Tak mnie jakoś pewnego dnia naszło, żeby "machnąć" sobie mandalę. Bo dawno mandali nie tworzyłam, a przecież to jeden z moich ulubionych motywów. I piórka akurat przyniosłam ze spaceru...
Swoją drogą - ależ pięknie zaczął się ten wrzesień! Jeszcze kilka dni temu było ciepło i słonecznie, prawdziwa polska złota jesień!... Trochę się teraz zepsuło, zimny tydzień, ale liczę jeszcze na złoty październik :).
No więc na tym spacerze przyszła mi do głowy myśl, żeby zrobić mandalę z piórkami... Do tego tekturka... Pomysł wykorzystania piórek i tektury odgapiłam od Jyoti - niezwykle twórczej i energicznej, zawsze uśmiechniętej artystki - http://jyoti789.blogspot.com/. Uwielbiam jej mandale, ale Joasia tworzy też mnóstwo innych niesamowitych rzeczy, z równie niesamowitych materiałów, jak choćby makramowe bajecznie kolorowe wdzianka, koralikową biżuterię, wianki i... korony!
Ale... Jak widzicie, z pomysłu na mandalę powstało coś całkiem innego. Dzisiaj pokazuję Wam więc taki hmmm... niemal klasyczny, acz nie dopracowany, kolaż - bo było tutaj malowanie, rysowanie, doklejanie różnych przedmiocików, wycinanie, wydzieranie nawet!, a dokładniej - zdzieranie wierzchniej warstwy tektury falistej. Po drodze, w ferworze układania elementów, zapomniałam, że to miała być mandala, no i tak jakoś spontanicznie i bezplanowo ten kolażyk powstał :). Nie ma w nim żadnego przesłania, nie pytajcie co autorka miała na myśli, bo nic nie miała - ot tak po prostu miło sobie spędzała czas na tworzeniu kompozycji z różnych prostych elementów, coś tam dorysowała, tu i ówdzie podmalowała...
Kolory też same się jakoś tak układały w trakcie pracy: najpierw brązy rozmaite, ciepłe i chłodne, jasne - prawie beżowe i kremowe, i ciemne - niemal w czerń wpadające. Tło całej kompozycji udające czerń zrobiłam z mieszanki szarości Payne'a i umbry palonej, a na nim widać gdzieniegdzie rudobrązowe odbitki szydełkowej serwetki maczanej w farbie, kontrastowo pojawiły się też turkusy, kobalty i grynszpanowe zielenie, które jednak na zdjęciach w większości zniknęły... Akcenty złota zrobiłam złotą farbą akrylową i oczywiście żelopisem. W użyciu była - jako jeden z zasadniczych elementów, tektura falista, ukazująca tu i ówdzie swoją ciekawą strukturę ukrytą pod gładką powierzchnią, były piórka ptasie i kilka guzików, i jeszcze klucz od nie wiadomo czego. Wykorzystałam to co akurat miałam w domu, ale zabawa mi się na tyle spodobała, że zapewne wkrótce będę eksperymentować z innymi materiałami i technikami :). Lubię zabawę z papierem, kartonami, tekturkami, masą papierową itd, pomysłów mam mnóstwo, zobaczymy na co czas pozwoli.
Tak po prawdzie to myślę, że ten oto kolaż też szybko doczeka się jeszcze rozmaitych przeróbek, doklejanek i domalowanek, bo z efektu jestem średnio zadowolona, na pewno warto go dopracować, więc już mnie korci :))). A może po prostu zostanie jako niezbyt udany prototyp, a skrzydła będę rozwijać w kolejnych, bardziej przemyślanych kompozycjach. Nie chciałam go przeładować, ale jak patrzę na całość, to czegoś mi brakuje... Inna rzecz, że jakbym miała pokazywać tylko prace, z których jestem zadowolona, to ten blog umarłby śmiercią naturalną :).
Opowiem Wam jeszcze trochę o powstawaniu tego projektu. Jeśli pamiętacie post o ptakach i duchach (tutaj), to wiecie, że często zdarza mi się wykorzystywać jako podobrazia moje stare obrazy, z których nie jestem zadowolona.
Podłoże do tej mandalowej kompozycji znalazłam przy okazji malowania konia z poprzedniego wpisu. Jego pierwszą wersję zaczęłam malować na podobraziu odzyskanym po wielowarstwowym starym obrazie. Natchnienie naszło mnie bowiem nagle w sobotni wieczór, sklepy zamknięte, a w domu - jak się okazało - brak odpowiedniego podłoża do malowania. Postanowiłam więc dać piątą, ostatnią szansę staremu obrazowi. Czego tam już nie było... Pierwszy był chyba pierrot namalowany jakieś ćwierć wieku temu w czarno-białej tonacji, nawet wisiał u nas w pierwszym mieszkaniu jakiś czas... Potem koń, też w tonacji szaro-biało-czarnej. Ale mi się te kolory znudziły, więc namalowałam pejzaż z kwitnącą jabłonką. Szybko jednak uznałam, że pejzaż to nie jest moja bajka. Na jabłonkowym pejzażu zaczęłam więc malować scenę z karnawału w Wenecji. Zaczęłam, ale nie skończyłam, i tak to leżało odłogiem na szafie przez parę lat... Poszukując podłoża malarskiego do końskiego portretu przypomniałam więc sobie o tym arcydziele i przymierzyłam się do malowania... Grubsze warstwy farby ze spodu wymagały jednak pokrycia kolejną grubszą warstwą...Z konieczności zabrałam się do malowania pędzlem i szpachelką. Wolę pędzel, często maluję alla prima, cienką warstwą, ale tutaj próbowałam trochę ukryć fakturę poprzednich malunków. Bardzo szybko doszłam do wniosku, że takie grube, strukturalne malowanie zupełnie mi nie odpowiada. Musiałam więc powstrzymać wenę i poczekać na zamówione nowe podobrazia. Na takim świeżutkim, gładkim i czystym płótnie zupełnie inaczej się maluje, sama rozkosz :))). Mnie cieszy już sama czynność rozprowadzania farby po gładkim podłożu :). A co dopiero, jak wyłaniają się konkretne kształty, łączą plamy barwne, grają kolory! Tak więc ostatecznie koń został namalowany na nowym podobraziu, a wielowarstwowe dzieło doczekało się w końcu wykorzystania do stworzenia tej oto kompozycji. Taka przyjemna zabawa na jeden wieczór :). Tylko jak zwykle ubolewam, że nie potrafię tego dobrze sfotografować... W zasadzie to nawet na zdjęciach wychodzi to całkiem dobrze, ale po przesłaniu na bloga widzę zupełnie inną jakość, zupełnie kiepską, niestety...
*****
I jeszcze z zupełnie innej beczki, taka mała prywata - specjalnie dla Romanki, fotecka kotecka, ale - uwaga, uwaga - co tam jest najważniejsze, to między nami wiadomo :).
Chodzi o tło, czyli sofę, przyobleczoną w pokrowiec (wzięty kiedyś przez Romankę za pościel) uszyty przeze mnie niegdyś (w komplecie z dwoma na fotele i jeszcze dodatkowe poduchy), jak się oryginalne zużyły doszczętnie - przy wydatnej pomocy małych jeszcze wtedy dzieci, oraz kotecków i psów ówcześnie u nas mieszkających, ma się rozumieć.
Sofa jest tradycyjnie miejscem popracowej drzemki pańcia, ale jak pańcia nie ma, to zawsze rezyduje tam któraś "kjujewna": Sabinka, Basiunia, albo - jak tutaj właśnie - Balbinka:
Sofka prawie w całej okazałości:
I jeden z dwóch foteli - w dziwnej perspektywie, bo obfocenie było sztuką ekwilibrystyczną, jako że wszystko to jest upchnięte w dość zagraconej, tzw. wypoczynkowej części pokoju:
Nie mogłam się za to szycie zabrać, bo to jednak szło w kilometry, do tego wszywanie sznurów i zamków, a najpierw jeszcze były formy, które sama wymierzałam i rozrysowywałam, bo póki nie uszyłam, to nie chciałam pruć starych pokrowców. Ostatecznie jednak nawet tak długo mi z tym nie zeszło, jakieś raptem dwa tygodnie roboty wieczorami po pracy. Jak na amatorkę to nie najgorzej. Mówię Wam, goście nie wierzą, że jam ci to sprawiła, bo wyszło ekstra :).
Niestety te pokrowce mają już też z dziesięć lat, no może osiem, milion razy prane, trochę zszarzały, spłowiały i się powycierały (no tak, tutaj akurat złośliwy blogger pokazał to ładniej niż jest w rzeczywistości!), eksploatowane są bez umiaru, więc od pewnego czasu się zastanawiam, czy szyć kolejne, no bo jednak same meble są super. Ale wizja tego szycia jednak mnie przeraża, dwa tygodnie wyjęte z życia. Leniwa się zrobiłam... Wolę malować obrazki :).
*****