sobota, 27 maja 2023

Akcja renowacja.

Dzisiaj mam dla Was krótki wpis i coś z domowego archiwum. Ten pastel narysowałam wieki temu. No doooobra, przyznam się - od 40 lat co najmniej wisiał u moich rodziców... W słonecznym pokoju, choć nie w pełnym słońcu. Suche pastele są bardzo nietrwałe i wrażliwe na światło słoneczne, więc obrazek z czasem zaczął tracić kolory. Zabrałam go w końcu i postanowiłam odnowić, bo go lubię i szkoda by było rzucić na pożarcie płomieniom w kominku ;). Tutaj wersja po renowacji:




A tutaj przed (z jakimś refleksem i odbiciem w szybie, a w jakim stanie ramka, to każdy widzi):




Dawno temu uwielbiałam pastele, ale potem oddałam serce farbom olejnym i pastele poszły w odstawkę. Do dzisiaj jednak zachowało się pudło z kolorowymi pałeczkami sprzed kilku dekad - niezła firma i jakość, więc tak sobie leżały na półce między rysunkami, czekając na moją pastelową wenę... Wena nie nadchodziła, lata mijały, aż pojawiło się wyzwanie w postaci starego obrazka do uratowania. Pytanie jednak - czy po tylu latach pastele jeszcze się nadają do użytku? No i okazało się, że chociaż jakby nieco straciły swoją kredową miałkość i przyczepność, to wciąż dają radę :). Na potrzeby takiej ratunkowej akcji są w sam raz.

W trakcie pracy:




Nie chciałam obrazka całkiem przemalowywać, podkolorowałam tylko co nieco dla odświeżenia. Bardziej ucierpiała ramka, która się rozeschła, a dodatkowo w transporcie miała przygodę z gwałtownym hamowaniem i trzeba będzie ją posklejać. A w ogóle to może dam ten pastel do nowej oprawy, bo przydało by się passe-partout... Na razie leży luzem na szafie :).

Suche pastele, wymiary obrazka: 35 x 70 cm.




Pastelowe pałeczki firmy Dealer&Rowney mam od wielu lat, dostałam kiedyś, w czasach mojej wczesnomłodzieńczej aktywności twórczej, taki komplet 72 sztuk w tonacji portretowej. Było to naprawdę bardzo dawno temu, więc nie byłam pewna czy zachowały swoje właściwości po takim czasie. Okazało się, że "działają" prawie bez zmian, tak samo jak w czasach mojej i ich młodości :). 
Zestaw, jako się rzekło, był kolorystycznie przystosowany do rysowania portretów, a tych akurat niewiele rysowałam, więc "zeszły" mi raczej zielenie, błękity, szarości, fiolety, natomiast zostało sporo odcieni cielistych, beżowo-różowych, żółci i w kolorach włosów. Wykorzystałam zatem teraz to co miałam, nie widzę na razie sensu dokupienia brakujących kolorów, bo chwilowo nie przewiduję wznowienia rysowania pastelami. 




Kilka słów o technice. Degas, zapytany przez dociekliwego pasjonata pasteli o to, jak uzyskuje tak niesamowitą świetlistość barw w pastelach z tancerkami, odpowiedział: "Oczywiście, że martwym tonem, a co pan myślał?!". Oznaczało to używanie najpierw ciemniejszych, zgaszonych barw, a następnie na nich kolejne warstwy były nanoszone jasnymi pastelami. Natomiast żeby się to nie mieszało i nie brudziło, artysta utrwalał kolejne etapy specjalnym preparatem, co pozwalało mu na nakładanie na siebie wielu warstw pasteli. Nie wiem, jaki był skład tego preparatu, dzisiaj używamy fiksatywy, lub opcjonalnie znacznie tańszego lakieru do włosów, słyszałam też o wykorzystywaniu przez profesjonalnych pastelistów zwykłej wody z cukrem. Efekt podobny, to raczej kwestia wygody użycia i - nie da się ukryć - niebagatelnej różnicy w cenie.


Na ten sam pomysł wpadłam wiele lat temu zupełnie przez przypadek i pewnie wielu pastelistom takie "odkrycie" się przydarzyło. Otóż pewnego razu narysowany pastelami gotowy obrazek spryskałam fiksatywą, a że nigdy wcześniej jej nie używałam, nie wiedziałam, że spotka mnie pewna niespodzianka. Mianowicie ten specyfik ma to do siebie, że zmienia niektóre kolory - zazwyczaj je przyciemnia, ale w różnym stopniu, więc bywa nieprzewidywalny. Nie spodobał mi się wówczas ten efekt, bo obrazek stracił swoją wyrazistość. A więc poprawiłam rysunek. Wtedy właśnie zauważyłam, że znacznie lepiej nakłada mi się nową warstwę pasteli na powierzchnię pokrytą utrwalaczem, niż bezpośrednio na wcześniejszą warstwę pasteli. 




Pastelowego proszku nie można nakładać bez końca jeden na drugi - w pewnym momencie papier już nie przyjmuje kolejnej warstwy. Natomiast po utrwaleniu powierzchnia staje się znowu gotowa do nakładania kolejnych pasteli, robi się twarda i nieco szorstka, wcześniej naniesiony proszek nie osypuje się i można nakładać nowe kolory. Daje to rzeczywiście wspaniałe efekty, mimo że reakcję różnych kolorów na fiksatywę czasem trudno przewidzieć. Rysowanie pastelami w ten sposób jest więc w pewnym stopniu dziełem przypadku, który tylko trzeba umiejętnie wykorzystać. A jeśli chodzi o wykorzystanie szorstkości podłoża, to jako ciekawostkę dodam, że niektórzy pasteliści rysują po prostu na bardzo drobnym papierze ściernym. Papier, na którym powstał mój rysunek, to dedykowany właśnie pastelom specjalny rodzaj grubego papieru o dość szorstkiej powierzchni (w kolorze zbliżonym do grafitu).




*****


niedziela, 21 maja 2023

Trojaczki. (AKTUALIZACJA)

Info dla tych co już ten wpis czytali: aktualizacja jest na końcu posta.



Lubię czasem wracać do starych tematów, namalować coś, co już kiedyś było, ale w jakiś nowy sposób, w innym ujęciu, albo kolorystyce. Tym razem, szperając w starych obrazkach, znalazłam dwa "orientalne" i poczułam nagłą potrzebę namalowania dalszego ciągu. Chodziło mi to po głowie zresztą już jakiś czas temu i wiedziałam, kiedyś powstanie kolejny obrazek, nawiązujący do tych dwóch - dla przypomnienia, pokazywałam je tutaj "Powiew orientu znad Tamizy" i tutaj "Orientalnie po raz drugi"Opowiadałam tam o tym, skąd wziął się pomysł namalowania czegoś akurat w takich klimatach oraz trochę ciekawostek o mandalach i lotosach.

To są te dwa poprzednie (jak widać - wciąż nie oprawione, leżą sobie po prostu w teczce rysunkowej):



W zależności od tego, na jakim sprzęcie oglądacie ten wpis (komputer, telefon), zdjęcia zwykle są albo przejaskrawione, albo wyblakłe, a tak naprawdę to jest coś pomiędzy :).

Przez chwilę rozważałam inną kolorystykę, ale ostatecznie zdecydowałam się na kontynuację tej mini-serii tak jak było, w dwóch kolorach: ultramaryna i umbra. 



Trochę się jednak skomplikowało, bo w momencie jak usiadłam do malowania, to się okazało, że ultramaryna wzięła i "wyszła". Nie ma, zero, null. Oczywiście, jak to zwykle bywa - weekend, wieczorowa pora, nie ma skąd wziąć brakującej farbki, a ja muszę, bo się uduszę. No więc pokombinowałam z cyjanem i karminem, niezupełnie mi ta ultramaryna wyszła taka jak powinna, więc dodałam trochę cyjanu we wszystkich obrazkach, żeby je delikatnie ujednolicić kolorystycznie. Jak się nie pilnuje uzupełniania tubek z brakującymi kolorami, to trzeba potem kombinować. No i niestety, nie jestem zadowolona, trzeba było powstrzymać dzikie chęci natychmiastowego malowania, skoro się nie sprawdziło zawczasu czy potrzebne kolorki są. Ech...

No i szyja Buddy jakoś tak niechcący zniknęła w toku podmalowywania ;) - można co prawda wymywać akwarelę, ale jakoś straciłam zapał do tego obrazka i już nie chciałam więcej kombinować.



W tej sytuacji dalszego ciągu to już na pewno nie będzie ;). Temat jakiś pokrewny to i owszem, bo, jak wiecie - lubię mandale, one będą kiedyś jeszcze na pewno, lotosy się pojawiają od czasu do czasu, a joga też jest mi bliska, więc coś w tym duchu tak, ale inny styl, technika itd. Zresztą - czas pokaże.



Akwarela, cienkopis. Rozmiar A3 (około 30x40cm).

I powiem Wam, że jak miałam potrzebę oderwania się od recyklingowych kolaży i stąd się urodził pomysł na taki obrazek, tak teraz już tęsknię za tekturkowymi wyklejankami i coś czuję, że będzie ich więcej :). Rodzina znosi mi różne ciekawe pudełeczka, kartoniki i tekturki - już wiedzą, że szkoda wyrzucić, bo może się to przyda do dzieła sztuki :))).




Z wieści ogrodowych: Dżemik od jesieni przekopał dokładnie wszystkie rabatki... Hmmm... nie wiem tylko, dlaczego nie przerył zagonka pokrzyw, które się rozpleniły w okolicy hortensji? Pokrzywy zostały zatem wykarczowane przez człowieka i się suszą. Będziemy robić herbatki. Bo na robienie gnojówki do podlewania nie mam czasu, siły i ochoty. Herbatki będą też z kwiatostanów lilaka, może uda mi się przeprowadzić fermentację w tym tygodniu i zrobić fotorelację, to podam przepis.

Mówi się, że albo ma się psa, albo ogród. Ciężko to pogodzić, to fakt, zwłaszcza jak pies młody i rozsadza go energia. Tak więc nowych nasadzeń tej wiosny nie ma, żadnych delikatnych roślinek i ogrodowych rarytasów. Może kiedyś... Na razie cieszą mnie moje własne sadzonki lawendy, które wreszcie się przyjęły, po dwóch latach prób. Wyhodowane w skrzynkach na balkonie, poza zasięgiem Dżemikowych łapsk. Moja odmiana ma długie, przewieszające się pędy, kwitnie bardzo obficie i długo, po letnim cięciu drugi raz aż do przymrozków.  W sklepach takiej nie spotykam, więc chciałam rozmnożyć moje krzaczki, bo mają już ponad 20 lat i boję się, że jakiejś zimy nie przetrzymają i będzie klops... No więc cieszę się, że się udało i mam już lawendowe potomstwo :). 

A to jest moja największa radość i duma, królowa ogrodu - azalia pontyjska, ma już 25 lat i prawie 3 metry średnicy i wysokości. Kwitnie i pachnie niesamowicie, cała ulica otulona jest jej zapachem :). Ciężko było obfocić tak, żeby było widać ją w całości, bo trochę się wszystko wokół rozrosło i z każdej strony coś zasłania, więc te rozmiary nie bardzo widać... W tym roku zamierzam kilka krzaków w jej otoczeniu wykarczować, żeby miała więcej miejsca. A jak wsadzałam malutką sadzonkę, to nie wierzyłam, że to takie duże urośnie. Tak to jest w ogrodzie - najpierw nie możemy się doczekać, kiedy rośliny urosną, a potem jest problem, bo urosły aż za bardzo :). Obok rośnie też cis, posadzony w tym czasie co azalia, no i teraz to też potężna roślina, o tyle kłopotliwa, że wyłazi na ścieżkę no i wpycha się na azalię. No cóż, cisa nie wytnę, muszą więc jakoś koegzystować...




Azalia pontyjska jest najsilniej pachnącym gatunkiem azalii, jej miodowo-hiacyntowy zapach wyczuwa się z odległości aż 200m, a u osób wrażliwych może wywołać bóle i zawroty głowy. W okresie jej kwitnienia (około 3 tygodni) na noc zamykam okno w sypialni, bo krzew rośnie tuż koło domu, a zapach jest wręcz odurzający. Azalia pontyjska zwabia mnóstwo bzykaczy, ale nektar z jej kwiatów jest niestety dla ludzi trujący, więc w pobliżu nie powinny znajdować się pasieki, bo miód będzie niejadalny.


EDIT:

Słuchajcie, dałam tytuł posta TROJACZKI, a dopiero teraz mnie olśniło, że przecież to się akurat zbiegło z pojawieniem się TROJACZKÓW u Drevniego Kocurka! A tam jest już chyba tuzin kotków przygarniętych (straciłam rachubę, bo Kocurek co chwilę jakiegoś biedaka przygarnia). Trzeba pomóc, bo z najniższej krajowej, to wiecie, co sobie można... Tutaj jest link do zbiórki:

pomagam.pl/3miesiace

A tutaj można przeczytać o maleńkich kocich TROJACZKACH: 

https://kocia-focia.blogspot.com/2023/05/dzieje-sie-oj-ale-co-zrobic.html

Dorzućcie co-nieco do kociego koszyczka, dla maluszków i dla kocich staruszków, i dla chorowitków!


środa, 3 maja 2023

Pustynia z recyklingu.

No i jest drugi, obiecany kolaż (tutaj był pierwszy). Zgodnie z sugestią mojego syna miała być pustynia, egipskie skojarzenia, wielbłądy, piramidy, Sfinks. Kolory ciepłe - piasek, ugry, sepie, beże, ale też oranże, bursztyn, złoto, bo takie się podobają. Do dyspozycji: karton i tektura wielowarstwowa (z opakowań przeróżnych), farby akrylowe, klej Wikol, trochę rozmaitych śmieciowych przydasi (konkretnie włóczka i guzik), no i fantazja. 


Dwa ujęcia w różnym oświetleniu, a i tak nie widać realnych kolorów, tam jest więcej żółci, nie wszystko takie cynobrowe, ale aparat wie lepiej.



Uwielbiam sztukę starożytnego Wschodu, więc kusiło mnie, żeby wcisnąć w ten projekt jak najwięcej elementów z tamtej epoki. Poza piramidami i Sfinksem są zatem hieroglify (nie próbujcie ich odczytywać, bo to przypadkowy misz-masz :))) ), ale fragment kolumny staroegipskiej ostatecznie sobie odpuściłam, żeby nie przeładować kompozycji. Ale za to obowiązkowo jest karawana :). 



W fazie projektu karawana, dla przymiarek schematycznie narysowana na kartce, jeździła raz na dół, raz w górę obrazu... Palma, jako symbol oazy, to pojawiała się, to znikała, piramidy się przesuwały to tu to tam, sfinks raz był na tle piramid, raz z boku. Ciągle mi było mało miejsca na to wszystko, bo miał być jeszcze przecież bezmiar pustyni, a tu taki tłok! No ale jakoś to w końcu upakowałam, a całość ma rozmiar słuszny, więc przestrzeń też jest :).



W poprzednim kolażu zaszalałam twórczo z wytłoczką po jajkach wkomponowaną w pudełko po pizzy, tym razem zabrakło mi ciekawych pomysłów na temat wzbogacenia faktury dzieła... Przeszło mi przez myśl, żeby zrobić Wielkiego Sfinksa z papier-maché. Ostatecznie jednak porzuciłam ten zamiar, bo i tak musiałabym go mocno spłaszczyć, żeby mi za bardzo nie wystawał z całości, a po drugie chciałam zachować na całej kompozycji efekt gładkiej płaszczyzny, rozległej przestrzeni, pomimo wielu poutykanych elementów. No i ostatecznie Sfinks jest w ugrzecznionej wersji tekturkowej. Starałam się jednak, żeby nie był zbyt idealnie wystylizowany i przypominał jego obecną, zmasakrowaną nieco postać, którą najlepiej znamy. Bo oryginalne, starożytne oblicze, było upiększoną wersją podobizny faraona Chefrena, w dodatku pomalowaną w dość jaskrawe barwy. W sumie to pierwsza surowa, tekturkowa wersja wyszła mi najlepiej, ale podkusiło mnie, żeby ją podmalować, no i efekt nie jest do końca taki jak chciałam. Najzabawniej było, jak na pewnym etapie przeróbek Sfinksowi niechcący zrobiłam wytrzeszcz oczu, skierowany trochę po skosie, co wyglądało, jakby go ta karawana mocno zdziwiła i wkurzyła :)))). 



Natomiast co do piramid... Jak wiadomo, piramidy obecnie mają nierówną, schodkową powierzchnię, częściowo na skutek erozji, ale przede wszystkim - rabunku. Pierwotnie bowiem bloki kamienne (lub, jak mówią niektórzy badacze - odlane ze starożytnej odmiany betonu piaskowo-gliniano-wapienno-krzemowego, i mnie ta wersja jakoś bardziej pasuje) były pokryte polerowanym wapieniem, a szczyty - złotymi płytkami. Potężne ostrosłupy lśniły więc w słońcu pustyni oślepiającym biało-złotym blaskiem, co niewątpliwie robiło oszołamiające wrażenie. Oczywiście po wiekach okoliczni mieszkańcy uznali te budowle za doskonałe źródło materiału budowlanego, że o złocie nie wspomnę...

Żeby jakoś nawiązać do tego pierwotnego wyglądu - dodałam nieco złota tu i ówdzie. A w słońcu wykorzystałam patent z poprzedniego kolażu, tylko tam był bawełniany sznurek, a tutaj wiskozowa włóczka z lekkim połyskiem. Karawanę po prostu namalowałam, bo jednak wycinanie tych wielbłądzich nóżek trochę mnie przerosło ;). Palma za to jest trójwymiarowa, tzn. kilka liści z pomalowanego papieru wystaje z podłoża, reszta drzewa jest z tekturki odartej z tegoż papieru, ze dwa liście domalowałam. Nie wiem czy to widać, ale dwa liście odwijają się odstając całkiem od podłoża (i nie ma tam koloru błekitno-zielonego, to jakiś efekt mojego aparatu):



Rozmiary tego dzieła to około 70x100cm. A tutaj dla porównania kolaż pustynny z tym wcześniejszym, abstrakcyjnym, o połowę mniejszym:




No i wnioski mam takie: wycinanki i wyklejanki, których nie lubiłam w szkole, teraz uważam za świetną zabawę, podoba mi się ten recykling i pewnie wkrótce coś jeszcze wymyślę, ale pójdę raczej w kierunku abstrakcji. Chyba. Bo konieczność trzymania się jakiegoś realnego tematu trochę ogranicza moją kreatywność, za bardzo staram się oddać wiernie główny temat. Ale jeszcze zobaczymy... A na razie - na tapecie mam akwarelki :).

*****

Z życia moich kotów taka ciekawostka: okazało się, że Kocia, najbardziej wybredna spożywczo z całego stada, uwielbia słonecznik! Zostawiłam kiedyś na blacie w miseczce łuskane ziarna, Kocia zajrzała, spróbowała, myślałam, że na tym się skończy, a ona się na dobre przysiadła i wyjadła całkiem sporo. Zostawiłam w takim razie ziarenka, bo jednak po kocie jeść nie będę (chociaż zdarza się, że ja jem jajecznicę z jednej strony talerza, a kot z drugiej) - i po pewnym czasie Kocia znowu wcinała słonecznik, aż jej się uszka trzęsły :). Lubi też siorbać marynatę ze śledzi po wiejsku, czyli ocet z olejem, przyprawami i zapachem śledzia :))). A mięska surowego, którym pozostałe kociambry się zajadają, Kocia nawet nie tyka. No taka z niej dziwaczka i wegetarianka :))). Co się zresztą kotu dziwić, Dżemik z kolei potrafi za jednym zamachem zjeść pół torebki suszonych śliwek, następnie garść suszonej żurawiny i jeszcze zagryźć to arbuzem, winogronami albo gruszką. Podobno ludzie dają psom tartą marchew z jabłkiem, ale z żadnym z naszych psów to nie przeszło, one mają inne upodobania. Dżemik marchewką pluje, a jabłka najchętniej jada suszone, ewentualnie jak już są na naszej jabłonce, to zrywa sobie prosto z drzewka i zjada w całości. I tak to.

*****

Moi mili, ostatnio blogger robi mi nieprzyjemne psikusy, a mianowicie wrzuca niektóre komentarze do spamu. Dlaczego? - tego pewnie nie wiedzą nawet twórcy tej beznadziejnej nowej wersji, reguły nie ma w tym żadnej. Ale za to potrafi przepuścić do publikacji prawdziwy spam (wielokrotnie od tego samego spamera), muszę więc być czujna i wywalać to ręcznie. W każdym razie jeśli się zdarzy, że nie zobaczycie od razu swojego komentarza, to widocznie zadziałał porąbany algorytm bloggera, ale ja każdy komentarz na pewno wyłowię ze spamu i "uaktywnię", tyle tylko że może to potrwać dzień lub dwa, bo nie codziennie zaglądam na blog. 

W poprzedniej wersji spam był dla mnie widoczny od razu, w osobnej zakładce komentarzy na panelu sterowania. Teraz wszystkie są razem, te opublikowane i te uznane za spam, niczym nie wyróżnione, a ja zauważam różnicę dopiero jak chcę odpowiedzieć na komentarz i nie ma go pod postem na blogu. Wtedy wracam do listy komentarzy, najeżdżam na ikonki z boku, widoczne właśnie dopiero po najechaniu kursorem, i odhaczam "nie spam", potem jeszcze muszę odpowiedzieć na głupie pytanie czy na pewno chcę opublikować. Te wszystkie nowinki są zapewne po to, żeby zniechęcić użytkowników do korzystania z bloggera. 

A już zupełnie mnie zdołowała informacja Amyszki, że blogger-świnia zablokował jej niewinny post o drapaku dla kotków! Jak mniemam, to wina twórców algorytmu odsiewającego niepożądane treści, bo - jak mawia mój informatyk - samo się nie zrobiło, bo samo to się tylko błyska i grzmi! Co człowiek zaprogramuje, to system/program informatyczny wykona. 

I to by było na tyle, chciałam się w związku z powyższym rozpisać na temat sztucznej inteligencji i co ja myślę o tworach informatyków, istot jakby nie było niedoskonałych, ale darujmy sobie te nerwy.



*****