kilka kwiatków zasuszyłam jeszcze w ubiegłym roku, zupełnie o nich zapomniałam, a tu nagle wypadły z książki... Drugim elementem była torebka prezentowa, która do dalszego użytku się nie nadawała, bo coś tam się naderwało... Ale papier był ciekawy - gruby szaro-brązowy papier typu eko, z nadrukiem w stylu vintage. Znalazłam jeszcze kawałek papieru czerpanego, no i tak jakoś poskładałam te różne elementy i powstały zakładki. Nie lubię, jak się za dużo naraz dzieje na kartce papieru, wolę minimalizm, więc ozdobny papier "robi" tył zakładek, a kwiatki umieściłam na gładkim tle, dodając tylko tu i ówdzie odrobinkę złotego żelopisu. Tak wyglądają ich "plecki":
Chwościki zrobiłam z muliny, której zapasy nieprzebrane mam z czasów, kiedy namiętnie haftowałam. Do haftu raczej nie wrócę, a na pewno nie przerobię tych wszystkich nici, więc znalazłam dla nich takie właśnie zastosowanie :).
Napisałam, że zakładki są w pewnym sensie eksperymentalne, bo trochę się przy ich tworzeniu uczyłam. Z tego też powodu nie wszystko poszło zgodnie z planem i nie wszystko się udało ;). Nie załamuję rąk, bo to była zabawa dla siebie samej, a że kilka wyszło całkiem nieźle, to będą się nadawać choćby na prezenty, jako dodatek do książek na przykład.
Pierwsza nowość dla mnie to chwościki, które zrobiłam wzorując się na filmikach znalezionych na YT. Niby prościzna, ale dopiero po kilku średnio udanych zaczęło mi to wychodzić jak należy. Musiałam dopracować metodę zawiązywania i znaleźć odpowiednią długość sznureczka do zawieszenia przy zakładce, jak i samego chwosta. W sumie jednak nie jest to jakaś skomplikowana sprawa, tak że ten punkt mogę uznać za opanowany :).
Gorzej mi poszło z laminowaniem. Co prawda zakładki z zasuszonym kwiatkiem mają większy urok bez laminatu, ale są na tyle delikatne, że przy normalnym użytkowaniu te kwiatki szybko by się pokruszyły i osypały. Pierwszym pomysłem było więc pokrycie kwiatków klejem, np. rozwodnionym wikolem, który jest bezbarwny po wyschnięciu. Wahałam się miedzy klejeniem a laminowaniem... Ostatecznie zdecydowałam się jednak na laminowanie - i to był błąd.
Posiadam laminator, taki zwyczajny do domowo-biurowego użytku. Ale! Taka maszynka nadaje się świetnie do zabezpieczania dokumentów i zwyczajnych zakładek z papieru czy kartonu, to już przerabiałam i wyszło świetnie, natomiast tutaj doszły jeszcze zasuszone kwiatki, niektóre o konkretnej grubości (na przykład lawenda). Była obawa, że się to zatnie w laminatorze i nie wiadomo, co z tego wyniknie. No więc - zainspirowana internetowymi poradami - sięgnęłam po żelazko. Albowiem mając folię do laminowania można zamiast laminatora użyć żelazka, w końcu chodzi tutaj o temperaturę i odpowiedni nacisk.
No i właśnie ten punkt programu raczej nie wypalił, albo - można powiedzieć - wypalił średnio. Cieńsze zakładki wyszły spod żelazka mniej więcej tak jak powinny, w zasadzie jest ok, natomiast te grubsze, z lawendą i kłosami, już nie za bardzo. Folia nie przykleiła się dokładnie, pomimo dość długiego czasu nagrzewania, dociskania itd. Powody mogły być różne, od zbyt niskiej temperatury żelazka (w internetach pisali, żeby ustawić na najniższą, ja i tak dałam tak po środku), przez słaby docisk (no nie powiem, żebym dała z siebie wszystko), po zbyt grubą do takiego eksperymentu folię laminacyjną. Ona jest świetna do dokumentów, ale tutaj prawdopodobnie cieńsza lepiej by się "dopasowała" do kwiatka. Tak więc gdybym miała kiedyś robić tego typu zakładki, to musiałabym jeszcze poćwiczyć kwestię laminowania, może da się to zrobić lepiej.
Jednak wczorajszy post Justynki (tutaj) upewnił mnie, że klej jest doskonałym wyborem. Więc na przyszłość: trzeba zawierzyć intuicji i wybrać to, co nam przychodzi do głowy w pierwszym przebłysku. Kolejne eksperymenty z kwiatkowymi zakładkami będą więc z użyciem kleju, to zdecydowanie lepsza opcja i wygląd kwiatków będzie bardziej naturalny. Lawenda kwitnie, wkrótce będzie się suszyć :).
To teraz wracam do mojego obrazu, który jakoś nie chce sam się namalować...