sobota, 22 czerwca 2024

Książki - o poniemieckim.

Dzisiaj niejako z rozpędu, ale już na koniec tej serii książkowych wpisów - opowiem Wam o kilku pozycjach, które przeczytałam ostatnio jedną po drugiej - w większości zainspirowana recenzjami z serwisu "Na kanapie", o którym rozpisywałam się w dwóch ostatnich postach. Jak to często bywa - nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło, czy też - wszystko ma złe i dobre strony. W przypadku mojej przygody z serwisami czytelniczo-recenzenckimi poza przekonaniem o niskim poziomie tychże, wyniosłam też coś dobrego, a mianowicie kilka cennych znajomości z wiarygodnymi recenzentami, którym mogę zaufać prawie w ciemno, bo zgadzają nam się poglądy, oceny, a także upodobania co do rodzaju lektur. Tak właśnie trafiłam na trop tych książek, o których dzisiaj chcę Wam opowiedzieć. Co nie znaczy, że wszystkie były wysoko oceniane - po niektóre sięgnęłam pomimo wskazanych wad i niedostatków, po prostu z ciekawości, bo jednak chciałam ich treść poznać.




Wszystkie - w mniejszym lub większym stopniu - łączy terytorium i czas. Są to bowiem książki opisujące - w różny sposób i z różnych punktów widzenia - dzieje naszych Ziem Zachodnich, nazywanych dawniej Ziemiami Odzyskanymi, polsko-niemieckie przenikanie kulturowe, przejmowanie przez Polaków tych terenów, odejście Niemców, spotkania po latach, życie osadników na poniemieckim. Dlaczego ten temat tak mnie wciągnął? Bo tutaj właśnie mieszkam, a moi rodzice jako młodzi ludzie przyjechali w latach 50-tych na te tereny z Polski centralnej, tutaj też osiedliła się dalsza rodzina z centralnych rejonów Polski, a rodzina mojego męża przyjechała aż spod Stanisławowa (dzisiejsza Ukraina). Pamiętam z dzieciństwa pozostałe jeszcze wiele lat po wojnie w wielu miejscach ruiny domów, rozszabrowane niemieckie i żydowskie cmentarze, pozostałości niemieckich napisów - wyzierające spod farby na elewacjach nawet do dzisiaj, poniemieckie meble i inne przedmioty niemal w każdym domu w latach 60tych (a w wielu - do tej pory), niegdyś pogardzanie i niszczone, teraz wyszukiwane, odnawiane, doceniane. Były też różne świadectwa obecności ówczesnych wojsk sojuszniczych, czyli Rosjan. Ale to już trochę inna historia. A zatem...

Na pierwszy ogień poszła niepozorna książeczka, która miała być smakowitą przystawką przed daniem głównym, ale niestety nieco mnie rozczarowała...

  • HENRYK WANIEK - "Miasto niebieskich tramwajów". Wydawnictwo FORMA, 2017r, stron 124.

Ta akurat pozycja przyciągnęła mnie tytułem, bo wiadomo - niebieskie tramwaje to Wrocław, jedno z moich ulubionych miast, tam studiowałam ja, mój mąż, nasz syn, tam mieszkają nasi znajomi, no i jakby nie było - stolica naszego województwa, więc z prowincji często tam jeździmy po kulturę i sztukę, czasem po zakupy, a także żeby się spotkać z przyjaciółmi, pospacerować po Ogrodzie Botanicznym itd. Notka wydawnicza na ostatniej stronie okładki zapowiada prawdziwą ucztę dla ducha. Obiecuje smakowite i wieloznaczne opowieści, napisane z finezyjnym literackim kunsztem, podszyte dowcipem, metafizyką, kulturowymi dywagacjami. Tytuł książki zaś jednoznacznie kojarzy się z Wrocławiem. No i na to mnie złapali. Co prawda gdzieś tam wyczytałam, że jednak nie tylko o Wrocław chodzi, ale machnęłam ręką, przeważyły niebieskie tramwaje, uwiodła mnie obietnica intrygujących, nieco surrealistycznych dykteryjek, wrocławskich smaczków. Zresztą nazwisko autora nie było mi obce, kojarzyłam je pozytywnie. Ale - jak to często bywa - blurb żyje swoim życiem, niekoniecznie powiązanym z zasadniczą treścią i stylem dzieła.

"Miasto niebieskich tramwajów" to niewielka książeczka - zawiera szesnaście, a właściwie siedemnaście (wliczając coś w rodzaju wstępu) krótkich opowiadań. Autor, Henryk Waniek, opowiada o swoich przeżyciach związanych z Wrocławiem, ale i z innymi miejscami na Dolnym i Górnym Śląsku, są to bowiem rejony, w których się urodził (w 1942r w Oświęcimiu), wychował, studiował i mieszkał (Katowice, przelotnie Wrocław). Jest pisarzem, publicystą, malarzem. Dawno temu czytałam jego książkę "Finis Silesiae", która zrobiła na mnie mocne i niezapomniane wrażenie, toteż z dużą nadzieją sięgnęłam po ten zbiorek opowiadań. Nadzieja, powiadają, umiera ostatnia, ale moja w tym wypadku poległa gdzieś w połowie książeczki. Wrocław bowiem był na początku, potem szybko się zgubił, pojawili się różni ludzie, których drogi życiowe mniej lub bardziej pokrzyżowały się ze ścieżkami Wańka, ale także postaci historyczne i fikcyjne, powiązane z Wrocławiem nie zawsze wprost, czasem nieco umownie. Potem krajobraz nieco się rozszerza na dolno- i częściowo także górnośląski i historyczne rozkminki na temat miejsc i ludzi, którzy na tych ziemiach żyli niegdyś, przed wojną i tuż po niej. Podróżujemy z autorem w czasoprzestrzeni, zaglądając już nie do Wrocławia, ale Breslau (niemiecka nazwa Wrocławia), a także Chemitz, Dresden... Wrocłąw jest tylko pretekstem. Bogactwo historyczne i swoisty tygiel kulturowy, buzujący jeszcze długie lata po wojnie, to wszystko daje podstawę do rozważań o dziejach - nie tyle narodów, co jednostek, o naturze ludzkiej, o przeszłości i przyszłości. Znałam już te klimaty z "Finis Silesiae", ale w obszernej książce miało to wszystko odpowiedni kontekst i wydźwięk. Tutaj nie chwyciło mnie za serce, nie przykuło uwagi, nie przekonało. Przyznam bowiem, że opowiadania nie są moją ulubioną formą literacką, więc może to także w jakimś stopniu wpłynęło na mój odbiór, bo oczekiwałam większej spójności, co przecież w przypadku zbioru opowiadań nie jest obligatoryjne ani oczywiste. Wielbiciele małych form zapewne będą bardziej usatysfakcjonowani, bo obiektywnie muszę przyznać, że każde z opowiadań z osobna jest mniejszą lub większą perełką.

*****

I oto ta właśnie książka, o której wyżej wspomniałam i przeczytałam ją po raz kolejny, po kilkunastu latach:
  • HENRYK WANIEK - "Finis Silesiae". Wydawnictwo Dolnośląskie 2003r, stron 360.



Ta historia została wymyślona, ale później okazało się, że miała wiele wspólnego z tym, co wydarzyło się naprawdę. Pomysł na nią zrodził się w głowie Henryka Wańka po obejrzeniu wydanego w 1942 roku albumu fotograficznego "Die schlesische Landschaft". Znalazły się w nim 163 fotografie przedwojennego Śląska, głównie krajobrazy, lasy, góry... Żadnych typowych dla tamtych czasów propagandowych wizerunków miast obwieszonych flagami ze swastykami... za to pojawiająca się na niektórych z nich młoda kobieta, zawsze odwrócona tyłem lub bokiem do obiektywu, jakby znalazła się tam zupełnie przypadkowo. Nasuwało to myśl o jakimś związku fotografa z tą tajemniczą dziewczyną... Kilka fotografii stało się więc zalążkiem do opowiedzenia miłosnej historii tych dwojga, ale tłem i motywem przewodnim jest Śląsk, jego skomplikowana historia, z Niemcami i Polakami, którym przyszło tam żyć. Spokój krajobrazów zatrzymanych w kadrach, odwieczne góry, trwające niemal niezmiennie cudowne lasy i łąki, a obok - pogranicze dwóch państw, Polski i Niemiec, które wkrótce zostaną wepchnięte w wojenną zawieruchę. Waniek nieśpiesznie opowiada o ulotnych chwilach, które składają się na przeżycia młodych ludzi, zanurzonych w niespokojnym czasie, w świecie spolaryzowanych postaw, gdzie toczy się normalne, spokojne, sielskie życie, a obok płynie rzeka nienawiści i żądzy władzy. Utrwalone na fotograficznej kliszy momenty, zamienione w opowieść pełną nostalgii za minionym pięknym czasem. Ułamki sekund, o których Waniek opowiada długo i nieśpiesznie, bo przecież każda chwila miała gdzieś kiedyś jakiś początek, a potem jakiś dalszy ciąg. "Finis Silesiae" - koniec Śląska, koniec jakiegoś etapu w dziejach zamieszkujących te tereny ludzi. Jedni musieli te miejsca opuścić, inni musieli je zasiedlić. Ale pozostały te same góry, wiele z utrwalonych na zdjęciach krajobrazów nie uległo większym przeobrażeniom. Zmienili się ludzie, ich podejście do tej ziemi, do tego, co zastali. Więc coś się jednak skończyło.

Język Wańka jest specyficzny. Pisze bardzo krótkimi zdaniami, często równoważnikami zdań, wręcz pojedynczymi słowami. A jednocześnie cała ta opowieść jest niezwykle malarska, plastyczna, obfita. Autor wspaniale opisuje piękno miejsc, krajobrazów całego niemal Śląska. O ludziach, ich emocjach i przeżyciach opowiada natomiast tak, że niemal czujemy to samo, co jego bohaterowie, utożsamiamy się z nimi. Bardzo poruszająca, nostalgiczna historia miejsc, które nie są już takie, jakie były, i ludzi, których już nie ma.

*****
  • KAROLINA KUSZYK - "Poniemieckie". Wydawnictwo Czarne, 2019r, stron 464.

Książka rewelacyjna, najciekawsza chyba z tego zestawu, który Wam tu dzisiaj prezentuję. Naszpikowana faktami, zapisem mnóstwa rozmów i notatek z pamiętników ludzi, którzy tuż po wojnie przyjechali na Ziemie Odzyskane (a tak po prawdzie - uzyskane) ze wschodu, z ziem utraconych, ale także z Polski centralnej. Co mnie najbardziej ucieszyło - to, że autorka urodziła się i długo mieszkała w Legnicy, w której ja także spędziłam dzieciństwo, miałam tam też bliską rodzinę, pamiętam więc i kojarzę wiele miejsc i faktów, o których Karolina Kuszyk opowiada we fragmentach poświęconych Liegnitz/Legnicy.  Wspaniały dokument, oparty na wspomnieniach wielu osób pamiętających okres tuż po wojnie. Mam do tej książki duży sentyment, bo nawet rozdziały poświęcone innym niż Legnica miastom i rejonom Ziem Zachodnich nasuwają skojarzenia z tym, co znam z Dolnego Śląska, z miast, w których przez wiele lat mieszkałam. 

Z informacji od wydawnictwa:

"Karolina Kuszyk – sama „wychowana na poniemieckim” – tropi ślady, wczytuje się we wspomnienia osadników i przesiedleńców, a przede wszystkim rozmawia – z przedstawicielami trzech pokoleń ludzi mieszkających w poniemieckich domach i korzystających z poniemieckich przedmiotów, ze zbieraczami i kolekcjonerami, z poszukiwaczami niemieckich skarbów, z regionalistami z ziem zachodnich i północnych odkrywającymi przedwojenną historię swoich małych ojczyzn. I zadaje pytania. Czym są dla nas poniemieckie rzeczy? Wdzięcznymi, lecz niewiele mówiącymi gadżetami w rodzaju obrazka z Aniołem Stróżem przeprowadzającym dzieci przez kładkę nad przepaścią? Obcymi śmieciami, na których rodzice i dziadkowie musieli się urządzać, bo nie mieli innego wyjścia? Jak bardzo dom poniemiecki musiał się napracować, żeby zasłużyć na miano polskiego? A co się stało z niemieckimi cmentarzami na ziemiach przyłączonych do Polski w 1945 roku?

Opowiadając o tym, jak biografie poniemieckich domów, rzeczy i cmentarzy splatały się z losami ich polskich spadkobierców od powojnia po współczesność, autorka zastanawia się także, czym jest dziś polskość i ile obcości potrafimy znieść w tym, co określamy mianem własnego."

Uwaga: ta książka na pewno spodoba się osobom, które mają z tymi terenami coś wspólnego, żyją na "poniemieckim", mają związane z tym wspomnienia i doświadczenia. Dla pozostałych mnogość szczegółów może się okazać przytłaczająca. Dla mnie to fantastyczna lektura.

*****


  • ZBIGNIEW ROKITA - "Odrzania. Podróż po Ziemiach Odzyskanych". Społeczny Instytut Wydawniczy ZNAK, 2023r, str. 312.



My, Odrzanie, jesteśmy inni niż Wiślanie. Generalnie cała Polska jest niejednolita kulturowo, światopoglądowo i tak dalej, co doskonale widać chociażby przy okazji wyborów, gdzie całkiem wyraźnie zaznacza się podział na wschód i zachód, na Odrzanię i Wiślanię. Ale wystarczy przejechać nasz kraj od wschodu na zachód czy odwrotnie, żeby w samym krajobrazie i układzie miast zobaczyć tę odmienność. Wiślania to mieszkańcy na ogół zasiedziali od wieków i pokoleń, a Odrzania, czyli Ziemie Odzyskane (albo jak ktoś woli, bardziej poprawnie dziejowo - Uzyskane), to ludność napływowa zewsząd, trochę zza powojennej wschodniej granicy, z obecnej Ukrainy czy Litwy, ale w większości, jak wskazują statystyki - z polski centralnej. Z tym, że w kolejnym pokoleniu nie identyfikujemy się już tak mocno jak nasi rodzice i dziadkowie, z Kresami, z Zamojszczyzną czy Mazowszem. Bo my już jesteśmy stąd. Ale moje pokolenie pamięta jeszcze czasy zimnej wojny i obawy dziadków, że Niemcy tutaj jeszcze wrócą "po swoje", że zabiorą. I tęsknoty Kresowiaków za dawną ojcowizną pozostawioną na wschodzie. Więc przez długie lata powojenne nikt nie dbał o zastane, poniemieckie. Burzono, rozszabrowywano. Zaraz po wojnie Rosjanie wywieźli infrastrukturę przemysłową i co tam się jeszcze dało. Potem polska władza ludowa zarządziła odbudowę stolicy, na którą wywieziono z Wrocławia i innych dolnośląskich miast miliony, a może nawet miliardy cegieł - z ruin, ale i z celowo burzonych domów, bo nikt nie wiedział, czy ten nowy powojenny porządek długo się utrzyma. Wywieziono resztki urządzeń, których nie zdążyli zabrać Rosjanie, zagrabiono na potrzeby warszawskich muzeów (i pewnie też - domów notabli) dzieła sztuki. Przez te wszystkie lata jednak zmieniła się też mentalność społeczna Odrzan, wymieszanych z różnych zakątków kraju. Jak słusznie zauważa Rokita, mieszkaniec Odrzanii przeniesiony nagle gdzieś na Zamojszczyznę czuje się, jakby był za granicą, w jakimś zupełnie innym kraju. I vice versa. Inaczej wyglądają miasta i wioski, inaczej zachowują się i myślą ludzie. Wiem, bo mam rodzinę w centrum i na wschodzie Polski :). Nie będę tu wyłuszczać powodów, dla których tak jest, żeby nie zanudzać, niektórzy to znają, inni niech sobie przeczytają - u Rokity i u Kuszyk.

Książkę Rokity (nagrodzonego NIKE 2021 za słynną śląską opowieść "Kajś") redakcja określiła jako włóczęgowski poemat reporterski. No cóż, z pewną dozą dobrej woli można się z tym poniekąd zgodzić, ale że poemat, to już lekka przesada. Autor wędruje po Odrzanii, zainspirowany chyba trochę wspomnianą wyżej książką Karoliny Kuszyk, bo nawet kilka razy się do niej odwołuje i nawiązuje. Różnica między tymi książkami jest taka, że pani Kuszyk opracowała temat bardzo solidnie, jest to niemal rodzaj dokumentu, w którym zebrano wspomnienia i refleksje wielu, bardzo wielu osób, z którymi autorka osobiście rozmawiała, a także analizę wspomnień z pamiętników nadsyłanych na konkurs dla osiedleńców na Ziemiach Zachodnich. Opowiada o zastanych mieszkaniach, domach, gospodarstwach, ale i cmentarzach, parkach, o znajdowanych skarbach mniejszej i większej wartości,  ukrytych przez Niemców przed wysiedleniem... Natomiast pan Rokita wędruje po tych terenach i snuje swoje rozważania i wątpliwości, czasem z kimś porozmawia, opisuje dość szczegółowo te rozmowy, ale jakoś więcej tam tych nie prowadzących donikąd dumań, niż konkretów. Czyta się dość lekko, autor ma spory dystans do całej historii tych ziem, do odniemczania i spolszczania, do przenikania się kultur, ale też nie wnosi nic nowego, nie przyciąga niczym uwagi. Zwłaszcza, jeśli wcześniej przeczytało się "Poniemieckie". Jeśli więc chcecie przeczytać opowieść dokumentalną, to polecam "Poniemieckie" Karoliny Kuszyk. Jeśli wolicie tylko musnąć temat, tak z grubsza się zorientować w klimacie zasiedlania Ziem Odzyskanych, odbudowy, wchłaniania przez nowych mieszkańców tego, co pozostało po poprzednikach, oswajania polskości z niemieckością, to przeczytajcie "Odrzanię" Zbigniewa Rokity. 

W obu książkach jest chyba dla każdego trochę niespodzianek. Dla mnie na przykład zaskoczeniem była informacja o tym, że Stare Miasto w Gdańsku (nie mylić z Głównym Miastem) wcale nie jest stare, że są to wybudowane po wojnie od podstaw kamienice stylizowane od frontu na wiekowe, a w środku i od podwórka zupełnie współczesne. Może gdzieś tam zachowano coś z historycznych pozostałości, niekoniecznie nawet w tych samych miejscach, gdzie znajdowały się dawniej, ale przy okazji postarano się, aby nie było elementów kojarzących się z pruskością, dołożono dekoracje z polskim rodowodem... taka zdziwność powojenna, kiedy wmawiano nam, że wróciliśmy na swoje, na dawne prapolskie ziemie i trzeba było jakoś ten mit podtrzymać.

z książki "Odrzania" - po prawej mapa Polski z zaznaczonymi terenami utraconymi i przyłączonymi po II wojnie światowej


*****

I jeszcze dla porządku wspomnę o dwóch książkach - również o Ziemiach Zachodnich i ich mieszkańcach dawnych i obecnych, o znikaniu miejscowości, o pięknie krajobrazu, o tym, jak ten krajobraz się zmieniał i dlaczego.
  • FILIP SPRINGER - "Miedzianka. Historia znikania". Wydawnictwo Karakter, 2022r, str. 271.


  • FILIP SPRINGER - "Mein Gott, jak pięknie". Wydawnictwo Karakter, 2023r, str. 251.



Wrzucam te dwie książki jednego autora do jednego opisu, bo - mówiąc szczerze - obie mnie nie wciągnęły, raczej trochę znudziły. O ile "Miedzianka" jest dość konsekwentnie i szczegółowo (aż do znudzenia, niestety) opisaną kilkusetletnią historią jednej miejscowości, która niegdyś nieźle prosperowała, a de facto dzisiaj już nie istnieje, o tyle "Mein Gott, jak pięknie" jest opowieścią o wszystkim i o niczym, nierówną i nieskładną. Niby też o Ziemiach Zachodnich, trochę o historii, trochę o pięknie krajobrazu, trochę tak ogólnie... Ciekawostka, ale dla wytrwałych koneserów. I nie będę się rozpisywać, bo doprawdy szkoda pióra... to jest - klawiatury.





I na tym kończę cykl książkowy (na razie, oczywiście). W kolejnych wpisach planuję pokazać moje obrazki i może wrzucę wkrótce trochę ciekawostek na temat mojego nowego hobby ;).

*****

niedziela, 16 czerwca 2024

"Oczy Mony", "Wojna o Picassa" i jeszcze słów kilka o serwisach czytelniczo-recenzenckich.

Pozostając jeszcze przy książkach - a trochę się nazbierało i chciałabym opowiedzieć Wam przynajmniej o niektórych - dzisiaj przedstawiam Wam dwie interesujące pozycje o sztuce, głównie o malarstwie oczywiście.


  • HUGH EAKIN - "Wojna o Picassa. Jak sztuka nowoczesna trafiła do Ameryki". Dom Wydawniczy Rebis, 2023r, stron 501.



Podtytuł mówi więcej, niż tytuł główny. Co prawda duża część tej historii kręci się wokół dzieł Picassa, ale na tej osnowie poznajemy przede wszystkim całą długą, żmudną i zaskakująco skomplikowaną drogę nowoczesnej sztuki na kontynent amerykański i przede wszystkim - do świadomości Amerykanów. Dzisiaj wydaje nam się często, że Ameryka to synonim nowoczesności. A przecież jest to zarazem kraj ludzi w ogromnej większości niezwykle konserwatywnych, przywiązanych do utrwalonych zasad, obyczajów, poglądów. W czasach, kiedy Picasso świecił triumfy na wystawach europejskich, a najbogatsi kolekcjonerzy w Moskwie i Berlinie z zapałem gromadzili jego dzieła, w Ameryce nikt w zasadzie jeszcze o nim nie słyszał. Dochodziły tam zaledwie słabe echa głośnych w Europie paryskich wystaw pierwszych impresjonistów, fowistów, czy wreszcie - kubistów. Za oceanem zupełnie lekceważono nowe trendy, uważając je za przejściową modę i wybryk tych śmiesznych Europejczyków.

"Wojna o Picassa" to wspaniała, wielowątkowa i wielowarstwowa opowieść o kilku zaledwie pasjonatach, którzy poświęcili wiele lat życia, aby pokazać nowoczesną sztukę europejską zaściankowej reszcie świata, a przede wszystkim - Amerykanom. To zaledwie kilka nazwisk, które wielu ludziom dzisiaj niewiele, albo nawet nic nie mówią: Quinn, Barr, Rosenberg, Kahnweiler. A dla nich walka o stworzenie wielkiej, na światową miarę, kolekcji dzieł nowoczesnych twórców początku XX wieku - stała się treścią życia, najważniejszą sprawą, której poświęcali swój czas i pieniądze. 

Podczas gdy we Francji miał miejsce największy przewrót w historii sztuki zachodniej - w muzeach i prywatnych salonach Ameryki królowało tradycyjne, klasyczne malarstwo renesansu i w porywach zaledwie XVIII-wieczne. W tym czasie John Quinn, ekscentryczny amerykański prawnik, syn irlandzkich imigrantów, dał się już poznać po obu stronach Atlantyku jako entuzjasta i znawca sztuki. Quinn odczuwał potrzebę zmiany, szukał nowości, utrzymywał kontakty z europejskimi intelektualistami i pisarzami, interesował się nowinkami ze świata kultury i sztuki, długo jednak jeszcze nie wiedział nic o nowej fali artystów z Montparnasse. W jakimś momencie te dwa żywioły musiały się jednak spotkać. Zorganizowana wielkim wysiłkiem pierwsza (niezbyt udana) wystawa dzieł Picassa w Ameryce, na którą trafił Quinn, równie nieudana podróż do Paryża, a w końcu - jeden przypadkowo kupiony obraz, który wreszcie staje się tym zapalnikiem, który ruszył całą lawinę wydarzeń. Wszystko to opisane z niezwykłą precyzją i dbałością o szczegóły, wypunktowane kolejne spotkania, rozmowy, listy itd. 

Marzeniem Quinna było stworzenie w Ameryce wielkiej stałej wystawy z kolekcją dzieł Picassa i innych ówczesnych malarzy reprezentujących najnowsze nurty. Trzeba było jednak wielu lat i wysiłku wielu osób, aby to marzenie można było zrealizować. W dokumentalnej opowieści Eakina poznajemy bardzo szczegółowo historie życia i działalności kilku niezwykłych postaci, dzięki którym szuka nowoczesna trafiła z Paryża do Ameryki. Jednocześnie jest to historia przemian politycznych, kulturowych, społecznych - zarówno w Ameryce, jak i Europie, mamy bowiem tutaj czas rozbudzenia niemieckiego nacjonalizmu i nazistowskich prześladowań, które dotknęły także paryską bohemę, a wreszcie okres wojny, która ogarnęła w zasadzie cały świat i wpłynęła na losy narodów i pojedynczych ludzi, ale też - zamykając jedne możliwości artystom - zmusiła do szukania innych dróg dotarcia do odbiorców w spokojniejszych rejonach świata.

Eakin pisze niezwykle zajmująco, co sprawia, że pomimo wielkiej ilości szczegółów, drobiazgowych opisów kolejnych rozmów, spotkań i zabiegów różnych osób - trudno się od tej historii oderwać. Niezwykła opowieść, która pokazuje, jak mało brakowało, a o Picassie i kilku innych wielkich twórcach świat by nie usłyszał, a nowojorskie Museum of Modern Art nie byłoby tym, czym jest dzisiaj. Wspaniała opowieść o niezwykłych dziejach sztuki nowoczesnej.



  • THOMAS SCHLESSER - "Oczy Mony". Wydawnictwo Literackie, 2024r, stron 496.


Zapowiadane jako światowy bestseller „Oczy Mony”, dedykowane wszystkim dziadkom i babciom na świecie – mimo, że niosą pewne przekazy uniwersalne - uważam za książkę znakomitą, ale raczej niszową. W każdym razie – trudną w odbiorze zarówno dla większości dziadków i babć, jak i – tym bardziej – dla małoletnich wnucząt. Autorem jest historyk sztuki i – zapewne – pasjonat tej dziedziny. Nie wiem, czy ma dziesięcioletnią wnuczkę, ani czy w ogóle rozmawia często z dziećmi w tym wieku. W książce bowiem mamy ogromny zbiór informacji o wybranych dziełach sztuki, które bohaterowie tej opowieści – dziadek i dziesięcioletnia wnuczka – oglądają i omawiają wspólnie w czasie wędrówek po paryskich muzeach. Sam pomysł, żeby zabierać tracącą wzrok wnuczkę do muzeum, zamiast do zaleconego przez pediatrę psychiatry, uważam za znakomity pomysł, godny naśladowania. I to jest ten uniwersalny przekaz, zapewne też o to właśnie chodziło autorowi w dedykacji. O to, żeby poświęcać dzieciom swój czas i troskę, pokazywać im to, co piękne, wzbudzać w nich zainteresowanie dziełami sztuki. Nie wystarczy nakarmić, ubrać i posłać do szkoły. Trzeba z nimi rozmawiać, objaśniać świat i pokazywać jego najlepsze strony.

Natomiast jeśli chodzi o zasadniczą treść, to wydaje mi się nieco oderwana od rzeczywistości. Przybliżając krótko fabułę: mała Mona traci wzrok, pediatra i okulista zalecają wizyty u psychiatry, aby pomógł dziewczynce oswoić się z tą sytuacją. Rodzice proszą o pomoc dziadka, który ma co środę zaprowadzać wnuczkę do owego psychiatry. Dziadek jednak, pasjonat sztuki i ekscentryk, ma swój plan. Zamiast do lekarza, zabiera wnuczkę co tydzień do jednego z paryskich muzeów, gdzie za każdym razem oglądają jedno dzieło sztuki. Jest tych dzieł, przeważnie obrazów, tyle ile tygodni w roku, jaki według przewidywań lekarzy pozostał dziewczynce do momentu całkowitej utraty wzroku. Mankamentem książki jest umiejscowienie reprodukcji tych obrazów na rozkładanej obwolucie – 52 sztuki mikroskopijnej wielkości raczej kiepsko się w ten sposób ogląda. Dużym plusem byłyby reprodukcje całostronicowe, na początku każdego z 52 rozdziałów. Wtedy byłaby to interesująca lekcja o sztuce. W książce chodziło widocznie bardziej o nacisk na relacje dziadka z wnuczką, dlatego same obrazy zostały zepchnięte „na zaplecze”.

Dziadek Mony wybiera dzieła sztuki mało oczywiste, raczej trudne w odbiorze i interpretacji, a następnie w każdej „sesji” opowiada szczegółowo o treści obrazu (lub rzeźby), o twórcy, o przekazie, jaki niesie owo dzieło. Są to rozważania bardzo interesujące, ale na poziomie minimum nastolatka. Oczywiście są dzieci wybitnie zainteresowane filozofią i historią sztuki, jednak z reguły na tym etapie mają jeszcze za mało wiedzy ogólnej, żeby takiego dziadka zrozumieć i przy tym się nie znudzić. Pewnie – fajnie jest pójść z dziadkiem do muzeum, pooglądać obrazy, ale tutaj mamy obrazy w dużej części mało interesujące dla dziecka, a towarzyszące im objaśnienia zawierają tyle nawiązań do historii w ogóle i historii sztuki w szczególności, że trudno uwierzyć, aby dziesięciolatka ten kontekst kojarzyła i pojmowała. Do tego filozoficzne dywagacje w zbyt dużej dawce dla przeciętnego dziesięciolatka raczej nie do przetrawienia.

Książkę poleciłabym pasjonatom sztuki, którzy chcieliby wybrać się do paryskich muzeów – duża porcja interesującej wiedzy o znajdujących się tam dziełach sztuki. Dla wszystkich babć i dziadków – jedynie jako wskazówka, że z wnuczkami należy spędzać dużo czasu, rozmawiać z nimi, objaśniać im świat. Dla młodych czytelników – raczej nie, może dopiero w liceum, jeśli zainteresuje ich sztuka. Nie dla czytelników preferujących popularne współczesne powieści, połykających treść w pogoni za szybką akcją. Książka świetna, ale nie dla każdego.


*****

Chciałam jeszcze na chwilkę wrócić do tematu funkcjonowania serwisów czytelniczych. Może kogoś to uchroni przed pochopnym angażowaniem się takich miejscach, a także przed nadmiernym zaufaniem do publikowanych na takich portalach treści - mam na myśli głównie recenzje i opinie o książkach. W poprzednim wpisie opowiedziałam moją historię rozczarowania serwisem "Na kanapie". Kto ciekawy, niech przeczyta łącznie z komentarzami - właśnie na skutek jednego z tych komentarzy zainteresowałam się "BiblioNETką". Już bez parcia na zamieszczanie tam swoich recenzji, ale bardziej jako czytelniczka, poznająca opinie innych użytkowników o interesujących książkach. 

No więc zajrzałam sobie na stronę główną tejże "Biblionetki", zerknęłam tu i ówdzie i całkiem przypadkiem trafiłam na taką oto wypowiedź jednego z użytkowników, który chciałby od  redakcji serwisu dowiedzieć się, dlaczego "patronatem poważanej strony została objęta książka, która w mojej ocenie na to w żadnej mierze nie zasługuje. Co więcej, utrzymywanie tego patronatu pomimo wysuniętych zastrzeżeń, znacznie to poważanie uszczupla. Czy można prosić o komentarz na temat polecanej przez BiblioNETkę książki "Weronika chce umrzeć"? Jakieś powody, dlaczego właśnie ta pozycja jest objęta patronatem?"

No, ciekawie się zrobiło. Sprawdzam więc - przez dwa tygodnie nikt z redakcji nie zareagował. Pytanie i prośbę o zdjęcie patronatu powtórzono, ktoś jeszcze podjął ten wątek, reakcji brak Jako że czasem lubię podrążyć i dobrze temat rozeznać, podkusiło mnie, żeby jeszcze przyjrzeć się tym nieszczęsnym patronatom Biblionetki, o co tam chodzi, bo się wyświetlają na pierwszej stronie. No to klik - są zasady obejmowania tymże patronatem. Ha! To musi być interesujące! Punkt za to, że jakieś zasady w ogóle są, bo "Na kanapie" to z tym cienko było. No i proszę bardzo:

"Jak zdobyć patronat BiblioNETki? Patronatem obejmujemy książki, które są dobre i warte zainteresowania BiblioNETkowiczów. Nie jest istotna tematyka - najważniejsze czy pozycja w ocenie redakcji BiblioNETki jest warta rekomendacji. Przed podjęciem decyzji zapoznajemy się z materiałami nadesłanymi przez wydawcę. Zastrzegamy sobie możliwość wystosowania do wydawcy prośby o udostępnienie treści książki. Zapoznaje się z nią wtedy redakcja BiblioNETki wraz z niewielkim gremium złożonym z zasłużonych użytkowników serwisu, których zdanie redakcja ceni."

Co z tego wynika? No na przykład, że redakcja niekoniecznie czyta książkę, której patronuje i ją promuje, co do zasady opiera się na materiałach wydawcy. Zanim te rewelacje przetrawiłam do końca, zobaczyłam pod tym tekstem następujący komentarz jednego z uczestników: "Doskonale rozumiem, że obecnie Patronat BiblioNETki nie dodaje książce ani grama prestiżu i żeby go zdobyć wystarczy zapłacić, ale przyznanie go pornograficzno-pedofilskiemu wytworowi, to chyba przesada. Czy przed przyznaniem patronatu książce Weronika chce umrzeć (...) ktokolwiek przeczytał choćby fragmenty dostępne na stronie pana Kruka?" Komentarz napisany 21 maja, do dzisiaj brak reakcji.

Powiem Wam szczerze, że zaczyna mnie to frapować - który z portali czytelniczo-recenzenckich upadł najniżej? "Na kanapie" odwala się jakąś amatorszczyznę bez nadzoru, "Biblionetka" bezrefleksyjnie sprzedaje patronaty, oba serwisy nie reagują na pytania i uwagi uczestników, bez których, jakby nie było, te strony nie miałyby racji bytu, nikt nie przestrzega zasad, o ile takowe w ogóle są. Z ciekawości zajrzałam jeszcze na kilka innychtego typu portali, ale tam obowiązują nieco inne zasady i zazwyczaj recenzje pisane są przez zespół redakcyjny, a nie przypadkowych chętnych. No więc pozostaje jeszcze chyba największy i najbardziej znany z takich serwisów, o formule z grubsza podobnej do Biblionetki i Na kanapie - czyli "Lubimy czytać". Z tego, co zdołałam się zorientować na podstawie opinii użytkowników (nie tylko LCz), a także własnego niewielkiego doświadczenia w czasie użytkowania - tutaj chyba najmniej jest powodów do czepiania się, bo też większe jest zaangażowanie redakcji w utrzymanie dobrego poziomu. Z jakiegoś powodu zresztą dawno temu tam trafiłam, założyłam również swoje konto i przez długie lata korzystałam właśnie z recenzji na LCz przed zakupieniem książki. W konsekwencji tych doświadczeń - chyba zlikwiduję konto "Na kanapie", do "Boblionetki" nawet się nie przymierzam, na "Lubimy Czytać" będę zaglądać w poszukiwaniu opinii o książkach, które mnie interesują, acz z dużym dystansem ;).

*****


Zamykam ten temat, ale na koniec chcę dorzucić jeszcze kilka słów tak ogólnie o recenzjach książek, notkach wydawniczych i tzw. blurbach. Trochę doświadczenia nabrałam, to się podzielę. Najpierw małe objaśnienie terminu, który chyba nie jest powszechnie znany:

Blurb – rekomendacja lub krótkie streszczenie utworu, umieszczane najczęściej na tylnej stronie okładki i/lub obwoluty książki lub płyty DVD. Blurb zawsze przedstawia utwór w sposób pozytywny lub nawet entuzjastyczny, gdyż z założenia ma charakter marketingowy, a nie krytycznoliteracki. Blurb to zachęta do przeczytania książki podpisana przez osobę, z której gustem liczy się potencjalny czytelnik – znawcę tematu, pisarza, krytyka, celebrytę. (źródło: Wikipedia)

Są osoby, które nie ufają recenzjom, natomiast wierzą w to, co napisze wydawnictwo lub autor blurba. Inni na odwrót. A tak na dobrą sprawę, to w dzisiejszych czasach nie można ufać nikomu, a w każdym razie warto mieć ograniczone zaufanie i szukając wiarygodnej opinii o książce zachować czujność. Warto przejrzeć recenzje w różnych miejscach i pisane przez różne osoby (z czasem da się już odróżnić wiarygodnego recenzenta od zwykłego wyrobnika piszącego w zamian za jakieś korzyści, a trzeba pamiętać, że są też nawet recenzje pisane przez AI czyli sztuczną inteligencję!). Odsiewać recenzje sponsorowane (nie zawsze wyraźnie oznaczone, niestety). Sponsoring w tym światku rzadko polega na zapłacie w brzęczącej monecie, zazwyczaj recenzenci otrzymują darmowe egzemplarze książek od wydawnictw lub bezpośrednio od autorów - i w związku z tym część z nich uważa, że w ramach wdzięczności muszą pisać wyłącznie pozytywnie. 

Nadmierne zachwyty zawsze jednak budzą moją nieufność. Szukam raczej konkretów, bo banały typu "świetna książka, trzyma w napięciu" (albo na odwrót - "strasznie mnie ta książka znudziła, tego nie da się czytać" - bez słowa wyjaśnienia) itp. w zasadzie nic mi o książce nie mówią. Zatem szukam - o czym dokładnie jest książka, jakiego stylu i języka wypowiedzi używa autor, co konkretnie czytelnikom i recenzentom podoba się a co nie (wolę, jak jest jakieś "nie", bo wygląda to bardziej wiarygodnie, a ja przecież niekoniecznie muszę podzielać pogląd recenzenta na tę akurat kwestię). I co do zasady lubię spojlery, bo wtedy wiem, o czym tak dokładnie jest ta książka. Przykład - w poprzednim poście pisałam o książce "Proroctwo pszczół", w której nie podobało mi się, że większość akcji dzieje się w czasach templariuszy, są długie opisy bitew i potyczek itp. Komuś może to akurat bardzo odpowiada, ale ważne, żeby taką informację uzyskać w jakimś opisie czy recenzji książki. Ja na takie konkrety nie natrafiłam, a pewnie bym tak opowiedzianej książki nie kupiła. Chociaż, z drugiej strony, w tym akurat przypadku aż tak bardzo nie żałuję ;). Tak więc, Moi Drodzy, trudno tutaj o złoty środek. Kupując książkę w księgarni stacjonarnej mamy możliwość przejrzenia, przeczytania fragmentów. Kupując w internecie rzadko mamy okazję do zapoznania się z fragmentami, więc trzeba zaufać temu, co piszą inni, ale musimy podchodzić do recenzji z rozwagą i dystansem.

*****

A tymczasem w ogrodzie - zakładamy domki dla pszczółek murarek. 


W gruncie rzeczy trochę późno, bo podobno najlepiej robić to na wiosnę. No nic, zobaczymy, może się jakiś lokator skusi, a jak nie, to domki będą gotowe na następny sezon. Bo co roku mówimy, że trzeba te domki zawiesić i w końcu zawsze jakoś nam to umyka, a tym razem to był taki spontaniczny zakup w mrówkowym sklepie. Dokładne informacje jakie domki i gdzie umieścić w ogrodzie, a także sporo ciekawostek o murarkach znajdziecie pod tym linkiem: 
https://poradnikogrodniczy.pl/pszczola-murarka-ogrodowa-hodowla-jak-zrobic-domek.php

W skrócie: murarki są bardzo łagodne, nie produkują miodu, ale są lepszymi zapylaczami niż pszczoły miodne. Mówi się, że jedna murarka to jak dwieście miodnych! No i w zasadzie są bezobsługowe, trzeba im tylko stworzyć przyjazne warunki do zasiedlenia. Domek dla nich to jednak niekoniecznie taki jak nasz - najlepiej wiązka trzciny takiej z otworem o średnicy około 8 mm, z jednej strony powinny być zamknięte. Jesienią można kupić gotowe kokony z murarkami (także w pakiecie z trzcinowymi rurkami), przechować w suchym miejscu i w marcu umieścić je w pobliżu domku albo tej wiązki trzcinowej, wtedy jest duża szansa, że zasiedlą to miejsce. 100 sztuk kokonów to około 45 zł, więc chyba się skuszę na taką gotową kolonię pszczółek.


pszczoła murarka ogrodowa


Newsy zwierzątkowe: kotki (i piesek) zdrowe, chociaż najstarsza Sabinka zaczyna wykazywać objawy Alzheimera. Sprawia czasem wrażenie, jakby nie mogła myśli pozbierać i zastanawiała się "co ja właściwie tutaj robię i co to ja chciałam...?" Ma dopiero 8 lat, więc nie tak znowu dużo (Czarnuszka żyła 18), ale widać, że czasem jest jakaś skołowana, trochę gorzej też sobie radzi z kocimi akrobacjami, ostrożniej skacze, wolniej chodzi. Taka dostojna matrona się z niej zrobiła. Bardziej to wygląda na gorszą orientację w przestrzeni, niż jakiś problem z układem kostnym czy inną dolegliwością somatyczną. Apetyt jej dopisuje, nawet się dziwimy, że tak dużo je od pewnego czasu. Robaki wykluczone, zresztą niedawno wszystkie dostały na odrobaczenie. No cóż, prawdopodobnie Sabcia nam się po prostu starzeje... co nie przeszkodziło jej niedawno w skutecznym zapolowaniu na młodą sierpówkę, na szczęście w porę przez nas odratowaną z kocich pazurów. 

SABINKA


W oczku wodnym natomiast zauważyliśmy, że zniknęły bezpowrotnie największe ryby. Jedna nieżywa pływała niedawno brzuchem do góry na powierzchni, została więc odłowiona i zutylizowana. Podejrzeń jest kilka: czapla siwa, którą widywano o świcie na kalenicy naszego dachu, szop-pracz, którego widywano u sąsiadów, nasze własne kocie stado, któremu zdarzało się już czasem wyłowienie ryby zaplątanej w przybrzeżne trawy i szuwary. No i wreszcie taka ewentualność, że ryba typu karaś ozdobny wieczna nie jest, a niektóre przecież zostały wpuszczone do stawiku jakieś 15 lat temu. Oczko wodne mamy co prawda już od 25 lat, ale jednej zimy rybki nie przeżyły, mróz silny trzymał wtedy długo, a rybek było kilkadziesiąt, więc mogły się podusić w  za małej przestrzeni (przeręble oczywiście były, ale może za mało do natlenienia, woda zamarzała wtedy do pół metra, a tam w najgłębszym miejscu jest jakieś 80-90 cm}, mogły wręcz zamarznąć czy nie wiem co tam jeszcze. Po tej apokalipsie wpuściliśmy właśnie te nowe, które dzisiaj, po 15 latach, już pewnie dożywają swoich dni. I tak to się kręci...

W następnym wpisie jeszcze trochę poopowiadam o fantastycznych książkach, tym razem o zupełnie innej tematyce, a później może wreszcie wrzucę jakieś obrazki, bo coś tam się od czasu do czasu maluje ;).



sobota, 8 czerwca 2024

Wszędzie dobrze, ale na blogu najlepiej :).

Jak szybko wybyłam, tak szybko powracam. I jak szybko wskoczyłam "Na kanapę", tak szybko z niej zeskoczyłam.

Niektórzy z Was pewnie nawet nie zauważyli, że na krótki czas zawiesiłam blog (tzn. usunęłam możliwość zaglądania do niego), bo trwało to rzeczywiście niezbyt długo. A prawie już nosiłam się z zamiarem całkowitego zamknięcia bloga... 

Zaraz to wszystko opiszę, ale najpierw zaprezentuję Wam dwie książki, o których niedawno tylko wspomniałam, podając linki do moich recenzji "Na kanapie". Z tą kanapą to był jednak niewypał, więc recenzje i wszelkie opowiastki o książkach wracają na blog ;). 


  • BERNARD WERBER - "Proroctwo pszczół". Wydawnictwo Sonia Draga, 2023r, stron 536.




Najpierw mój wzrok przyciągnęła wyrazista okładka i tytuł "Proroctwo pszczół". Znane jest - przypisywane Einsteinowi - twierdzenie, że kiedy zginie ostania pszczoła, ludzkość przetrwa jeszcze tylko cztery lata - jest ono zresztą zapisane jako motto przewodnie książki Bernarda Werbera. Fascynuje mnie życie pszczół, niepokoją zmiany klimatyczne i niszczycielska działalność człowieka, więc zaintrygowana tytułem poczytałam jeszcze recenzje i opinie, w których obiecywano mi wspaniałą lekturę, pełną fantazji związanej z podróżami w czasie, ale też naładowaną dużą dawką wiedzy naukowej. To drugie podziałało przyciągająco, na pierwsze chyba nieco przymknęłam oko. W sumie jednak nie tego się spodziewałam.

Chciałam więcej o pszczołach i więcej wizji przyszłości, może bardziej też coś o sposobach walki z degradacją naszej planety. Dostałam długie opowieści o szczegółach bitew w ramach wojen krzyżowych, które w takiej dawce były dla mnie męczące, mnóstwo dialogów, które w pewnym momencie też trochę mnie znużyły, generalnie zmęczyła mnie bardziej ta książka, niż zaintrygowała. Obiecywana w dużej dawce wiedza naukowa nie wykracza poza to, co jest mi doskonale znane, a nawet miałam pewien niedosyt. Historii za to zbyt wiele, w ramach nieustannych podróży w czasie bodaj raz tylko zaglądamy w przyszłość, natomiast połowa akcji dzieje się w czasach wojen krzyżowych - no cóż, zdecydowanie nie jestem fanką takich klimatów.

Główny bohater, profesor historii Rene Toledano, posiada umiejętność wprawiania siebie i innych w stan hipnozy regresyjnej, co umożliwia mu podróże w czasie. Ujrzawszy w czasie z jednej z podróży w przyszłość świat ginący w piekielnym upale, głodzie i pragnieniu, pogrążony w wojnie ogarniającej cały glob, szuka przyczyn tego stanu, a okazuje się nim wyginięcie pszczół. Wyniszczająca zmiana klimatu jest zarazem przyczyną zniszczenia pszczelej populacji. Okazuje się jednak, że istnieje jakiś sposób ma uratowanie planety, a zapisany jest w tajemniczym "proroctwie pszczół", spisanym niegdyś przez jednego z templariuszy. Korzystając więc z daru przenoszenia się w minione wieki, nasz bohater próbuje odnaleźć cenny wolumin z proroctwem. W akcję poszukiwawczą włączają się kolejne osoby. I tak przez 70% akcji książki co chwila skaczemy po różnych epokach, głównie zaglądając w czasy templariuszy i odbywając z nimi ich wyprawy. Nasz bohater nie jest przy tym jedynie biernym obserwatorem wydarzeń z przeszłości, bowiem wciela się w różne postaci, które jakoby były jego poprzednimi bytami. Dołącza do niego także jego przyjaciel, korzystając z nabytej umiejętności przenoszenia się w czasie i na własną rękę bierze udział w akcji poszukiwania zapisanego proroctwa. Czasem się spotykają i wzajemnie pomagają, czasem konkurują. W zasadzie mamy niemal światy równoległe, bo te przeskoki w czasie mają miejsce co chwila i w najprzeróżniejszych sytuacjach. W pewnym momencie przestało to być dla mnie atrakcyjne. Przy kolejnej migracji, kiedy Toledano ponownie ukrywa się w toalecie i siedząc na klapie sedesu wprawia się w trans - uśmiechnęłam się z politowaniem i westchnieniem znudzenia. Bo ileż można.

Jak więc mam podsumować moje wrażenia z lektury "Proroctwa pszczół"? Będzie to zapewne interesująca pozycja dla kogoś, kto chciałby dowiedzieć się czegokolwiek o tym, jak ważna jest rola pszczół w życiu na Ziemi i jak człowiek, dewastując środowisko, podcina gałąź, na której siedzi. Jest rzeczywiście sporo informacji o życiu tych pożytecznych owadów i o tym, co powoduje, że dramatycznie zmniejsza się ich populacja. No i jest sporo klimatów z czasów templariuszy. Dla mnie - książka przegadana, z dłużyznami, mało odkrywcza i niezbyt wciągająca. Nie wiem, czy - pomimo ciekawie brzmiących tytułów - sięgnę po inne książki Werbera...

*****

  • M. C. BEATON - "Lady Fortescue wkracza na scenę". Wydawnictwo "Świat Książki", 2024r, stron 192.



Rzut oka na okładkę książki M.C. Beaton "Lady Fortescue wkracza na scenę" - zarys postaci damy w sukni z tiurniurą, w tytule "lady", nazwa cyklu "Biedni krewni"... Intrygujące. Drugi rzut oka na notkę redakcyjną i trzeci - na jedną z recenzji. Zapowiedź wciągającej historii z czasów gregoriańskiej Anglii: podupadła finansowo lady Fortescue, mając w perspektywie życie w nędzy, postanawia energicznie działać i odwrócić bieg wydarzeń na swoją korzyść. Los stawia na jej drodze znajdującego się w podobnym położeniu pułkownika, który bez większych oporów, nie mając nic do stracenia, przystępuje do realizacji brawurowego planu swojej nowej wspólniczki. Postanawiają połączyć siły i swoje skromne kapitały, żeby ułatwić sobie życie i zaspokoić podstawowe potrzeby. Apetyt jednak rośnie w miarę działania i pojawia się śmiały pomysł włączenia kolejnych osób i urządzenie wspólnymi siłami hotelu. Natychmiast wyobraziłam sobie coś na kształt powieści Agathy Christie, jednej z moich ulubionych pisarek, więc z nadzieją na pyszną lekturę zabrałam się do czytania.

Od razu mogę napisać, że mój apetyt na dobrą opowieść został zaspokojony, chociaż z pisarstwem Agathy Christie nie ma zbyt wiele wspólnego, poza klimatem starej Anglii. Nie ma więc tutaj mocnych kryminalnych historii, których rozwikłanie jest główną treścią książek królowej kryminału, natomiast dostajemy zabawną, lekko napisaną opowieść o tym, jak zubożali arystokraci poradzili sobie z trudną sytuacją materialną. Nieźle się bawiłam przy tej lekturze, bowiem akcja toczy się wartko, zwroty wydarzeń niejednokrotnie mocno zaskakują, bohaterowie są wyraziści, wspaniale odmalowani, mamy też sytuacje mrożące krew w żyłach, niektóre dramatyczne, inne nie do końca zgodne z prawem, elementy czarnego humoru, romansu i czego tam jeszcze nie zabrakło! Na pewno jest to całkiem niezła komedia obyczajowa, a więc lektura z rodzaju lekkich, łatwych i przyjemnych. Po cięższych gatunkowo pozycjach była dla mnie świetnym przerywnikiem. Książeczka nie ma nawet dwustu stron, więc jej przeczytanie zajęło mi jeden wieczór, a ponieważ jest to pierwszy tom z cyklu "Biedni krewni", to na pewno sięgnę po kolejny tomik.

*****

A teraz historia mojego krótkiego rozstania z blogiem, równie krótkiego romansu z "Kanapą" i nagłego powrotu do bloga. Najpierw zatem - dlaczego porzuciłam chwilowo blog? Po pierwsze - ostatnio więcej czytam, niż maluję, a do wpisów o książkach zagląda niewiele osób, natomiast nie ma sensu pisać tylko sobie a muzom. Po odkryciu serwisu "Na kanapie" przeniosłam więc wpisy książkowe tamże i trochę tam wsiąkłam. Czytałam i pisałam recenzje, trochę się włączyłam w niektóre dyskusje, planowałam przyłączenie się do jednego z wyzwań książkowych. Początkowo sądziłam, że to będzie odpowiednie miejsce do rozpisywania się o moich lekturach. Ale zderzyłam się z dziwną rzeczywistością i zaraz Wam o tym bardziej szczegółowo opowiem. Po drugie - pozostawienie na blogu wpisów tylko z moimi obrazkami też nie ma sensu, bo głównym problemem jest jakość zdjęć, z którymi nie bardzo sobie radzę, a które nijak się mają do faktycznego wyglądu obrazów. Kolory zupełnie nierzeczywiste, kontrasty i nasycenie całkiem od czapy. Nie ma sensu pokazywać czegoś, co zupełnie nie wygląda tak jak to, co faktycznie namalowałam. A na kursy obróbki zdjęć nie wybieram się, szkoda mi czasu, który mogę poświęcić na czytanie lub malowanie. Fotografia nigdy mnie nie pociągała, no cóż, coś za coś... Tak więc mało brakowało, a blog całkiem by zniknął.

Dość szybko okazało się jednak, że "Kanapa" nie jest tym, za co ją uważałam.

A było to tak... I tutaj nastąpi opowieść ze szczegółami, które zapewne nie wszystkich interesują, ale ponieważ mole książkowe też tutaj zaglądają, to właśnie dla nich głównie będzie ten wywód. Bo może ktoś też planuje zagnieździć się "Na kanapie"? Ja niewiele o niej wiedziałam i dokładnego researchu nie zrobiłam, tylko zachęcona przez inną blogerkę niemal od razu założyłam sobie tam konto. Wrzuciłam kilka nowych recenzji, dorzuciłam sporo starszych, które zamieszczałam już kiedyś tutaj, na blogu, z myślą, że będę je wszystkie miała teraz razem w jednym miejscu, łatwe do wyszukania. Do listy przeczytanych książek zaczęłam dopisywać swoje lektury, czytałam na bieżąco recenzje, włączyłam się w komentowanie.

Zaraz jakoś w pierwszych dniach okazało się, że kilka moich recenzji komuś wpadło w oko i zostały wyróżnione przez redakcję. Za jakiś czas znowu jakiś mój tekst został wyróżniony. W sumie w tej chwili na 39 moich opublikowanych recenzji aż 11 jest opatrzonych etykietką "wyróżnione przez redakcję". No owszem, miło, niby mi nie zależy, ale zawsze to przyjemnie być docenionym przez fachowców. Aaaale... nooo... hmmmm... właśnie... Otóż... Zaczęłam przyglądać się baczniej tym wyróżnieniom, bo trochę mnie zdziwiło, że na przykład została wyróżniona jedna moja recenzja taka raczej pobieżna, do której mało się przyłożyłam, która nie zawierała większości istotnych dla profesjonalnej recenzji punktów, no i nic specjalnie odkrywczego nie wnosiła. Natomiast inny mój tekst, z którego byłam dumna, bo dokładnie rozpracowałam książkę, napisałam sporo własnych i dogłębnych spostrzeżeń i wniosków - nie dostąpił zaszczytu wyróżnienia. No niby nic dla mnie z tego wyróżnienia nie wynika, ale skoro jakiś system wyróżniania istnieje, to chciałabym wiedzieć - na czym się opiera. Jakie zatem są zasady dopuszczania recenzji do publikacji, a zwłaszcza - ich wyróżniania??? Na stronie głównej serwisu jest co prawda kilka artykułów omawiających zasady pisania recenzji, pod jednym nawet zadałam konkretne pytanie, z nadzieją na światłe wskazówki (chodziło o zasadność i możliwość dodawania linków do bloga, na którym wcześniej publikowałam niektóre z recenzji). Przez miesiąc nie doczekałam się odpowiedzi, czyli raczej nikt z redakcji tam nie zagląda. Nie znalazłam natomiast nigdzie konkretów co do jakiejś moderacji tego, co "kanapowicze" publikują. No i wkrótce okazało się, że działa to na zasadzie "róbta co chceta". Jest cała masa niby-recenzji, które w ogóle nie powinny się ukazać w szanującym się serwisie czytelniczym. Ukazują się m.in. teksty, które są de facto pobieżnymi streszczeniami książek, bez żadnych wniosków i opinii. Mnóstwo recenzji zawiera wyłącznie opinie typu "ach jaka cudowna lektura, nie mogłam się oderwać, jakie napięcie, wspaniali bohaterowie, dziękuję wydawnictwu za możliwość przeczytania" i inne takie banały. Oczywiście jakoś tak się składa, że zwykle takie opinie dotyczą literatury typu lekka beletrystyka, popularne kryminałki, tzw. książki do pociągu itp. I jest ich najwięcej. I też bywają wyróżniane. Nawet jeśli - o zgrozo - napakowane są błędami stylistycznymi, gramatycznymi, a i ortograficzne wypatrzyłam!

Tak więc oczy robiły mi się coraz bardziej okrągłe w trakcie czytania tych rewelacji i zaczęłam się zastanawiać - co ja tutaj robię?! Oczywiście nie wszystko jest do bani, jest grupa recenzentów nie idących na łatwiznę, oczytanych, elokwentnych, interesująco omawiających książki, w dodatku często są to książki, które mnie bardziej ciekawią niż literatura lekka, łatwa i przyjemna, czyli na przykład beletrystyka klasyczna, literatura faktu, eseje i reportaże, historia, biografie, książki o sztuce itp. Taką grupę dość łatwo daje się wyłuskać z tłumu osób publikujących swoje recenzje i opinie, bo zaglądamy i komentujemy u siebie nawzajem, bierzemy udział w rozmaitych dyskusjach z tymi osobami. Widać jednak, że jest to garstka. No i nasuwa się myśl - o co w tym wszystkim chodzi? Czemu to miejsce ma służyć? Jakie są zasady, kto ustala reguły?

Pogrzebałam więc w różnych grupach na forum, przeczytałam wszystko, co dało się wyczytać o serwisie, no i niewiele z tego wynikło. Gdzieś tam ktoś zadał pytanie - czemu służą punkty, które są nam dopisywane za każdą aktywność (recenzję, opinię, komentarz, udział w wyzwaniu itp). Wiadomo, że trzeba zgromadzić ileś tam punktów, żeby zostać dopisanym do Klubu Recenzenta (co wiąże się głównie z możliwością otrzymywania od wydawnictw egzemplarzy do recenzji, ale szału z tym nie ma). Ale te punkty później też nam ciągle przyrastają i nic z tego nie wynika. No bo, jak się okazuje, one tak tylko sobie są i redakcja nic w zamian nie oferuje, nawet jakiegoś znaczka przy nicku dla tych bardziej "zasłużonych". Bez sensu. 

I słuchajcie, w tym momencie, kiedy ja tak to wszystko rozkminiam i coraz bardziej jestem zniesmaczona - głównie poziomem publikowanych recenzji i faktem, że nikt ich nie sprawdza, nie zatwierdza, nie poprawia ani nie każe poprawiać błędów i głupot... nagle ktoś z bardziej zasiedziałych kanapowiczów na forum porusza ten właśnie temat. No i się zrobiła mała dyskusyjka: że marny poziom, że kto to w ogóle ocenia i wyróżnia, dlaczego są dopuszczane recenzje - mówiąc wprost - intelektualnie denne i w dodatku z rażącymi błędami, ich autorzy też dostają etykietkę "wyróżnione przez redakcję", ktoś z czytelników to widzi, czyta, i może wierzy, że ma do czynienia z wysokich lotów tekstem. W dyskusji ktoś napisał, że ma wrażenie, iż "Na kanapie" wyróżnienia są czasem przyznawane "na zachętę", co jest krzywdzące dla innych recenzentów, bardziej angażujących się w pisanie profesjonalnych i wartościowych treści. Ktoś inny dodał, że czasem te wyróżnienia są chyba przydzielane osobom, które mają gust i poglądy zbieżne z tym tajemniczym kimś, kto te wyróżnienia przyznaje. Przyznam, że mam bardzo podobne wrażenie, niestety. Ale o czym to świadczy? Że - wbrew temu, co mi się wydawało - nie ma tutaj sztabu profesjonalistów, którzy przeprowadzają jakąś weryfikację recenzji, analizują, poddają korekcie, publikują po przepuszczeniu przez jakieś sito jasnych zasad i reguł. Nic takiego jednak nie ma miejsca. 

Ale tutaj nastąpił niespodziewany moment, bowiem włączyła się administratorka. I napisała tak: Drodzy, z miłą chęcią zapraszam Was do wyróżniania recenzji. Może to być jeden dzień, w którym przeglądacie lub wyróżniacie, może to być kilka dni. Wspaniałe osoby, które robiły to do tej pory (...) mają też swoje prace i życie prywatne, w związku z tym chętnie przyjmiemy pomoc. Jeśli ktoś z Was chce zadeklarować, że w jakiś jeden dzień tygodnia, co tydzień będzie przeglądał recenzje pojawiające się w danym dniu i oznaczał te godne uwagi, zapraszam do kontaktu ze mną w wiadomości prywatnej.

Istne kuriozum! Kto chce, niech się zajmie czytaniem i wyróżnianiem recenzji! Bez żadnych warunków, ot tak, kto ma ochotę. Jak ktoś w odpowiedzi słusznie zauważył - osoba, która tworzy recenzje przy użyciu AI, albo sama robi błędy, będzie mogła oceniać innych - to jak dać zielone światło bylejakości! 

Po tym, jak odjęło mi mowę na taką wymianę zdań, próbowałam jeszcze zweryfikować wnioski, które wydawały się oczywiste. Odnalazłam informację kto należy do grupy redakcyjnej - zajrzałam na profile tych osób i okazało się, że w dużej części są to akurat bardzo mało aktywne w serwisie osoby, mają niewiele oznaczonych książek, znikome ilości napisanych recenzji i opinii (niektórzy - zero!), żadnej prawie aktywności na forach. Czyli - prawie ich nie ma, nie angażują się w życie serwisu. Zresztą po tekstach na stronie głównej widać, że jest problem z redakcją, bo artykuły wiszą tam tygodniami, rzadko pojawia się coś nowego. 

Chyba nie muszę już dalej wyjaśniać, dlaczego zrezygnowałam z kontynuowania aktywności "Na kanapie"? Trochę szkoda mi kilku fajnych, wartościowych znajomości, ale myślę, że znajdziemy się jeszcze gdzieś w książkowym świecie :).

Tak więc, moi Drodzy, blog nadal istnieje, a jak będzie wyglądał, to już może nie będę znowu planować, życie pokaże :).


czwartek, 30 maja 2024

Łubin.

Po serii książkowych wpisów pora wrócić do pokazywania obrazków. Prezentuję Wam dzisiaj kolejny kwiatowy malunek, tworzony ze Swietłaną Rodionową (było już kilka wpisów na ten temat). Miałam  - jak zwykle, haha! - kłopot z uchwyceniem na zdjęciach w miarę realistycznej kolorystyki obrazu. Jest tam kilka odcieni fioletów, od niemal całkiem niebieskiego, przez wrzosowy i liliowy, aż do prawie czerwonego, na zdjęciu wyszło za bardzo niebiesko, no i nic nie umiem na to poradzić. Zresztą dużo zależy w tej materii od monitora - na komputerze widzę ten obrazek w niebieskościach, ale na smartfonie paleta barw jest bardziej urozmaicona, nawet dość realistycznie to wygląda. W sumie to właśnie te eksperymenty z mieszaniem różnych odcieni czerwieni i błękitów były głównym powodem podjęcia tego akurat tematu. W założeniu miała to być tylko etiuda, czyli malunek szkicowy, taka jakby wprawka na temat kontrastów fioletów i zieleni, łączenia błękitów z czerwieniami itd. W realu wyszło całkiem nieźle, ale przyznam się Wam, że z tego malowania z Rodionową najbardziej mi się do tej pory podobały floksy - tutaj można je obejrzeć: https://sztukawpapilotach.blogspot.com/2024/01/biae-na-biaym-floksy.html

Trochę się nakombinowałam, ale i tak żadne zdjęcie nie oddaje wiernie kolorów, bo mój aparat nie uznaje połączenia w jednym obiekcie chłodnych błękitów i ciepłych pasteli. No cóż, lepiej nie będzie. 

Zatem wersja w dziennym oświetleniu (na smartfonie widzę budyniową żółć, której tam nie ma):



Wersja w sztucznym świetle:


Obraz olejny na płycie pilśniowej, 40x50 cm.

Obrazek namalowałam na odwrocie przeznaczonej do kasacji wyblakłej reprodukcji - zwykła płyta pilśniowa (tzw. twarda) z powierzchnią wyciśniętą w charakterystyczną krateczkę, która od biedy może udawać fakturę grubego płótna. Wspominałam kiedyś, że lubię malować na twardym i stabilnym podłożu - w bardzo dawnych licealnych czasach, kiedy nie było gotowych podobrazi, a samodzielne przygotowanie wymagało sporego wysiłku, często malowałam właśnie na takich płytach, oczywiście odpowiednio zagruntowanych. Dzisiaj maluję już trochę inną techniką i takie podłoże okazało się jednak mało komfortowe. Tak więc był to raczej jednorazowy "wyczyn" :).

Detale w pierwszej wersji:


I w drugiej, po poprawkach, w dziennym świetle (znowu ten budyń!):



*****

Nadal udzielam się "Na kanapie", chociaż mój entuzjazm nieco ostygł, bo nie wszystko mi się tam podoba, no ale nikt nie obiecywał, że będzie idealnie. Na razie nie będę rozwijać wątku, przyglądam się, a na wnioski i podsumowania będzie jeszcze czas.

Moje najnowsze recenzje:


  • JÓZEF IGNACY KRASZEWSKI - "Jelita".


Moja ocena: 8/10  , link do recenzji:

https://nakanapie.pl/recenzje/wspaniala-powiesc-herbowa-jelita



  • HENRYK WANIEK - "Finis Silesiae".


Moja ocena - 7/10, link do recenzji:

https://nakanapie.pl/recenzje/taki-byl-slask-finis-silesiae



  • THOMAS SCHLESSER - "Oczy Mony".


Moja ocena - 8/10, link do recenzji:

https://nakanapie.pl/recenzje/dla-pasjonatow-sztuki-oczy-mony


Aktualnie czytam książkę Hugh Eakina "Wojna o Picassa" - mnóstwo interesujących faktów o tym, jak sztuka nowoczesna trafiła z Europy do Ameryki.

*****

A tutaj są wszystkie recenzje, które dotychczas zamieściłam "Na kanapie" - https://nakanapie.pl/gosiaprive/recenzje . 

Wstawiam tam także stopniowo te dawniej napisane, które publikowałam już tutaj na blogu - bo chcę je wszystkie mieć w jednym miejscu. 

Natomiast na sztaludze kończy się kolejny obrazek z serii "rodionowej" ;).

EDIT:

Po krótkim pobycie w serwisie "Na kanapie" zrewidowałam swoje poglądy na temat tego serwisu. Opinią i wnioskami na ten temat dzielę się w następnym wpisie: https://sztukawpapilotach.blogspot.com/2024/06/wszedzie-dobrze-ale-na-blogu-najlepiej.html

*****


niedziela, 12 maja 2024

Na kanapie

Wbrew planom dzisiaj jeszcze książkowo, ale obiecuję, że to będzie na razie koniec tego książkowego cyklu, więc proszę jeszcze o chwilkę cierpliwości osoby czekające na obrazki.

Wspomniałam niedawno, że założyłam sobie konto (profil) w serwisie "Na kanapie". Kilka osób dopytywało o szczegóły samego serwisu, albo o link do mojego profilu, dlatego chcę ten temat wyjaśnić i na razie zamknąć. Zatem najpierw namiary.


Adres strony internetowej serwisu:  https://nakanapie.pl/

Moje recenzje: https://nakanapie.pl/gosiaprive/recenzje

Do obu tych miejsc można trafić najprościej poprzez kliknięcie na logo serwisu "na kanapie", które jest umieszczone u góry na bocznym pasku mojego bloga (widoczne z "widoku na komputer"). Klikając na rysunek książko-kanapy, lub na napis "na kanapie" trafiamy na stronę główną, natomiast klikając na nazwę mojego profilu @gosiaprive trafiamy wprost na mój profil. 

A teraz o samym serwisie "Na kanapie". 

Jakiś czas temu na jednym z blogów ktoś wspomniał o Klubie Recenzenta  - nie wiedziałam wtedy jeszcze cóż to w ogóle jest, poszukałam informacji i okazało się, że istnieje coś takiego właśnie "Na kanapie". A przecież od pewnego czasu chodziło mi po głowie, żeby trochę poważniej podejść do recenzowania książek - i oto nadarzyła się okazja, czy też przynajmniej pretekst. Poszperałam więc po owej stronie, zadomowiłam się - i oto co mogę Wam w skrócie przekazać... 

W serwisie zarejestrowani użytkownicy umieszczają informacje o książkach - jest ich w bazie już coś około pół miliona. Następnie kto chce, może zamieszczać tam pełne recenzje lub krótsze opinie, funkcjonują też oczywiście polubienia i możliwość komentowania. Uczestnicy mają także do dyspozycji coś w rodzaju forum z grupami dyskusyjnymi. Jedną z form działania jest Klub Recenzenta, do którego można zostać przyjętym po spełnieniu kilku warunków - chodzi o staż "członkowski" (niezbyt długi zresztą), napisanie minimum 10 recenzji i zgromadzenie określonej ilości punktów za różne aktywności w serwisie. Przywilejem klubowicza jest możliwość otrzymywania nowości książkowych do recenzowania (w ograniczonej liczbie, oczywiście). Dla czytelnika - możliwość poznania różnych recenzji i opinii o poszukiwanej książce.

Zdecydowałam się na założenie profilu "Na kanapie" i przystąpienie do Klubu Recenzenta głównie z nadzieją na większą motywację do pisania coraz lepszych (w sensie - profesjonalnych) recenzji i przy okazji zrobienia pewnych porządków we własnych lekturach. I faktycznie to drugie zadziałało :). Dopisuję tam do swojej listy książki, które kiedyś przeczytałam - i przy okazji oceniam je, czasem dopisuję jakąś notatkę/opinię, albo recenzję. Przypominam sobie przy okazji te dawniejsze lektury, niektóre wpisuję sobie na listę "do przypomnienia". Bo kojarzę, że czytałam, a już nie bardzo pamiętam treść i emocje, jakie książka we mnie przed laty budziła, albo - książka niby wartościowa, a mnie się nie bardzo podobała, więc może warto jeszcze raz przeczytać po latach? Przyznaję, że mnie to bardzo wciągnęło, w tym momencie mam dopisanych trochę ponad 400 przeczytanych książek, a to dopiero początek :). 

"Na kanapie" dużo jest dyskusji o książkach, przy okazji natrafiam na recenzje takich pozycji, na które nie zwróciłabym uwagi w księgarni, a tu czasem wyskoczy w dyskusji jakiś tytuł i mimowolnie człowiek się zagłębi w temat - i tak niechcący poznaje się nowe rewiry w literaturze. Natomiast możliwość otrzymania na własność książki do recenzowania - szczerze mówiąc - średnio mnie motywuje, bo królują tam współczesne powieści, a to mnie akurat średnio obecnie interesuje. 

Niezalogowany czytelnik może sobie to wszystko oczywiście poczytać, z tym że jeśli ma ochotę na włączenie się do dyskusji, pozostawienie komentarza, czy choćby polubienia, to już trzeba się zalogować.

Podsumowując, u mnie efekt dwóch miesięcy stażu "na kanapie" jest taki, że kupiłam w tym czasie chyba tyle książek, co przez cały ubiegły rok, oprócz tego mam jeszcze strasznie długą listę książek do zamówienia, ale już się trochę hamuję, żeby nie przeginać, bo doba zrobiła się za krótka na to czytanie. No bo właśnie z tego wynika, że wróciłam do bardzo intensywnego czytelnictwa, które w ostatnich latach jakoś u mnie zwolniło tempo. Cieszę się też na nowe książki, na nowe gatunki i autorów, bo mój marazm czytelniczy wynikał w pewnym stopniu ze znudzenia powtarzalną tematyką, szukałam czegoś całkiem innego, nowego. Dzięki kontaktom w Klubie Recenzenta odkryłam sporo wspaniałych tytułów i autorów.

Na moim profilu wstawiłam już kilka nowych recenzji, ale sukcesywnie umieszczam tam również te, które kiedyś publikowałam tutaj, na blogu. Po prostu chcę to wszystko mieć w jednym miejscu. I nawiązując do moich rozkminek w poprzednich wpisach na temat tego, co będę publikować w postach na blogu, to myślę, że jednak blog będzie bardziej związany z moimi malunkami, natomiast recenzje będę tutaj wstawiać tylko te o książkach związanych z malarstwem, a o innych będzie skrótowo lub tylko linki do recenzji "Na kanapie". 

Z moich najświeższych lektur zatem mogę polecić:


  • HENRYK WANIEK - "Miasto niebieskich tramwajów"

Moja ocena 6/10, a tutaj link do recenzji:

https://nakanapie.pl/recenzje/wroclaw-breslau-pol-na-pol-miasto-niebieskich-tramwajow


  • BERNARD WERBER - "Proroctwo pszczół"


  • M. C. BEATON - "Lady Fortescue wkracza na scenę".


Moja ocena 7/10, link do recenzji:



I jeszcze jedna, stara (w sensie - dawno przeczytana) książka, której recenzję zamieściłam, ponieważ dopisując swoje książki ze zdziwieniem zauważyłam, że nie ma w serwisie pod nazwiskiem Kraszewskiego tej jednej powieści. A przy okazji szybciutko ją ponownie przeczytałam :).

  • JÓZEF IGNACY KRASZEWSKI - "Pod Blachą".

Moja ocena 8/10, link do recenzji:

https://nakanapie.pl/recenzje/romans-w-wielka-historia-w-tle-pod-blacha


I na tym, mam nadzieję, na jakiś czas kończymy spotkania z literaturą na moim blogu, kolejne wpisy planuję z obrazkami i historyjkami z życia :).

EDIT:

Po krótkim okresie bywania "Na kanapie" mocno zrewidowałam mój pogląd na ten serwis. Opinią i wnioskami na ten temat dzielę się w tym oto  wpisie: https://sztukawpapilotach.blogspot.com/2024/06/wszedzie-dobrze-ale-na-blogu-najlepiej.html

*****