niedziela, 10 grudnia 2023

Malowanie na ekranie.

Nigdy nie byłam fanką sztuki zaangażowanej, niosącej jakieś przesłanie. Dzieło sztuki ma mi się podobać, tak zwyczajnie, wizualnie, bez podtekstów i domysłów co autor miał na myśli. A jeśli nawet nie trzeba się domyślać, bo jasno i wprost z samego dzieła wynika, na jaki problem artysta chciał zwrócić naszą uwagę, to w moich kategoriach jest to tzw. sztuka użytkowa, jak meble, tkaniny, plakaty itd. Kilka razy zdarzyło mi się stworzyć jakąś grafikę okolicznościową czy plakat, ale to było w czasach szkolnych, kiedy musieliśmy robić takie rzeczy w ramach lekcji. Sama dla siebie maluję/rysuję tematy, które są według mnie po prostu ładne. Maluję konie, ptaki, pejzaże. Jakoś nigdy nie namalowałam kota... hmmm... w sumie nie wiem dlaczego, chyba trzeba będzie nadrobić to niedopatrzenie. Nie maluję portretów, bo przy mojej prozopagnozji wszystkie twarze byłyby takie same, a w każdym razie niepodobne do modela :). Nie maluję wedut - kilka razy coś tam się trafiło, Kraków zwłaszcza, bo to moje ukochane miasto, ale generalnie jakoś mi ten temat nie leży. Żadnych martwych natur, budynków, ulic, tłumów, pojedynczych postaci. Mało maluję kwiatów, bo średnio mi wychodzą, a przecież bardzo lubię oglądać obrazy z kwiatami. No więc postanowiłam wyjść ze swojej strefy komfortu, jak to się teraz modnie mówi, i poćwiczyć trochę malowanie kwiatków.

Niedawno natrafiłam na YT na filmiki malarki Swietłany Rodionowej, na których można prześledzić cały proces malowania przez artystkę poszczególnych obrazów. Dominującym tematem są u niej właśnie kwiaty. Same obrazy może nie są jakoś szczególnie w moim typie, ale zaciekawił mnie proces malarski. No bo ja w zasadzie nie mam solidnego przygotowania artystycznego, jestem samoukiem, więc staram się korzystać z takich lekcji na YT. Pooglądałam, poprzyglądałam się, jak pani Swietłana buduje obraz od ogółu do szczegółu, jak dobiera kolory, zaciekawiły mnie niektóre gesty, pociągnięcia pędzla... Jakim ruchem maluje elementy tła, a jakim poszczególne listki. Nie mogę wyzbyć się maniery trzymania pędzla tak jak ołówek czy pióro, co niestety prowadzi do zbyt precyzyjnej, nieco "sztywnej" pracy. Na to też zwróciłam uwagę - Radionowa trzyma pędzel luźno, za końcówkę trzonka, i paćka tym pędzlem plamy, z których wyłania się kształt. Ja tak nie potrafię, chcę się nauczyć. 

Szczególnie spodobały mi się obrazy w cyklu "białe na białym", czyli białe kwiaty na białym tle, i pomyślałam sobie, że warto spróbować takiego malowania razem z nią. Ale na pierwszy rzut wzięłam sobie za wzór bardziej kolorowe bukiety. Pokażę Wam dzisiaj dwa moje obrazki z tych "lekcji". 

Bukiet z różami i peoniami. No i tak to wyszło, pokazuję w dwóch wersjach oświetlenia, a oczywiście w realu wygląda to jeszcze inaczej, coś pomiędzy :)





Obraz olejny, płótno na blejtramie, 40x50cm.

A tutaj jest filmik i obraz Swietłany Rodionowej:


Oczywiście widać tę przepaść między nami :))). U niej bukiet jak żywy, u mnie wyszło trochę... laurkowo ;). Ale nic to, uczę się, mam teraz więcej czasu, ćwiczenie czyni mistrzem, będzie lepiej!

Ja mam niestety skłonność do wygłaskiwania i dziubania szczególików, więc ten mój obrazek jest taki bardziej wymęczony, ale właśnie to malowanie równolegle do filmiku miało mi pomóc trochę zwalczyć te niepożądane nawyki. 

I drugi obrazek, chryzantemki, też w realu coś pomiędzy tymi dwiema wersjami:




Obraz olejny, płótno na blejtramie, 40x50cm.

A tak to wyglądało u artystki:




Z tych chryzantem jestem bardziej zadowolona, zwłaszcza że namalowałam je znacznie szybciej i swobodniej, w zasadzie w tempie Rodionowej. Pierwszy bukiet trochę mnie zmęczył i pewnie za jakiś czas namaluję go od nowa. Chciałabym też jeszcze kilka obrazków z tą artystką namalować, mam nadzieję, że będzie mi szło coraz lepiej :).

*****



wtorek, 28 listopada 2023

Książki. O kocie i Szkocie, oraz o kolejnym śledztwie profesorowej Szczupaczyńskiej.

To miał być jeden dłuższy wpis z książkami i obrazkami, ale ponieważ rzadko tutaj bywam, to postanowiłam jednak podzielić post na dwie części. Na początku roku zarzekałam się, że będę częściej pojawiać się na blogu... a wyszło jak zawsze, czyli imponujący jeden wpis na miesiąc, w porywach do dwóch, raz tylko zdarzyły się trzy... o zgrozo. Więc - żeby nieco "zagęścić" ten mój żenujący kalendarz blogowy - tym razem z jednego posta będą dwa ;). Dzisiaj książki, a następnym razem obrazek... albo może dwa, bo drugi się jeszcze dopracowuje.



  • MARYLA SZYMICZKOWA - "Śmierć na Wenecji". Społeczny Instytut Wydawniczy ZNAK, Kraków 2023r, 349 str., okładka miękka.

To świeżo wydany, piąty z kolei tom serii o śledztwach profesorowej Szczupaczyńskiej  - o poprzednich czterech tomach pisałam tutaj:  https://sztukawpapilotach.blogspot.com/2021/04/ksiazki-nie-tylko-o-sztuce-boznanska.html . Czekałam na dalszy ciąg przygód profesorowej, mając nadzieję głównie na krakowskie smaczki, opowieści o życiu w Krakowie przełomu XIX i XX wieku, o charakterystycznych postaciach z kręgów artystycznych. Autorzy (Jacek Dehnel i Piotr Tarczyński, ukrywający się za pseudonimem Maryla Szymiczkowa) szczodrze czerpią z ówczesnej prasy lokalnej i raczą nas zręcznie wplecionymi w akcję szczególikami, którymi żyło społeczeństwo Krakowa. Co prawda mam wrażenie, że w ostatnich dwóch tomach jakoś coraz jakby mniej tych ciekawych epizodów , ale klimat Krakowa tamtych lat w został zachowany, pojawiają się też nowe wątki wyszperane w ówczesnych annałach.

Skąd jednak w Krakowie Wenecja? To nazwa ulicy położonej u zbiegu rzek Młynówki i Rudawy. W tym miejscu kilka razy dochodziło do powodzi - na okładce książki autentyczne zdjęcie z tego miejsca z roku 1903. Tam właśnie dzieje się akcja kolejnej kryminalnej opowieści, w której rozwiązaniu pomaga (w tajemnicy przed mężem) szacowna pani profesorowa. Zaraz na początku dowiadujemy się o dwóch topielcach, przy czym jednego wyłowiono z płynącej ulicą powodziowej rzeki, a drugiego znaleziono w jego własnej wannie. Profesorowa energicznie włącza się w śledztwo, nie wahając się przed rozmaitymi karkołomnymi zabiegami, w tym wizytą w Michalikowej Jamie, gdzie zbierało się towarzystwo gejów, zwanych w owym czasie uniurgami. Biorąc pod uwagę fakt, że obaj panowie autorzy prywatnie są małżeństwem, obawiałam się trochę, że będzie jakiś nachalny manifest LBGTQ+, ale temat został potraktowany z dystansem i było nawet dość zabawnie.

Książka - jak poprzednie - napisana z polotem i dowcipem, pełna krakowskich ciekawostek (chyba się powtarzam, ale dla mnie to duża gratka i ogromny plus serii), profesorowa w formie, intryga wspaniale zaplątana, trudności w śledztwie odpowiednio się mnożą, atmosfera gęstnieje, emocje rosną... Trochę mnie martwi, że autorzy planują kolejne tomy przenieść z akcją nieco dalej od Krakowa, do Zakopanego na przykład, ale tak czy inaczej - na pewno tę kolejną przygodę profesorowej też przeczytam :).


  • DEAN NICHOLSON - "Świat Nali. Człowiek, kot i ich podróż dookoła świata". Wydawnictwo Znak Literanova, Kraków 2021r, 400 stron, okładka miękka.
Jakiś czas temu przeczytałam sympatyczny artykuł o Szkocie, który jeździł po świecie rowerem, a towarzyszką jego wypraw była urocza koteczka imieniem Nala. I całkiem niedawno znowu trafiłam na kolejny artykuł o tej niezwykłej parze, o tutaj (polecam wszystkim kociarzom!): https://ksiazki.wp.pl/szkot-i-jego-kot-o-niezwyklej-przyjazni-ktora-odmienila-wszystko-ta-historia-dzieje-sie-naprawde-6944352193358656a . Pooglądałam filmiki i w rezultacie kupiłam książkę, którą "połknęłam" w jeden wieczór, a jej lektura naładowała mnie pozytywnie na tydzień co najmniej :). To nie jest fikcja, to zapis rzeczywistych wydarzeń, a historia toczy się dalej i na bieżąco jest relacjonowana na Instagramie (@1bike1world). Bohaterowie tej niezwykłej wyprawy byli całkiem niedawno także w Polsce :).


zdjęcie z podlinkowanego artykułu


Książka napisana jest bardzo lekko, czyta się przyjemnie, a że cała historia jest urocza i wzruszająca, szczególnie dla zwierzolubów, to trudno się od niej oderwać. Dean rozpoczął swoją podróż w 2018 roku z kolegą, planując objazd niemal całego świata, ale drogi im się dość szybko rozeszły, więc dalej jechał już sam... Do czasu, aż w Bośni spotkał malutkiego, zgubionego (lub porzuconego) koteczka. Od tego czasu Dean i Nala są niemal nierozłączni i wszędzie podróżują razem. Drugie dno tej historii to przemiana głównego bohatera. Na początku wyprawy Dean miał około 30 lat i dość beztrosko  wiódł raczej hulaszczy żywot. Zapominał o różnych sprawach, o nic nie dbał, nie przejmował się jutrem ani własnym zdrowiem, nie mówiąc o jakiejkolwiek odpowiedzialności, planowaniu itd. Od momentu, kiedy przygarnął Nalę, zaczął się zmieniać, dojrzewał życiowo. Najważniejsze stały się potrzeby i zdrowie Nali, oczywiście nie obyło się bez dramatycznych błędów i pomyłek, jednak na pierwszym miejscu była zawsze troska o futrzastą podopieczną. Przepiękna historia, tym bardziej, że najprawdziwsza. 

W pewnym momencie pojawiła się też niezwykła popularność Deana i Nali. Jednego wieczoru, odpalając swój Instagram, Dean odkrył, że z 3 tysięcy obserwatorów nagle zrobiło się ich 150 tysięcy i dosłownie co minutę ktoś lajkował jego profil! Na początku nie bardzo wiedział co się dzieje i co z tym zrobić. Ale z czasem zaczął wykorzystywać tę sytuację do pomocy różnym organizacjom zajmującym się zwierzętami. No, nie będę Wam dalej opowiadać, poczytajcie pod wskazanym wyżej linkiem, albo na Insta, albo kupcie tę książkę :). Dobry nastrój gwarantowany!


A tak w temacie kotów, takie coś znalazłam w internecie:

KOTY TO:

      • 1% materii
      • 49% antymaterii
      • 50% fanaberii
A tutaj dwa z moich pięciu kotów - one wszystkie teraz spędzają tak całe dnie (noce też, na szczęście):


To Basiunia (na pierwszym planie) i Kocia - siostrzyczki. Człowiek przychodzi do łóżka wieczorową porą i niestety, miejscówka zajęta! 




A kocie domki i legowiska stoją wolne. Chyba się tam przeniosę...

A Balbinka (trzecia z siostrzyczek) pilnuje grzejnika:




Pozdrawiam serdecznie Was i Wasze koty!

*****


niedziela, 19 listopada 2023

Książki. O nieśmiertelnym psie, o pigmentach i malarzach, o pieniądzach i innych rzeczach - a wszystko to z Wenecją w tle.

Przedstawiam Wam dzisiaj zestaw trzech książek, w pewien sposób ze sobą powiązanych. Na początek - dwa tytuły Dibbena:


Po te dwie książki nieznanego mi wcześniej autora sięgnęłam pod wpływem przeczytanej u Moniki Olgi (tutaj) entuzjastycznej recenzji "Burzy kolorów". Opinia dotyczyła co prawda pozycji, o której opowiem w drugiej kolejności, ale zaintrygowała mnie na tyle, że - nie zastanawiając się jakoś bardzo, a jedynie posiłkując się notką wydawniczą (o ja głupia blondynka, a przecież wiem, że to nie jest nigdy rzetelne) - wrzuciłam do koszyka także "Mam na imię Jutro". I przeczytałam je w kolejności napisania, czyli najpierw "Jutro", potem "Burzę".


  • DAMIAN DIBBEN - "Mam na imię Jutro". Wydawnictwo Albatros, Warszawa 2022r, 383 str, okładka twarda z obwolutą.

W zasadzie nawet może odrobinę się zawahałam po przeczytaniu zarysu treści "Jutra", bo to raczej nie są tematy w moim guście, ale przekonało mnie między innymi takie zdanie: "Barwny i zmysłowy obraz życia w różnych epokach, w których wiele się zmienia, ale niezmienna pozostaje więź między dwiema duszami, bo jest silniejsza niż czas". Czujecie to? - "barwny i zmysłowy obraz życia". Aha. Wyobraziłam sobie zatem, że będzie to uczta duchowa, a w każdym razie smakowity majstersztyk literacki, rozbudowane opisy, wyrafinowana gra słów, piękny język itd. O ja naiwna... No więc od razu Wam powiem, że ani barwny, ani zmysłowy ten opis nie jest. Raczej powierzchowny i chaotyczny. Autor chciał upchnąć za dużo w zbyt krótkiej formie, bo temat (całkiem dobry, przyznaję) jest na miarę sagi wielotomowej. I w takiej formie może zamysł by się udał, ale na to potrzebny jest jeszcze dobry, co ja mówię - doskonały! - warsztat literacki.

W tym akapicie odrobinę pospoileruję. Otóż ogólny zarys fabuły jest taki, że pewien człowiek posiadł umiejętność wytwarzania eliksiru nieśmiertelności, po czym zaaplikował go sobie, swojemu psu oraz wspólnikowi. Jednakże wspólnik nagle zaczął mieć pretensje, że został nieśmiertelnym wbrew swojej woli. I zaczyna się mścić, czyli prześladować kumpla i jego psa, przy czym zaraz na początku pies traci z oczu swojego pana i przez ponad 100 lat czeka na niego, potem szuka po świecie itd. Kolejne rozdziały mieszają na zmianę - raz teraźniejszość, raz wydarzenia z początku całej tej historii. Żeby trochę to udziwnić - opowieść snuje pies, on jest narratorem. Ale! - teraz będzie o tym, co mi się nie podoba, bo podoba mi się niewiele, a właściwie to chyba nic, aczkolwiek udało mi się książkę w całości przeczytać, acz nie ukrywam, że trochę się do tego zmuszałam.

Temat, jak już wspomniałam, jest całkiem niezły, chociaż też nie jakiś bardzo nowatorski, ale sposób jego przedstawienia zupełnie mnie nie przekonał. Obsadzenie w roli narratora psa (co samo w sobie też przecież nie jest pomysłem nowym w literaturze) oceniam dość słabo, bo przy tak szeroko zakrojonej akcji z bogatym tłem historycznym, obyczajowym itd, psi punkt widzenia nie bardzo się sprawdził. Trzeba było się zdecydować - albo piszemy z perspektywy czworonoga i wówczas to powinno całkiem inaczej wyglądać, albo skupiamy się na historii, architekturze, dziełach sztuki, opisach bitew itd, ale tutaj z kolei pies nie ma interesujących czytelnika obserwacji, więc narratorem powinien być człowiek. Autor jest zafascynowany Wenecją i próbuje nam pokazać jej najciekawsze budowle, życie na wodzie, obrazy, stroje, ale pies nie ma zbyt wiele w tych kwestiach do powiedzenia, więc nie są to opisy ani rozbudowane, ani porywające, no... dość żenujące raczej. Dibben trochę się chyba gubi w wymyślonej konwencji psiej percepcji. 

Książka zebrała całkiem sporo pozytywnych opinii czytelników, więc widocznie nie wszyscy podchodzą do tego tak jak ja. Dla mnie lektura przestała być interesująca już na początku. Owszem, czyta się dość lekko, ale nie mogę powiedzieć, że z przyjemnością. Tekst napisany poprawnie, nie ma dłużyzn, akcja raz zwalnia, raz przyśpiesza, ale jako całość trochę mnie to znudziło. Brak zaskoczenia, dużo przewidywalności, no i te wszystkie czary-mary, za którymi nie przepadam.... Poza ogólnym przesłaniem o przywiązaniu i tęsknocie brakuje wyrazistych emocji. Przemyka gdzieś wątek wegetarianizmu (pies, który woli jeść poziomki niż mięso i lituje się nad losem rozszarpanego przez innego psa jelonka), pojawiają się psie przemyślenia o ludzkich przywarach... Wszystko to jednak słabo zarysowane i mało przekonujące. Żebyśmy się dobrze zrozumieli - to nie jest zła książka, ale mnie nie porwała.

Jedyne co mi się naprawdę bardzo spodobało - pozycja została bardzo starannie i ładnie wydana, w tzw. serii butikowej, z twardą okładką i śliczną matowo-welurową obwolutą z tłoczonymi złotymi akcentami, a także z wklejoną tasiemką do zakładania (uwielbiam!). Czyli miło się ją trzyma w ręku i ładnie wygląda na półce ;).


  • DAMIAN DIBBEN - "Burza kolorów". Wydawnictwo Albatros, Warszawa 2023r, 383 str, okładka twarda z obwolutą.

To jest ta właśnie książka, której recenzja skłoniła mnie do zainteresowania się autorem, o którym wcześniej nie słyszałam. Czyli - reklama dźwignią handlu :). W dodatku tutaj tematyka bardziej w moim kręgu zainteresowań, bowiem dotyczy malarstwa, w tym różnych spraw warsztatowych, poszukiwania idealnego pigmentu... Głównym bohaterem jest włoski malarz Giorgione, postać autentyczna, ale dość tajemnicza, z uwagi na mało znane fakty z życiorysu, zatem autor powieści mógł dość swobodnie pofantazjować. Pojawia się tam zresztą więcej postaci historycznych, żyjących w owym czasie, jak na przykład Michał Anioł Buonarotti, Tycjan, Leonardo da Vinci, czy ówczesny przemysłowiec, kupiec i milioner Jakob Fugger, pochodzący z Niemiec, ale mieszkający i prowadzący interesy także w Wenecji, która była w tamtych czasach centrum światowego handlu. 

Głównym wątkiem powieści są zabiegi Giorgionego (nie jestem pewna, ale podobno tak się to odmienia) wokół potencjalnych zleceniodawców oraz poszukiwanie odkrytego jakiś czas temu niezwykłego pigmentu, nazywanego Księciem Orientu. Książka pochłonęła mnie zapewne z powodu takiej właśnie tematyki. Giorgione był jednym z głównych przedstawicieli renesansowego malarstwa weneckiego w nurcie koloryzmu, uznawany jest za mistrza koloru i światła. W trakcie lektury wyszukiwałam sobie w necie dodatkowe informacje o Giorgione i Fuggerze oraz jego żonie (która odgrywa w powieści jedną z głównych ról), bo przy okazji wyszło na jaw, że zniknął gdzieś mój album o Giorgione... W tej sytuacji ilustrację ściągnęłam z internetu - "Śpiąca Wenus" to jeden z jego najbardziej znanych obrazów, na którym później wzorował się Tycjan - "Wenus z Urbino" (on też dokończył to dzieło po śmierci Giorgionego), a jeszcze później Manet - "Olimpia":




Giorgione malował głównie na prywatne zamówienia, dlatego znamy niewiele jego obrazów. Tylko nieliczne z nich były przeznaczone do budynków publicznych, np. kościołów. Żył krótko, zaledwie około 32 lat (data urodzenia nie jest dokładnie znana). 

Cytat z artykułu na portalu "Niezła sztuka" -  Giorgione "Śpiąca Wenus" (tutaj) :

Zdaje się on raczej mitem niż człowiekiem. Los żadnego poety na ziemi nie da się z jego porównać losem. Nie wie się o nim nic lub prawie nic; są nawet tacy, którzy przeczą jego istnieniu. Imię jego nie jest zapisane w żadnej księdze i są ludzie, którzy mu żadnego dzieła nie przypisują na pewne. Jednak cała sztuka wenecka zda się zapalona jego objawieniem”.

W takich słowach włoski poeta Gabriele D’Annunzio opisał Giorgionego, renesansowego malarza, którego można postawić w jednym szeregu z najbardziej enigmatycznymi w dziejach sztuki artystami. Właściwie nic o nim nie wiadomo – nawet takie podstawowe informacje, jak data urodzin i śmierci, są raczej umowne niż pewne. Historycy, wciąż spierając się między sobą, próbują ustalić listę jego obrazów. Przypisywane mu dzieła stale poddaje się badaniom, mającym na celu potwierdzenie jego autorstwa. I może to ten brak pewności i aura tajemnicy sprawiły, że historia Giorgionego urosła do rozmiarów legendy.

Tajemnicza postać weneckiego malarza, jego zamiłowanie do koloryzmu, astronomiczne wówczas ceny pigmentów - to wszystko niewątpliwie zainspirowało Dibbena do napisania tej powieści.

Warto wspomnieć też o Fuggerze, o którego zamówienie stara się Giorgione, jest to bowiem interesująca postać historyczna. Uważany jest do dzisiaj za najbogatszego człowieka w dziejach. Prowadził rozliczne interesy na całym świecie, był kupcem i przemysłowcem, jednocześnie także interesował się kulturą i sztuką. W rzeczywistości prawdopodobnie nigdy nie spotkał się z Giorgionem, ten wątek powieści jest zupełną fikcją literacką, ale trzeba przyznać, że autor umiejętnie wplótł autentyczne postaci do wymyślonej przez siebie historii.

Książka bardzo mi się podobała, chociaż trudno mi ocenić, na ile wpłynęły na to moje zainteresowania malarstwem. Może niektóre sytuacje niezupełnie były zgodne z epoką, ale generalnie autor świetnie oddał obraz życia ludzi z rozmaitych sfer w ówczesnej Wenecji, interesująco poprowadził akcję, wprowadził wątki kryminalne i romantyczne, ciekawie opowiedział o warsztacie malarskim w czasach, gdy nie było sklepów z gotowymi farbami w setkach odcieni, a zdobycie najlepszych i najciekawszych pigmentów wymagało sprytu i dużych pieniędzy. Dobrze się czyta, tę pozycję mogę polecić z czystym sumieniem :).


No i w konsekwencji - oczywiście, chociaż to, co prawda, książka z zupełnie innej kategorii:

  • GREG STEINMETZ - "Jakub Fugger i jego epoka. Największy bogacz wszech czasów". Wydawnictwo Studio EMKA, Warszawa 2018r, 345 str., okładka twarda.



No jakże by nie :). Lubię czytać książki o ekonomii, o biznesie, a także o znanych (i przy okazji zazwyczaj bogatych) ludziach z kręgów biznesowych, których do dużych pieniędzy doprowadziła ich własna praca, wiedza, inteligencja. Nie po to, żeby napawać się ogromem ich bogactwa, ale dlatego, że interesuje mnie ekonomia, mechanizmy biznesu i finansów. Ten tytuł jakiś czas temu już przykuł moją uwagę, ale gdzieś mi się zagubił między innymi lekturami, a teraz, w trakcie czytania "Burzy kolorów", w sposób oczywisty wróciłam do myśli, że należałoby poznać życie i działalność tego jegomościa.

Książka jest rzetelną, solidnie opracowaną biografią Fuggera, w dodatku napisaną lekko, przystępnie, a nawet z pewną dawką humoru tu i ówdzie. Szeroko zarysowany obraz gospodarki i stosowanych wówczas rozwiązań, wplecione anegdoty wiele mówiące o tym, jak niesamowitym człowiekiem był Fugger i ile nowego wniósł do ekonomii. 

Jacob Fugger pochodził z ludu, urodził się w Augsburgu w 1459r jako siódmy syn (z dziesięciorga rodzeństwa). Miał jednak to szczęście, że jego rodzice byli ludźmi niezwykle zaradnymi, pracowitymi i przedsiębiorczymi. Udało im się na tyle rozkręcić drobny interes, kontynuowany potem przez starszych synów, że Jakob jako kilkunastoletni chłopak mógł wyjechać do Wenecji, aby tam nauczyć się kupieckiego fachu. Okazał się uczniem niezwykle pojętnym, już wtedy zrozumiał, jak pomocnym narzędziem jest prawidłowo prowadzona księgowość i de facto to on zastosował podwójny zapis bilansowy, który dzisiaj jest standardem niemal na całym świecie. Uważał, że jeśli ktoś ma bałagan w księgach finansowych i pomija szczegóły, to nie panuje nad swoim interesem i traci pieniądze. Rodzinny biznes wprowadził na wyższy poziom profesjonalizmu, zyskując przewagę nad konkurencją. Zarówno on, jak i jego starsi bracia, potrafili wykorzystywać wszelkie okazje do zarobienia dużych pieniędzy, a jeśli możny klient nie dysponował gotówką, to przyjmowali zapłatę w postaci rozmaitych przysług czy przywilejów, herbów, w wydobywanych cennych surowcach, wybijali srebrne monety, udzielali pożyczek, które dotychczas przez Kościół były uznawane za grzech, a których legalizację wkrótce "załatwił" u papieża właśnie Jakob. Bardzo szybko Jakob Fugger stał się najpotężniejszym przemysłowcem, kupcem i bankowcem, dysponował własną flotą handlową, posiadał kopalnie i zakłady przemysłowe. Nie bał się ryzyka, nie wahał się wyłożyć dużych pieniędzy tam, gdzie inni mieli obawy. W interesach był odważny, przebiegły, stanowczy i bezwzględny. Jedynym celem jego życia było zarabianie i pomnażanie pieniędzy. Pieniądze zaś w takiej skali umożliwiały mu sterowanie władcami i papieźami. Miał ogromny wpływ na gospodarkę i rynek finansowy w całej Europie i w dużym stopniu poza nią.

Trzeba jednak przyznać, że pieniądze przeznaczał także szczodrze na pomoc biednym, budował osiedla dla biedaków, przeznaczał spore fundusze na działalność charytatywną. Sam nie miał zbyt szczęśliwego życia osobistego, jego największa miłością były zawsze pieniądze. Gdy umierał w 1525 roku, jego fortuna stanowiła prawie 2% wartości europejskiej gospodarki.

Świetnie napisana, niezwykle barwna i fascynująca opowieść, polecam :).

*****




sobota, 28 października 2023

Kicz, czyli latarnia morska. I rozważania o czosnku.

Taki oto kicz mi wyszedł niespodziewanie. Znalazłam fajne zdjęcie w internecie i koniecznie zachciało mi się ten widok namalować. Nawet całkiem podobnie wyszło, a jednak na zdjęciu jest cudnie, za to obraz wydaje mi się okropnie kiczowaty. Co prawda... zawsze powtarzam, że najbardziej spektakularne kicze tworzy sama natura ;).




Kolorki oczywiście nieco przekłamane. Niestety, połączenie w jednym zdjęciu głębokich błękitów z odcieniami sieny, żółci i oranżu zachodzącego słońca, przekracza możliwości mojego aparatu. No i prawda jest też taka, że całkiem inaczej to wygląda na ekranie komputera, a inaczej na telefonie.

Właściwie to miałam Wam pokazać zupełnie inny obrazek. Ale tamten nie chciał się namalować. To znaczy owszem, malowałam go, malowałam..., ale w żaden sposób nie mogłam dojechać z tym malowaniem do szczęśliwego finału. Gdzieś w połowie utknęłam i zupełnie straciłam koncept. Nie będę się tutaj rozwodzić nad tym nieukończonym dziełem, bo jednak mam nadzieję, że po dłuższej przerwie spłynie na mnie jakaś cudowna wena i uda mi się go dokończyć - a wtedy zaprezentuję go światu i opowiem bardziej szczegółowo jego historię. 




A tymczasem... Po kilku tygodniach paraliżu twórczego, kiedy już z pewnym obrzydzeniem patrzyłam na tamten niedokończony obrazek (a jak miałam go na sztaludze, to nie szło mi też z czymkolwiek innym, próbowałam rysować i malować akwarelami małe obrazki, ale ten niedokończony patrzył na mnie z wyrzutem), doszłam do wniosku, że potrzebna mi jest odskocznia, zmiana tematu. Czyli po prostu muszę go schować gdzieś za szafę na jakiś czas i czym prędzej namalować coś zupełnie innego. Tak też zrobiłam i pewnego pięknego weekendu wyszło spod mojego pędzla takie coś. Inspiracją, jak to często bywa, było zdjęcie znalezione w przepastnych głębinach Pinteresta. 




Obraz olejny na podobraziu płytowym (płótno naciągnięte na płytę), rozmiar 50x70 cm.
Tak jak widać na powyższym zdjęciu - lubię malować na takim stabilnym, sztywnym podłożu, niestety podobrazie płytowe nie nadaje się do zawieszenia na ścianie bezpośrednio (no, chyba że za pomocą taśmy dwustronnej), więc dopóki nie mam natchnienia na zawiezienie tych obrazków do oprawy, to stoją tak sobie w różnych miejscach w domu, na podłodze i na różnych półkach i komodach.

*****


A co poza tym...? Kotki zdrowe, pies jeszcze bardziej ;). Tylko najstarsza Sabinka coś niemrawa ostatnio, z obserwacji nic konkretnego nie wynika, ale może weźmiemy ją do weta, żeby obejrzał, krewkę pobrał itd. Człowieki jak koty - im starsze, tym bardziej niemrawe, ale tak ogólnie nieźle się trzymamy. Jak co roku jesienią - aplikujemy sobie miksturę czosnkową zapobiegawczo na wszelkie zarazki i zaraz Wam zapodam recepturę, a przy okazji garść istotnych informacji. 

Składniki w następujących proporcjach: na 100ml miodu (oczywiście od wiarygodnego pszczelarza, nie z marketu!) - sok z jednej cytryny i jedna główka czosnku. To nam da razem pojemność około jednej szklanki (200ml) mikstury. Te ilości można dowolnie mnożyć, stosownie do potrzeb lub w miarę posiadanych składników. Ja robię zwykle razy 4, to wychodzi mi jeden słoik. Jak się zużyje połowa, to nastawiam kolejną porcję, bo to musi trochę odstać. Proporcje można oczywiście trochę modyfikować, zwłaszcza że cytryna cytrynie nie jest równa, to samo dotyczy czosnku - główki bywają różnej wielkości, a i "moc" czosnku też może być większa lub mniejsza.

Przygotowanie: najpierw obrać i przecisnąć przez praskę czosnek, jak nie mamy praski to dobrze zgnieść lub posiekać. I koniecznie odstawić na minimum 15 minut, a dlaczego, to będzie dalej. Po tym czasie połączyć miód, sok z cytryny i czosnek (jak miód jest już twardy, to trzeba go rozetrzeć albo bardzo delikatnie podgrzać, nie więcej jak do 30 stopni), odstawić całość w chłodne i ciemne miejsce, najlepiej do lodówki, na 2-3 tygodnie. Potem można po prostu odcedzić i używać leczniczo sam płyn, a czosnek dodawać do różnych potraw - świetnie się nadaje do surówek jako składnik sosu vinegrette, a mój mąż czasem robi z niego nalewkę z dodatkiem aronii i czegoś tam jeszcze (na nadciśnienie). Druga metoda to zmiksowanie całej mikstury łącznie z czosnkiem i zażywanie w takiej gęstej postaci (po rozcieńczeniu wodą), ewentualnie można wykorzystać jako słodko-kwaśny sos do sałatek, pasztetów itp. W takim przypadku nie musi to "naciągać" tak długo, w zasadzie można używać od razu.

Stosuje się około 1 łyżki dwa razy dziennie, najlepiej rozpuszczone w pół szklanki letniej wody. Można bez rozcieńczania, ale jest ryzyko podrażnienia przewodu pokarmowego. Dawka dotyczy dorosłych, dzieciom oczywiście daje się mniej, w zależności od wieku. No i trzeba wziąć pod uwagę ewentualne przeciwwskazania z uwagi na problemy z wątrobą i temu podobne, ale to nie jest porada medyczna, więc nie rozwijam wątku.

W tym miejscu pozwolę sobie jednak wrzucić odrobinkę mądrości, bo nie wszyscy wiedzą, jak przygotować czosnek, żeby wyciągnąć z niego jak najwięcej korzyści dla zdrowia. Czosnek, żeby uwolnić swoje prozdrowotne właściwości, musi mieć przerwane błony komórkowe, co powoduje, że uwalniają się i łączą ze sobą dwa składniki - alliina i enzym allinaza, z których powstaje allicyna, czyli to, co jest nam potrzebne najbardziej. Kiedy zjadamy całe ząbki czosnku, allicyna nie powstaje (dezaktywuje się w PH poniżej 3, a w żołądku mamy około 1,5). Natomiast po zmiażdżeniu ząbków i odczekaniu kilkunastu minut (żeby nastąpiła właściwa reakcja), czosnek można już poddawać dowolnej obróbce - smażyć, gotować itd. Allicyna nadal zachowa swoje cenne właściwości, nie szkodzi jej wysoka temperatura.

Czosnek jest najsilniejszym antybiotykiem naturalnym, porównywalnym z penicyliną - wystarczy (na przykład podczas przeziębienia) jeść jeden ząbek dwa razy dziennie, skutek jest taki sam jak przy podawaniu antybiotyku. Oczywiście - wcześniej trzeba ten ząbek przygotować, czyli zmiażdżyć i pozwolić zadziałać allinazie na alliinę! Ja w razie ataku chorób grypopodobnych wyciskam codziennie porcję kilku ząbków do małej filiżanki i potem sukcesywnie dodajemy to sobie do zupy, twarożku, na kanapkę itd.

Właściwości czosnku (źródło):

  • działa wazoprotekcyjnie (czyli ochronnie wobec naczyń krwionośnych) i antyagregacyjnie (zapobiega tworzeniu zakrzepów), przez co zapobiega miażdżycy tętnic;
  • obniża ciśnienie tętnicze krwi (skurczowe i rozkurczowe, poprawia przepływ krwi u pacjentów ze zmianami wieńcowymi);
  • reguluje profil lipidowyobniżając stężenie lipidów we krwi (zarówno allicyna jak i ajoen zawarte w czosnku hamują syntezę cholesterolu, w efekcie czego czosnek obniża poziom cholesterolu we krwi);
  • Wpływa pozytywnie na skład mikroflory jelit, działa leczniczo w dysbiozach — stosowanie czosnku wpływa na poprawę mikrobioty — zwiększa jej różnorodność biologiczną, wzrasta liczba gatunków Lactobacillus i Clostridia (w przeprowadzonych badaniach efekt odnotowano już po 3 miesiącach suplementacji czosnkiem);
  • działa przeciwdrobnoustrojowo wobec patogenów wywołujących próchnicę i zapalenia przyzębia — Porphyromonas gingivalis, Aggregatibacter actinomycetemcomitans i Streptococcus mutans;
  • wykazuje silne działanie przeciwbakteryjne — wobec wielu bakterii gram dodatnich i gram ujemnych, a nawet wobec niektórych szczepów antybiotykoopornych;
  • wykazuje działanie przeciwzakrzepowe — działa antyagregacyjnie;
  • zapobiega rozwojowi nowotworów, działa antyoksydacyjnie (działa neutralizująco na wolne rodniki, chelatująco na jony miedzi i żelaza). 
  • Z własnych rodzinnych doświadczeń zaobserwowałam, że jak od października do marca systematycznie pijemy ten "eliksir" (1 łyżka dziennie), to choróbska jesienno-zimowe nas omijają, albo co najwyżej tylko delikatnie muskają. Jako ciekawostkę dodam jeszcze, że mój mąż jest silnie uczulony na wszelkie pszczele produkty, a w tej miksturze miód mu zupełnie nie szkodzi.  Oboje wyleczyliśmy też czosnkiem, bez aptecznych antybiotyków (plus wspomagająco restrykcyjna dieta, probiotyki itd) w ubiegłym roku zakażenie paciorkowcami i candidą. A więc - polecam, zwłaszcza jako profilaktykę w sezonie grypowym.

    Zdrówka wszystkim życzę, Waszym czworonożnym pupilom także!



    *****

    sobota, 16 września 2023

    Spadająca kropla i rogalik.

    Na początek informacja dla uważnych i dociekliwych Czytelników, bo może tacy tutaj są ;) - poprzedni post usunęłam, ponieważ stał się niemal w całości nieaktualny. Pokazałam w nim moje obrazki przeznaczone do sprzedaży, no i na kilka z nich znaleźli się chętni, na dwa inne urodził się nagle pomysł na zagospodarowanie we własnym rodzinnym zakresie, a pozostałe po prostu zamierzam przygotować (oprawić) i wystawić w sklepie internetowym z rękodziełem. Jak już to nastąpi, to oczywiście nie omieszkam powiadomić o tym fakcie na blogu :). Trochę z tym zejdzie, bo mam jeszcze do przekopania i selekcji sporą górkę rysunków i akwarelek... 

    Cieszę się w każdym razie, że odważyłam się na taki eksperyment i zachęcam do tego samego wszystkie osoby, które coś tworzą. Szkoda by było, żeby kurzyły się w kącie piękne rzeczy. Często jest tak, że artysta czy rękodzielnik sam siebie nie docenia, nie jest zadowolony ze swoich dzieł, a tymczasem inni marzą, żeby takie cudne przedmioty posiąść i chętnie przeznaczą na to konkretne kwoty. Sama czasem oglądam na blogach ładne i nietuzinkowe rzeczy, ale jak nie widzę przy tym oferty sprzedaży i jasno określonej ceny, to nie odważam się pisać i dopytywać, czy to można kupić, a zwłaszcza - za ile, bo to w ogóle delikatny temat.

    A teraz czas na różności, które się ostatnio wydarzyły.




    Taka oto fascynująca książka trafiła w moje ręce:

    • ERIC VUILLARD - "Porządek dnia". 
    • Wydawnictwo Literackie, Kraków 2022r, 148 str., okładka twarda. Literacka Nagroda Goncourtów w 2017r.

    Sama okładka z pewnością wiele mówi o zawartości, a treść nieodzownie przywołuje na myśl inną książkę, o której niedawno tutaj opowiadałam - "Niemieckie życie" Brunhilde Pomsel i Thore D. Hansen.

    Z noty wydawniczej: 

    "Literacki zapis kilku kluczowych spotkań, które otworzyły Hitlerowi drogę do rozpętania globalnego konfliktu. Poruszające studium ludzkiej zachłanności i fiaska polityki ustępstw. Zapadająca głęboko w pamięć i jakże aktualna przestroga, że lekceważone zło rośnie w siłę, by stać się niemożliwym do okiełznania monstrum". Dodajmy - przestroga szczególnie aktualna w kontekście niedawnej napaści Rosji na Ukrainę.

    Cytat z książki: "Nigdy nie wpadamy dwa razy w tę samą przepaść. Zawsze jednak wpadamy w ten sam sposób, komiczny, a zarazem przerażający".

    I jeszcze z portalu "Lubimy czytać" (tam można też przeczytać wiele opinii czytelników):

    "Uhonorowana Nagrodą Goncourtów i wydana w niemal 40 krajach powieść o tym, jak rodziło się zło.



    Żyjemy, prowadzimy interesy, podejmujemy słuszne w naszym mniemaniu decyzje. I nagle odkrywamy, że znajdujemy się w samym środku piekła, które sami pomogliśmy rozpętać. Jak to się dzieje?!



    Eric Vuillard w uhonorowanej Nagrodą Goncourtów powieści przygląda się wydarzeniom, które doprowadziły Hitlera na polityczny szczyt, a w efekcie wywołały najtragiczniejszy konflikt zbrojny w dziejach ludzkości. Każdy z szesnastu rozdziałów jest perełką literacką. Vuillard posiada umiejętność wnikania w umysły nie tylko postaci historycznych i fikcyjnych, ale również w umysły czytelników. Mimo niewielkiej objętości, płynie z tej opowieści niesamowita moc. Porządek dnia nie daje się zapomnieć."


    mała próbka stylu

     

    Trudno jednoznacznie sklasyfikować tę pozycję, bo jest to książka niezwykła. Zaliczona do gatunku: powieść historyczna - z jednej strony zaskakuje drobiazgowością opisywanych zdarzeń, z drugiej - muska jedynie powierzchnię, nie zagłębiając się w kontynuację, nie trzyma się chronologii, pomija wiele pobocznych wątków, nie analizuje i nie opisuje tego, co w zasadzie jest powszechnie znane. Ale pokazuje z przeraźliwą jaskrawością momenty, które były istotnym, choć pomijanym w podręcznikach historii, zapalnikiem światowego armageddonu.

    Urzekający jest język literacki, jakim posługuje się Vuillard. Podobno jest to dość powszechna w literaturze francuskiej stylistyka, u nas jednak chyba rzadko spotyka się tak napisane książki. To niemal poetycka forma prozy - czytając ma się wrażenie oglądania obrazu, a może nawet filmu w zwolnionym tempie. Kojarzycie filmiki z kroplą spadającą przez długie sekundy, kiedy spokojnie delektujemy się widokiem zmieniającej się formy kuli, która przybiera wydłużony kształt, w końcu powoli opada na powierzchnię, tworząc fantastyczne, nieprzewidywalne dla obserwatora rozbryzgi, miliardy rozpryskujących się wokół mikro-kropelek, które opadają, pozostawiając wilgotną plamę dookoła miejsca upadku...? Tak jak ogląda się taki filmik, tak czyta się tę niemal dokumentalną powieść.




    Czytając książki nie gonię jedynie za akcją, ale szukam przyjemności w obcowaniu z możliwie najwyższej klasy stylem literackim, piękną formą wypowiedzi, zgrabnym i eleganckim językiem. Ta książka, a właściwie - książeczka, bo ma tylko 148 niewielkich rozmiarowo stron, jest takim właśnie cackiem literackim, pomimo ciężkiej wagi tematu, z którym się mierzy, a przecież jednocześnie - mocno porusza sumienie uważnego czytelnika. Polecam.



    • ROGALIK.

    No nie, nie chodzi o pieczenie ciasta :). Rogalik to specyficzny kształt chusty dzierganej na drutach. Sto lat nie miałam drutów w rękach, a przecież były czasy, kiedy dziergałam wręcz nałogowo! No i całkiem niedawno doznałam nagłej dziewiarskiej inspiracji pod wpływem wpisu Bokasi (tutaj), w którym zaprezentowała taką właśnie chustę i dorzuciła skrótowy przepis na rogala. A ja akurat miałam zachomikowany spory motek włóczki, zakupiony wieki temu, bo potrzebny był kawalątek, a na resztę jakoś wciąż nie miałam pomysłu. 




    Włóczka to Angora Gold Star (mieszanka akrylu, wełny, moheru i poliestru, plus malusieńkie cekinki o diamentowym blasku. Mimo skomplikowanego składu włóczka jest delikatna i milutka w dotyku, co dla takiego jak ja wrażliwca ma kolosalne znaczenie :). Przez pewien czas chodziła za mną myśl, żeby zrobić z niej czapkę, ale jakoś ten pomysł mnie nie porwał. Włóczka sama w sobie jest bardzo dekoracyjna, więc nie mogło to być nic wymyślnego jeśli chodzi o wzór, swetra świecącego cekinami raczej nie chciałabym nosić, zresztą w grę wchodziło tylko wrobienie kawałka, bo wiadomo, że bazą musiałaby być większa ilość innej wełenki... Nic sensownego nie przychodziło mi do głowy. No i jak zobaczyłam nieskomplikowaną, a wielce urodną, chustę Bokasi, nagle mnie olśniło, że właśnie taka jasno-śmietankowa chusta z cekinkami, skrzącymi się jak diamentowe iskierki na śniegu, mogłaby być fajnym dodatkiem do zimowego, czarnego albo camelowego, wełnianego płaszczyka. Tego samego wieczoru wrzuciłam włóczkę na drutki i proszę, oto moja śniegowa chusta-rogalik, a szczerze mówiąc, to taki mini-rogalik, w dodatku nie był solidnie zblokowany, bo koty nie pozwoliły, więc widać, że nie jest ładnie rozciągnięty. To znaczy widzą to zapewne tylko dziewiarki, ale się tłumaczę, bo dziewczyny drutowo uzdolnione też tu czasem zaglądają. A  tutaj właśnie widać ten kształt, który z większej ilości włóczki byłby bardziej, że tak to określę, spektakularny i rogalowaty ;)



    Tyle jej jest, na ile wystarczyło włóczki (około 400m w motku 100g), nie jest to więc gigant, raczej połowa standardowej chusty, ale dla mnie w sumie rozmiar całkiem spoko, na opatulenie szyi wystarczy :). Taki był plan, żeby to było coś spełniającego funkcję szalika, ale o nieco innym, bardziej trójkątnym kształcie, bo dobrze się wtedy układa. Fajnie się ją robiło, wzór najprostszy z możliwych, ocean prawych oczek, można myśli zająć czymś innym, albo oglądać równolegle film. Na pewno jeszcze coś rogalikowego wkrótce powstanie, z tym że albo z 2-3 kolorów, albo z ażurem w końcowej partii, no i tym razem z bardziej konkretnej ilości włóczki. Aha, no i po raz pierwszy zaryzykowałam zakończenie robótki i-cordem, co kiedyś wydawało mi się karkołomną operacją, a okazało się bajecznie łatwe, o ja głupia blondynka, ileż to razy już w życiu mogła mi się ta umiejętność przydać! 

    Zbliżenia na cekinki:




    Jak widać, przerabiałam luźno, po pierwsze primo - żeby z niewielkiej ilości włóczki uzyskać w miarę porządną wielkość tego zamotka, a po drugie primo - żeby było miękkie i lejące, takie chmurkowate :).

    Mam też pomysł na inny udzierg, będzie to znana dziewiarkom chusta Echo Flowers z wełenki Lace Dropsa, czyli, jak to napisała kiedyś Czajka, " wonderful mix, jak ogólnie wiadomo" :). Co prawda alpaka mnie trochę gryzie, więc może jednak wybiorę merynosa. Raz już kiedyś popełniłam taką chustę, ale była to moja pierwsza chusta ażurowa i udało mi się zrobić w niej tyle błędów, które ujawniły się dopiero po ukończeniu i zblokowaniu, że nosiłam ją jako mocno zamotany szalik, żeby tych baboli nie było widać. Niezorientowani pewnie by i tak nie zwrócili na to uwagi, ale mimo to drażniło mnie to niesłychanie. Po latach intensywnego użytkowania szczęśliwie uległa już mocnemu zmechaceniu i sfilcowaniu, więc nadszedł czas na nową. Bez baboli, mam nadzieję ;).



    • JEDZIEMY DO WÓD!

    Od kiedy dzieci wyrosły i nie musimy brać urlopu w czasie wakacji szkolnych, jeździmy na wywczas wiosną lub jesienią, a bywa, że i w zimie. Tym razem wybieramy się do wód, jak to drzewiej mawiano, czyli konkretnie jedziemy na Węgry, żeby moczyć się w wodach termalnych. Naszym celem jest Hévíz , bo z węgierskich miejscowości, w których już byliśmy, Hévíz podoba nam się najbardziej, no i od nas jest położone bliżej, niż na przykład osławione Hajdúszoboszló. Zresztą jeździmy w tamte strony średnio co pół roku, raz bliżej granicy austriackiej (BükHévíz), raz daleko na wschód (Hajdúszoboszló). W każdym z tych kurortów wody termalne mają nieco inny skład, więc pomagają na innego rodzaju schorzenia. Mój mąż jeździ tam głównie w celach leczniczych, ja bardziej towarzysko i relaksacyjnie, czasem jesteśmy sami, częściej ze znajomymi, niekiedy mąż jedzie beze mnie, a za to z kolegą też potrzebującym termalnej rehabilitacji. Niby nic fascynującego się tam nie dzieje, większość czasu spędzamy na termach, trochę spacerujemy, leżakujemy, objadamy się pysznym jedzonkiem. Ale taki totalny relaks i nicnierobienie raz do roku przez tydzień każdemu dobrze robi :). Miasteczko Hévíz zwiedziliśmy podczas poprzedniego pobytu, tym razem w planie mamy dodatkowo wizytę w pobliskiej winnicy i degustację win. Do Budapesztu jest stamtąd 200 km, więc być może przy okazji zahaczymy też o to piękne miasto. Relacji na moim blogu nie należy się jednak spodziewać, bo, jak wiecie, marny ze mnie fotoreporter :).




    Tutaj dla zainteresowanych garść ciekawostek o termalnym jeziorze w Hévíz, największym w Europie i poniekąd na świecie (podobne jest w Nowej Zelandii, ale jest zbyt gorące do bezpośredniego użytkowania):

    https://www.heviz.hu/pl/heviz/jezioro-w-heviz/ciekawostki-o-jeziorze-termalnym-w-heviz

    ilustracja z podlinkowanej wyżej strony


    A tu jeszcze dość szczegółowa relacja, może kogoś zaciekawi:

    https://warsztatpodrozy.com/2020/12/11/heviz-termalne-jezioro-do-plywania/

    Oczywiście w większych hotelach są także baseny z wodą termalną, a oprócz tego parki wodne i baseny do pływania, bogata baza rehabilitacyjno-lecznicza wraz z całą infrastrukturą towarzyszącą. No i wszędzie mnóstwo knajpek ze świetnym i na nasze kieszenie stosunkowo niedrogim jedzeniem. Bez problemu można się porozumieć oczywiście po angielsku, bliżej granicy austriackiej także po niemiecku, czasem po rosyjsku, bo na Węgry przyjeżdża dużo Rosjan, a w Hajdúszoboszló w wielu miejscach dogadamy się też po polsku, bo jest to uzdrowisko popularne wśród naszych rodaków.

    Do miłego!

    *****



    sobota, 19 sierpnia 2023

    Książki. Klątwa faraonów, lata 60-te, konie, bursztyny i antydepresanty...

    Post sponsoruje sowa włochatka. A dlaczego, to się okaże przy końcu wpisu :).


    Znowu miałam małą przerwę w blogowaniu, przepraszam stęsknionych Czytelników, jeśli takowi tutaj są ;), ale powiem Wam szczerze, że coraz mniejszą mam ochotę na prowadzenie bloga. Chociaż prawda jest taka, że tego typu kryzysy miewałam już parę razy. Może tym razem to ten wściekły upał (na zmianę z burzami) odbiera chęć do tworzenia czegokolwiek? Skoro jednak nie podjęłam jeszcze ostatecznej decyzji o zamknięciu tego zakątka internetu, to w końcu wzięłam się w garść, żeby co-nieco jednak napisać. 


    Dzisiaj zatem na początek - książki. Prezentuję Wam tym razem pewien misz-masz tematyczny i gatunkowy. Oderwałam się chwilowo od biografii, książek o sztuce i czytanych ostatnio od nowa powieści Agathy Christie. Zastanawiałam się co prawda przez chwilę, czy w ogóle wspominać na blogu o moich lekturach, bo kiedyś owszem planowałam pisanie tutaj o książkach, ale tylko o tych dotyczących malarstwa i sztuki w ogóle. Ale coraz częściej poruszam też inne tematy, wychodzące poza założony na początku profil bloga, wobec tego niech będzie też od czasu do czasu o takich przeróżnych książkach i książczydłach. Zatem dzisiaj taki przedziwny zestaw, bowiem akurat tak się złożyło, że z różnych powodów ostatnio wybrałam właśnie te pozycje. A więc...


    •  VICTORIA HOLT - "Klątwa królów". Wydawnictwo Prószyński i S-ka, Warszawa 1999r, 303 str., okładka miękka lakierowana.



    Nie wiem, czy sama sięgnęłabym po tę książkę, bo autorki nie znam, okładka z ilustracją kojarzącą mi się raczej z kiepskimi romansidłami... hmmm... no cóż... Ale mąż przyniósł ją od znajomych, mówiąc, że pewnie mnie zainteresuje, bo jest w niej jakaś historia związana z wykopaliskami w Egipcie i trochę kryminału. No ba! Starożytny Egipt zawsze mnie pasjonował, więc - oczywiście! Kryminał jako taki nie jest moim najulubieńszym gatunkiem, ale - jak wiecie - zaczytuję się ostatnio Agathą Christie, więc - czemu nie...? Podeszłam zatem do książki z lekko mieszanymi uczuciami, no ale muszę przyznać, że w sumie lektura mi się podobała :). 

    Powieść osadzona w realiach wiktoriańskiej Anglii, ciekawie oddany klimat tej epoki i panujące wówczas zwyczaje. Najpierw co prawda zaczęłam się orientować, że wykopaliska owszem będą mi w tej historii towarzyszyć, ale autorka nie jest w tej dziedzinie zbyt mocna i traktuje temat starożytności, jak i prac badawczych, raczej ogólnikowo, jako tło, czy też osnowę, wokół której toczą się rozmaite wydarzenia. Więc konkretów i smaczków egiptologiczno-archeologicznych nie ma, a to by mnie bardzo ucieszyło, więc żal ;). Z drugiej jednak strony - nie potwierdziły się moje obawy, że może to być mdła historyjka z ckliwym romansem na pierwszym planie. Romans owszem jest, nawet historia przysłowiowego Kopciuszka i w pewnym momencie zaczęło mnie to nudzić, bo było za bardzo bajkowo i zupełnie nieżyciowo. Ale - poza tym jednym trochę odrealnionym wątkiem - książka jest dobrze napisana (poza paroma lapsusami językowymi nie z tej epoki, co kładę raczej na karb niezdarnego tłumaczenia idiomów), pojawia się kilkoro wyrazistych bohaterów, jest wątek miłosny, jest i kryminalny, jest pokręcony życiorys i psychologiczne zapętlenie głównej bohaterki, nieco mroczna tajemnica grobowców faraonów, niespodziewane zwroty akcji itd. Czyta się dobrze, książka i do poduszki i do pociągu :). Mnie zaciekawiła na tyle, że pewnie poszukam innych pozycji tej autorki.

    Z notki wydawniczej:

    • Koniec XIX wieku, wiktoriańska Anglia. Nieoczekiwany splot wydarzeń sprawia, że Judyta Osmond, wychowywana w skromnej rodzinie wiejskiego proboszcza, wchodzi w środowisko naukowców zajmujących się archeologią. Zaczyna z zapałem zgłębiać tę dziedzinę wiedzy. Wraz z poślubieniem młodego, wybijającego się badacza starożytności, przed główną bohaterką powieści otwiera się możliwość przeżycia wielkiej przygody, jaką jest udział w wyprawie wykopaliskowej, działającej w rejonie grobowców faraonów na terenie Egiptu. Zarówno pracom ekspedycji archeologicznej jak i dramatycznym wypadkom przydarzającym się związanym z nią ludziom, towarzyszy w tle mityczna groźba: rzekomej klątwy, rzuconej przez faraonów na tych, którzy zakłócają im spokój wiecznego spoczynku.

    O samej autorce, z portalu "Lubimy czytać":

    • Autorka uwielbiana przez czytelników na całym świecie, napisała ponad sto powieści, z których większość rozgrywa się w jej rodzinnej Anglii. Urodzona jako Eleanor Hibbert, tworzyła pod wieloma pseudonimami. Jako Jean Plaidy pisała powieści o angielskiej rodzinie królewskiej, jako Philippa Carr stworzyła obejmującą całe stulecia angielską sagę rodzinną, a jako Victoria Holt odniosła ogromny sukces dzięki romantycznym kryminałom.


    *****

    • IRENEUSZ J. KAMIŃSKI - "Konie rubinowe". Wydawnictwo Lubelskie, Lublin 1982, 150 str, okładka twarda z obwolutą (której mój egzemplarz już nie posiada).

    oryginalna okładka, a właściwie - obwoluta


    Prolog: "18 grudnia 1817 roku do Janowa Podlaskiego, zwanego też niegdyś Biskupim, dotarło 187 koni rasy i maści różnej, sprowadzonych tutaj półrocznym marszem z Rosji przez Jana Ritza, lekarza weterynarii i późniejszego inspektora powstającej właśnie stadniny, której pierwszym dyrektorem został Aleksander hr. Potocki z Wilanowa, Wielki Koniuszy Koronny, człowiek znający i lubiący konie, a zatem, nie ma wątpliwości, przyzwoity. Pierwsza na ziemiach polskich stadnina państwowa otrzymała zadanie tyle trudne, co chwalebne: odnowy i uszlachetnienia pogłowia koni w kraju, przetrzebionego okrutnie wojnami napoleońskimi. 54 ogiery, 100 klaczy i 33 sztuki młodzieży ulokowano tymczasowo w "lokalach zastępczych", raczej nie sprzyjających hodowli, kierownictwo zaś ludzkie tego majątku opanowało zamek, dawną siedzibę biskupów łuckich, gdzie mimo ciągłej groźby eksmisji, sygnowanej przez wysoko postawione duchowieństwo, przetrwało lat 97 - w zmieniającym się, naturalnie, składzie osobowym. (...)"

    Jakoś nie mogę sobie wyobrazić, żeby dzisiaj to było możliwe... 

    I dalej taki smakowity akapit: "Kto lubi zwierzęta, ten trzyma psa czy kota, albo kanarki, ewentualnie papużki lub złote rybki, może białe myszki. Kto lubi zwierzęta i ma pieniądze, ten jedzie do Janowa i kupuje konia arabskiego za kilkadziesiąt tysięcy dolarów, aby po przewiezieniu go samolotem PANAM do Ohio czy Arizony, psuć krew sąsiadom tym prestiżowym polskim cudem, które ma chrapy czarne, oczy przepastne,  nogi suche, a kiedy cwałuje, ziemia ledwie go ściga szelestem kopyt."

    Dodam tylko, że obecnie ceny tych koni, także ze stadnin w Białce i Michałowie, osiągają ceny po kilkaset tysięcy euro, a najdrożej sprzedanym koniem z polskiej hodowli była Pepita, 10-letnia siwa klacz rasy arabskiej - sprzedana za 1,4 miliona euro!

    Wracając do książki i powyższych cytatów - widać po tym stylu, że autor konie kocha. Książka opowiada szczegółowo historię stadniny w Janowie (do początku lat 80-tych ubiegłego stulecia), opowiada dzieje rosnącej sławy janowskich koni, tragiczne dzieje okresu wojennego, odbudowę stada, sukcesy wystawowe i aukcyjne. Poznajemy szczegóły genealogii championów, ich osiągnięcia, a także rozmaite anegdoty z życia stadniny. Autor z wielką pasją maluje przed czytelnikiem rolę koni w odległych czasach i na całym świecie. Konie zawsze służyły człowiekowi zarówno do pracy, jak i dla przyjemności... Opowieść piękna, wielowątkowa, napisana lekkim gawędziarskim stylem, z mnóstwem ciekawostek o pochodzeniu koni arabskich, z których słynie stadnina w Janowie, o koniach w literaturze i sztuce. Polecam szczególnie pasjonatom tych pięknych i mądrych zwierząt. A dlaczego ja akurat po tę książkę sięgnęłam, to będzie w kolejnym (mam nadzieję) wpisie :).


    *****

    • JOANNA HUNNER-WOJCIECHOWSKA - "Lata 60-te. - sztuka użytkowa XX wieku. Przewodnik dla kolekcjonerów". Wydawnictwo ARKADY Sp. z o.o., Warszawa 2014, 408 str., okładka twarda lakierowana.



    Tę książkę kupiłam jakiś czas temu dla mojej młodszej latorośli, żywo zainteresowanej designem lat 60-tych. Synek miał nawet kiedyś marzenie (nie do końca porzucone), żeby umeblować sobie w domu jeden pokój w stylu lat młodości jego przodków. Nawet trochę gratów uzbierał, część odziedziczoną po dziadku, część gdzieś wyszperaną. No cóż, dla nas to trochę badziewie przypominające przaśność PRL-u, ale nie ukrywam, że doceniam perełki ówczesnego wzornictwa, jak choćby kultowe fotele Chierowskiego, które stały w "salonach" zarówno moich rodziców, jak i teściów, czy rozmaite okazy ceramiki, szkła, plakaty itd.




    Książka jest w zasadzie bogato ilustrowanym albumem z obszernym omówieniem wzornictwa lat 60-tych, zarówno w Polsce, jak i na świecie, z podziałem na wiodące kraje, a także rozdziały osobno omawiające meble, ceramikę, szkło, tkaniny, modę itd. Na końcu książki jest wykaz specjalistycznych muzeów.



    Z noty wydawniczej:

    "Przewodnik po sztuce użytkowej lat 60. to pasjonująca lektura zarówno dla początkujących zbieraczy, jak i rasowych kolekcjonerów, a także amatorów designu tych lat. Prezentuje wszystkie popularne dziedziny kolekcjonerskie od mebli, przez ceramikę, szkło, biżuterię, plakaty, modę, po wzornictwo przemysłowe. Zawiera wskazówki, jak zbudować kolekcję na miarę możliwości każdego i nie ulec presji cenowej, jak odnaleźć się w labiryncie kierunków i nie przeoczyć okazji, jak zainwestować, aby po latach zyskać. Wprowadza w świat ekscytujących przedmiotów, rozbudzając chęć ich posiadania."


    *****

    • PIOTR LIPIŃSKI, MICHAŁ MATYS - "Absurdy PRL-u". Dom Wydawniczy PWN, Warszawa 2014r, 320 str., okładka twarda.



    To też była książka kupiona dla syna - fana lat 60-tych. Rzecz dotyczy realiów życia w PRL-u, ale to chyba jednak lektura raczej dla osób, które tamte lata pamiętają. Bo do jej zawartości trzeba mieć pewien dystans. Wiadomo, że jedni pamiętają PRL jako okres ucisku i reżimu, kartek na wszystko i pustych półek sklepowych. Inni z rozrzewnieniem wspominają zakładowe wczasy w domkach kempingowych, dobrze rozwinięty socjal i wielkie krajowe inwestycje. Mam jednak wrażenie, że tutaj tematy zostały wybrane dość przypadkowo, w zależności od tego, jaki rozmówca się akurat autorom przytrafił, albo jakie sami mieli wspomnienia i skojarzenia z epoką. Jedne sprawy drobiazgowo wałkowane w kilku rozdziałach, inne kwestie ledwie muśnięte, brak obiektywizmu i szerszej perspektywy. Ciekawostka, ale mało profesjonalna.


    *****
    • JOANNA CHMIELEWSKA - "Złota mucha". Wydawnictwo "VERS", Konstancin-Jeziorna, rok 1998 (wyd. I), 348 str., okładka miękka.

    Do sięgnięcia po tę książkę sprowokowała mnie, rzec można, relacja z wizyty w muzeum bursztynu w Gdańsku - na blogu "Moje podróże" (tutaj). Bursztynowe precjoza zawsze kojarzą mi się z tą właśnie książką, bowiem otworzyła mi przed laty oczy na przemysł bursztynniczy. Zatem po przeczytaniu relacji z wystawy natychmiast wyciągnęłam z półki "Złotą muchę" i zatopiłam się ponownie w lekturze.

    Dawno temu uwielbiałam książki Chmielewskiej, do pewnego momentu kupowałam i czytałam wszystko, co napisała. Skończyło się to jednak w momencie, kiedy nasza polska królowa kryminału podpisała z pewnym wydawnictwem kontrakt, w którym zobowiązała się do napisania dwóch książek rocznie. Co prawda wcześniej bez problemu zdarzało jej się takie tempo pisania, ale wiecie, jak to jest - dopóki nie musisz, to leci samo, a jak jest obowiązek, to idzie jak po grudzie. Więc te późniejsze książki Chmielewskiej nie były już ani tak błyskotliwe, ani tak zabawne, jak te z początkowego okresu jej twórczości. "Złota mucha" to była chyba jedna z ostatnich dobrych jej powieści. 

    Jest to zarazem powieść dość specyficzna, bo bardzo głęboko wchodząca w branżę bursztynniczą (tematyka więc dość nietypowa), zawierająca mnóstwo szczegółów dotyczących metod poławiania bursztynu, różnych konszachtów między bursztynnikami a kupcami bursztynowymi, konkurencji, przemytu, obróbki itd. Większość tych faktów opiera się na osobistych doświadczeniach Chmielewskiej. Jeśli więc ktoś lubi powieści opowiadające o realiach funkcjonowania konkretnej branży, albo jeśli ktoś kocha bursztyn i chciałaby się takich rzeczy dowiedzieć - to książka doskonała dla takich właśnie czytelników. Wielbiciele specyficznego humoru Chmielewskiej mogą jednak poczuć się nieco zawiedzeni, bo trochę tego tutaj zabrakło. Oczywiście jest wątek kryminalny, są trupy, jest przemyt i szara strefa bursztynnicza, ale drobiazgowe opisy kolejnych "polowań" na bursztyn są dość męczące. Polecam więc osobom zainteresowanym tematem pozyskiwania bursztynu i wszystkim, co się z tym tematem wiąże.

    *****


    A teraz z innej beczki - podzielę się małymi radościami, które mnie ostatnio spotykają. Bo czasem nie dostrzegamy drobnych fajnych momentów, albo sytuacji, które nas pozytywnie nastrajają, a uważamy je za przynależne do kategorii obowiązków, a nie - przyjemności.

    Jedna z blogowych koleżanek walczy z deprechą, wiele osób miewa całkiem często takie bardzo złe dni, ja sama dawno temu też miałam depresyjne dość długie i głębokie epizody. Wygrzebawszy się z dołka psychicznego wiedziałam, że jak sama nie zadbam o swój dobrostan psychiczny, to raczej mało jest na świecie sił, które by zrobiły to za mnie. Nastawienie pacjenta jest prawie zawsze najważniejsze. 

    Więc staram się nie zajmować głowy sprawami trudnymi, na które nie mam wpływu, nie angażować w zajęcia, które z góry skazane są na porażkę, lub pyrrusowe zwycięstwo, dbam o zapełnianie swojej psyche dobrymi myślami, szukam pozytywów i radości w codziennych drobiazgach.

    Radości ostatnich dni - podaję dla przykładu, z czego można się ucieszyć:

    • Wyjazd męża i możliwość przeprowadzenia bez jego nadzoru rewolucyjnych porządków w niektórych pomieszczeniach. Zwłaszcza tych zabałaganionych przez niego. No tak, dla mnie to frajda :). Prosiłam, zachęcałam, w końcu odgrażałam się, że jak sam nie uporządkuje tego chaosu, to ja się za to wezmę i nie będę przyjmować żadnych reklamacji. Więc jak się nadarzył wyjazd męża na nieco ponad tydzień, to oświadczyłam, że zamówiłam już kontener i połowę gratów wywalę bez sentymentów. Ledwo drzwi się za nim zamknęły, dokonałam wstępnej inspekcji, zapełniając po drodze pierwszy wór, potem przyszedł czas na bardziej wnikliwą analizę zawartości szaf, szafeczek i półeczek. Po dwóch dniach miałam poczucie dobrze spędzonego czasu, przestrzeń się zrobiła, zapanował ład i porządek. I nikt przy tym nie biadolił "bo ty byś wszystko powyrzucała, a to się jeszcze może przydać". No nie, nie przyda się. Mąż chyba w końcu zrozumiał, bo przed wyjazdem nie protestował. Z rozpędu nawet, mimo wściekłego upału, wypolerowałam to i owo, a zwykle nie mam już czasu na takie dopieszczanie :). Mąż wraca jutro, a ja się napawam :))). Jak to niektórzy mówią - kobieta wychodzi za mąż po to, żeby być szczęśliwą, jak mąż wyjedzie ;).

    • Sowa włochatka. (tutaj link do opisu w Wikipedii i tutaj jeszcze ciekawy artykuł). Ta malutka (mniejsza od gołębia) sówka, przypominająca wyglądem bardziej u nas popularną pójdźkę, zamieszkuje stare bory świerkowe, najczęściej górskie, w Polsce rzadko spotykana. Nie buduje gniazd, zasiedla dziuple w starodrzewie świerkowym, najczęściej po dzięciole czarnym. W Polsce podlega ścisłej ochronie gatunkowej.

    włochatka
     


    Czyż nie jest cudna?! Spójrzcie na te mocno opierzone, aż po same szpony, łapki - podobno z tego właśnie powodu sówkę nazwano włochatką. 
    A tu młode, równie urocze :) - podobno nie boją się ludzi:

     

    młode włochatki

    No dobrze, ale co z tą włochatką i dlaczego wymieniam ją wśród antydepresantów? Bo otóż właśnie niedawno ta malutka sówka "zrobiła mi dzień" :). A nawet kilka dni. 

    Było gorąco, na noc więc okna w sypialni otwarte. A za oknem, jakieś 30 metrów od naszego domu, czyli niemal za płotem, jest niewielki zagajnik ze starymi drzewami. Mieszka tam mnóstwo śpiewającego i ćwierkającego ptasiego drobiazgu, tłum rozmaitych krukowatych, bywają też sroki, sójki, dzięcioły, biegają wiewiórki, o sowach jednak do tej pory nie słyszałam. No i pewnej nocy zbudził mnie jakiś przedziwny dźwięk. Nie cierpię, jak mnie coś wyrywa ze snu, bo mam potem problem z zaśnięciem, a jak już po trzech godzinach w końcu zasnę, to rano masakra ze wstawaniem, a do roboty czasem jednak trzeba iść. No i razu pewnego, nagle wśród nocnej ciszy i czerni choć oko wykol, rozlega się niezwykle donośny, przenikliwy, ale całkiem ładny dźwięk, niewątpliwie ptasi głos, najprawdopodobniej sowi, choć z typowym pohukiwaniem nie kojarzący się ani trochę. 

    Mimo wszystko - byłam pewna, że to jakaś sowa. I tak mnie to uradowało, że mamy po sąsiedzku sowę, że uszczęśliwiona tym faktem zasnęłam natychmiast z błogim uśmiechem :). A następnego dnia odsłuchałam w internecie głosy wszystkich sów, no i okazało się, że to włochatka! Głos specyficzny, nie do pomylenia. Niestety, później już go nie słyszałam, więc możliwe, że sowa była tutaj tylko przelotem. Druga opcja jest taka, że nie słychać już jej głosu, bo one częściej odzywają się na wiosnę, w porze godowej. Więc może tylko pan włochatek zasygnalizował, że znalazł odpowiednią dziuplę i tutaj będzie mieszkał, a na wiosnę zacznie przywoływać panie włochatki :))).

    I tutaj, proszę bardzo, próbka tego niesamowitego głosu, kosmicznego, jak określiła to Romi :) 

     


    No w każdym razie słucham sobie tych nagrań głosu włochatki co chwila, czytam wszelkie możliwe ciekawostki o jej życiu i zwyczajach i jaram się jak głupia :). 


    • Hortensje i lawenda. No wiadomka :). Teraz na wszelkich blogach są przepiękne zdjęcia hortensji, bo to głównie one dają teraz koncert kwitnienia, więc nie będę Was zasypywać moimi kiepskimi fotkami. Ale cieszę się, że w końcu coś w moim zaniedbanym ogrodzie kwitnie spektakularnie (no dobra, na wiosnę była wielka azalia pontyjska i białe lilaki, później wiciokrzew japoński (że japoński, to wiem dzięki Pani Ogrodowej czyli Iwonce, bo ja przez lata myślałam, że mam pomorski!). Oczywiście jest pełno różnych drobnostek, ale wrażenia wielkiego nie robią. A teraz, kiedy przycięłam właśnie lawendę, królową ogrodu jest spora kępa hortensji bukietowych w trzech odmianach. Uwielbiam białe kwiaty, więc dopóki się nie przebarwią pod koniec kwitnienia na różowo, cieszą moje oczy. A lawendy nareszcie udało mi się rozmnożyć i to mnie ogromnie cieszy. Młode nie są jeszcze imponujące, ale mam kilka nowych kwitnących kępek i to jest najważniejsze, bo mojej odmiany nie spotykam w handlu. Ma wyjątkowo długie, przewieszające się pędy, ładnie wygląda posadzona na skraju murku, bo kwiaty zwieszają się i wygląda to jak lawendowa kaskada. No niestety, dokonałam mocnego cięcia zanim przyszło mi do głowy, żeby ją sfotografować, teraz jest nieco... łysa :). Muszę pamiętać przy kolejnym kwitnieniu, żeby ją uwiecznić.
    *****

    A na koniec przypominam o nieustającej zbiórce na kotki, którymi opiekuje się Drevni Kocurek. Pilnie potrzebne są teraz pieniądze na kastrację trzech ostatnio przygarniętych maluszków. Tak jak pisze Kocurek - wpłaty nie muszą być duże, jak 100 osób wpłaci po 10 zł, to się nazbiera potrzebny tysiąc!


    *****