sobota, 27 maja 2023

Akcja renowacja.

Dzisiaj mam dla Was krótki wpis i coś z domowego archiwum. Ten pastel narysowałam wieki temu. No doooobra, przyznam się - od 40 lat co najmniej wisiał u moich rodziców... W słonecznym pokoju, choć nie w pełnym słońcu. Suche pastele są bardzo nietrwałe i wrażliwe na światło słoneczne, więc obrazek z czasem zaczął tracić kolory. Zabrałam go w końcu i postanowiłam odnowić, bo go lubię i szkoda by było rzucić na pożarcie płomieniom w kominku ;). Tutaj wersja po renowacji:




A tutaj przed (z jakimś refleksem i odbiciem w szybie, a w jakim stanie ramka, to każdy widzi):




Dawno temu uwielbiałam pastele, ale potem oddałam serce farbom olejnym i pastele poszły w odstawkę. Do dzisiaj jednak zachowało się pudło z kolorowymi pałeczkami sprzed kilku dekad - niezła firma i jakość, więc tak sobie leżały na półce między rysunkami, czekając na moją pastelową wenę... Wena nie nadchodziła, lata mijały, aż pojawiło się wyzwanie w postaci starego obrazka do uratowania. Pytanie jednak - czy po tylu latach pastele jeszcze się nadają do użytku? No i okazało się, że chociaż jakby nieco straciły swoją kredową miałkość i przyczepność, to wciąż dają radę :). Na potrzeby takiej ratunkowej akcji są w sam raz.

W trakcie pracy:




Nie chciałam obrazka całkiem przemalowywać, podkolorowałam tylko co nieco dla odświeżenia. Bardziej ucierpiała ramka, która się rozeschła, a dodatkowo w transporcie miała przygodę z gwałtownym hamowaniem i trzeba będzie ją posklejać. A w ogóle to może dam ten pastel do nowej oprawy, bo przydało by się passe-partout... Na razie leży luzem na szafie :).

Suche pastele, wymiary obrazka: 35 x 70 cm.




Pastelowe pałeczki firmy Dealer&Rowney mam od wielu lat, dostałam kiedyś, w czasach mojej wczesnomłodzieńczej aktywności twórczej, taki komplet 72 sztuk w tonacji portretowej. Było to naprawdę bardzo dawno temu, więc nie byłam pewna czy zachowały swoje właściwości po takim czasie. Okazało się, że "działają" prawie bez zmian, tak samo jak w czasach mojej i ich młodości :). 
Zestaw, jako się rzekło, był kolorystycznie przystosowany do rysowania portretów, a tych akurat niewiele rysowałam, więc "zeszły" mi raczej zielenie, błękity, szarości, fiolety, natomiast zostało sporo odcieni cielistych, beżowo-różowych, żółci i w kolorach włosów. Wykorzystałam zatem teraz to co miałam, nie widzę na razie sensu dokupienia brakujących kolorów, bo chwilowo nie przewiduję wznowienia rysowania pastelami. 




Kilka słów o technice. Degas, zapytany przez dociekliwego pasjonata pasteli o to, jak uzyskuje tak niesamowitą świetlistość barw w pastelach z tancerkami, odpowiedział: "Oczywiście, że martwym tonem, a co pan myślał?!". Oznaczało to używanie najpierw ciemniejszych, zgaszonych barw, a następnie na nich kolejne warstwy były nanoszone jasnymi pastelami. Natomiast żeby się to nie mieszało i nie brudziło, artysta utrwalał kolejne etapy specjalnym preparatem, co pozwalało mu na nakładanie na siebie wielu warstw pasteli. Nie wiem, jaki był skład tego preparatu, dzisiaj używamy fiksatywy, lub opcjonalnie znacznie tańszego lakieru do włosów, słyszałam też o wykorzystywaniu przez profesjonalnych pastelistów zwykłej wody z cukrem. Efekt podobny, to raczej kwestia wygody użycia i - nie da się ukryć - niebagatelnej różnicy w cenie.


Na ten sam pomysł wpadłam wiele lat temu zupełnie przez przypadek i pewnie wielu pastelistom takie "odkrycie" się przydarzyło. Otóż pewnego razu narysowany pastelami gotowy obrazek spryskałam fiksatywą, a że nigdy wcześniej jej nie używałam, nie wiedziałam, że spotka mnie pewna niespodzianka. Mianowicie ten specyfik ma to do siebie, że zmienia niektóre kolory - zazwyczaj je przyciemnia, ale w różnym stopniu, więc bywa nieprzewidywalny. Nie spodobał mi się wówczas ten efekt, bo obrazek stracił swoją wyrazistość. A więc poprawiłam rysunek. Wtedy właśnie zauważyłam, że znacznie lepiej nakłada mi się nową warstwę pasteli na powierzchnię pokrytą utrwalaczem, niż bezpośrednio na wcześniejszą warstwę pasteli. 




Pastelowego proszku nie można nakładać bez końca jeden na drugi - w pewnym momencie papier już nie przyjmuje kolejnej warstwy. Natomiast po utrwaleniu powierzchnia staje się znowu gotowa do nakładania kolejnych pasteli, robi się twarda i nieco szorstka, wcześniej naniesiony proszek nie osypuje się i można nakładać nowe kolory. Daje to rzeczywiście wspaniałe efekty, mimo że reakcję różnych kolorów na fiksatywę czasem trudno przewidzieć. Rysowanie pastelami w ten sposób jest więc w pewnym stopniu dziełem przypadku, który tylko trzeba umiejętnie wykorzystać. A jeśli chodzi o wykorzystanie szorstkości podłoża, to jako ciekawostkę dodam, że niektórzy pasteliści rysują po prostu na bardzo drobnym papierze ściernym. Papier, na którym powstał mój rysunek, to dedykowany właśnie pastelom specjalny rodzaj grubego papieru o dość szorstkiej powierzchni (w kolorze zbliżonym do grafitu).




*****


niedziela, 21 maja 2023

Trojaczki. (AKTUALIZACJA)

Info dla tych co już ten wpis czytali: aktualizacja jest na końcu posta.



Lubię czasem wracać do starych tematów, namalować coś, co już kiedyś było, ale w jakiś nowy sposób, w innym ujęciu, albo kolorystyce. Tym razem, szperając w starych obrazkach, znalazłam dwa "orientalne" i poczułam nagłą potrzebę namalowania dalszego ciągu. Chodziło mi to po głowie zresztą już jakiś czas temu i wiedziałam, kiedyś powstanie kolejny obrazek, nawiązujący do tych dwóch - dla przypomnienia, pokazywałam je tutaj "Powiew orientu znad Tamizy" i tutaj "Orientalnie po raz drugi"Opowiadałam tam o tym, skąd wziął się pomysł namalowania czegoś akurat w takich klimatach oraz trochę ciekawostek o mandalach i lotosach.

To są te dwa poprzednie (jak widać - wciąż nie oprawione, leżą sobie po prostu w teczce rysunkowej):



W zależności od tego, na jakim sprzęcie oglądacie ten wpis (komputer, telefon), zdjęcia zwykle są albo przejaskrawione, albo wyblakłe, a tak naprawdę to jest coś pomiędzy :).

Przez chwilę rozważałam inną kolorystykę, ale ostatecznie zdecydowałam się na kontynuację tej mini-serii tak jak było, w dwóch kolorach: ultramaryna i umbra. 



Trochę się jednak skomplikowało, bo w momencie jak usiadłam do malowania, to się okazało, że ultramaryna wzięła i "wyszła". Nie ma, zero, null. Oczywiście, jak to zwykle bywa - weekend, wieczorowa pora, nie ma skąd wziąć brakującej farbki, a ja muszę, bo się uduszę. No więc pokombinowałam z cyjanem i karminem, niezupełnie mi ta ultramaryna wyszła taka jak powinna, więc dodałam trochę cyjanu we wszystkich obrazkach, żeby je delikatnie ujednolicić kolorystycznie. Jak się nie pilnuje uzupełniania tubek z brakującymi kolorami, to trzeba potem kombinować. No i niestety, nie jestem zadowolona, trzeba było powstrzymać dzikie chęci natychmiastowego malowania, skoro się nie sprawdziło zawczasu czy potrzebne kolorki są. Ech...

No i szyja Buddy jakoś tak niechcący zniknęła w toku podmalowywania ;) - można co prawda wymywać akwarelę, ale jakoś straciłam zapał do tego obrazka i już nie chciałam więcej kombinować.



W tej sytuacji dalszego ciągu to już na pewno nie będzie ;). Temat jakiś pokrewny to i owszem, bo, jak wiecie - lubię mandale, one będą kiedyś jeszcze na pewno, lotosy się pojawiają od czasu do czasu, a joga też jest mi bliska, więc coś w tym duchu tak, ale inny styl, technika itd. Zresztą - czas pokaże.



Akwarela, cienkopis. Rozmiar A3 (około 30x40cm).

I powiem Wam, że jak miałam potrzebę oderwania się od recyklingowych kolaży i stąd się urodził pomysł na taki obrazek, tak teraz już tęsknię za tekturkowymi wyklejankami i coś czuję, że będzie ich więcej :). Rodzina znosi mi różne ciekawe pudełeczka, kartoniki i tekturki - już wiedzą, że szkoda wyrzucić, bo może się to przyda do dzieła sztuki :))).




Z wieści ogrodowych: Dżemik od jesieni przekopał dokładnie wszystkie rabatki... Hmmm... nie wiem tylko, dlaczego nie przerył zagonka pokrzyw, które się rozpleniły w okolicy hortensji? Pokrzywy zostały zatem wykarczowane przez człowieka i się suszą. Będziemy robić herbatki. Bo na robienie gnojówki do podlewania nie mam czasu, siły i ochoty. Herbatki będą też z kwiatostanów lilaka, może uda mi się przeprowadzić fermentację w tym tygodniu i zrobić fotorelację, to podam przepis.

Mówi się, że albo ma się psa, albo ogród. Ciężko to pogodzić, to fakt, zwłaszcza jak pies młody i rozsadza go energia. Tak więc nowych nasadzeń tej wiosny nie ma, żadnych delikatnych roślinek i ogrodowych rarytasów. Może kiedyś... Na razie cieszą mnie moje własne sadzonki lawendy, które wreszcie się przyjęły, po dwóch latach prób. Wyhodowane w skrzynkach na balkonie, poza zasięgiem Dżemikowych łapsk. Moja odmiana ma długie, przewieszające się pędy, kwitnie bardzo obficie i długo, po letnim cięciu drugi raz aż do przymrozków.  W sklepach takiej nie spotykam, więc chciałam rozmnożyć moje krzaczki, bo mają już ponad 20 lat i boję się, że jakiejś zimy nie przetrzymają i będzie klops... No więc cieszę się, że się udało i mam już lawendowe potomstwo :). 

A to jest moja największa radość i duma, królowa ogrodu - azalia pontyjska, ma już 25 lat i prawie 3 metry średnicy i wysokości. Kwitnie i pachnie niesamowicie, cała ulica otulona jest jej zapachem :). Ciężko było obfocić tak, żeby było widać ją w całości, bo trochę się wszystko wokół rozrosło i z każdej strony coś zasłania, więc te rozmiary nie bardzo widać... W tym roku zamierzam kilka krzaków w jej otoczeniu wykarczować, żeby miała więcej miejsca. A jak wsadzałam malutką sadzonkę, to nie wierzyłam, że to takie duże urośnie. Tak to jest w ogrodzie - najpierw nie możemy się doczekać, kiedy rośliny urosną, a potem jest problem, bo urosły aż za bardzo :). Obok rośnie też cis, posadzony w tym czasie co azalia, no i teraz to też potężna roślina, o tyle kłopotliwa, że wyłazi na ścieżkę no i wpycha się na azalię. No cóż, cisa nie wytnę, muszą więc jakoś koegzystować...




Azalia pontyjska jest najsilniej pachnącym gatunkiem azalii, jej miodowo-hiacyntowy zapach wyczuwa się z odległości aż 200m, a u osób wrażliwych może wywołać bóle i zawroty głowy. W okresie jej kwitnienia (około 3 tygodni) na noc zamykam okno w sypialni, bo krzew rośnie tuż koło domu, a zapach jest wręcz odurzający. Azalia pontyjska zwabia mnóstwo bzykaczy, ale nektar z jej kwiatów jest niestety dla ludzi trujący, więc w pobliżu nie powinny znajdować się pasieki, bo miód będzie niejadalny.


EDIT:

Słuchajcie, dałam tytuł posta TROJACZKI, a dopiero teraz mnie olśniło, że przecież to się akurat zbiegło z pojawieniem się TROJACZKÓW u Drevniego Kocurka! A tam jest już chyba tuzin kotków przygarniętych (straciłam rachubę, bo Kocurek co chwilę jakiegoś biedaka przygarnia). Trzeba pomóc, bo z najniższej krajowej, to wiecie, co sobie można... Tutaj jest link do zbiórki:

pomagam.pl/3miesiace

A tutaj można przeczytać o maleńkich kocich TROJACZKACH: 

https://kocia-focia.blogspot.com/2023/05/dzieje-sie-oj-ale-co-zrobic.html

Dorzućcie co-nieco do kociego koszyczka, dla maluszków i dla kocich staruszków, i dla chorowitków!


środa, 3 maja 2023

Pustynia z recyklingu.

No i jest drugi, obiecany kolaż (tutaj był pierwszy). Zgodnie z sugestią mojego syna miała być pustynia, egipskie skojarzenia, wielbłądy, piramidy, Sfinks. Kolory ciepłe - piasek, ugry, sepie, beże, ale też oranże, bursztyn, złoto, bo takie się podobają. Do dyspozycji: karton i tektura wielowarstwowa (z opakowań przeróżnych), farby akrylowe, klej Wikol, trochę rozmaitych śmieciowych przydasi (konkretnie włóczka i guzik), no i fantazja. 


Dwa ujęcia w różnym oświetleniu, a i tak nie widać realnych kolorów, tam jest więcej żółci, nie wszystko takie cynobrowe, ale aparat wie lepiej.



Uwielbiam sztukę starożytnego Wschodu, więc kusiło mnie, żeby wcisnąć w ten projekt jak najwięcej elementów z tamtej epoki. Poza piramidami i Sfinksem są zatem hieroglify (nie próbujcie ich odczytywać, bo to przypadkowy misz-masz :))) ), ale fragment kolumny staroegipskiej ostatecznie sobie odpuściłam, żeby nie przeładować kompozycji. Ale za to obowiązkowo jest karawana :). 



W fazie projektu karawana, dla przymiarek schematycznie narysowana na kartce, jeździła raz na dół, raz w górę obrazu... Palma, jako symbol oazy, to pojawiała się, to znikała, piramidy się przesuwały to tu to tam, sfinks raz był na tle piramid, raz z boku. Ciągle mi było mało miejsca na to wszystko, bo miał być jeszcze przecież bezmiar pustyni, a tu taki tłok! No ale jakoś to w końcu upakowałam, a całość ma rozmiar słuszny, więc przestrzeń też jest :).



W poprzednim kolażu zaszalałam twórczo z wytłoczką po jajkach wkomponowaną w pudełko po pizzy, tym razem zabrakło mi ciekawych pomysłów na temat wzbogacenia faktury dzieła... Przeszło mi przez myśl, żeby zrobić Wielkiego Sfinksa z papier-maché. Ostatecznie jednak porzuciłam ten zamiar, bo i tak musiałabym go mocno spłaszczyć, żeby mi za bardzo nie wystawał z całości, a po drugie chciałam zachować na całej kompozycji efekt gładkiej płaszczyzny, rozległej przestrzeni, pomimo wielu poutykanych elementów. No i ostatecznie Sfinks jest w ugrzecznionej wersji tekturkowej. Starałam się jednak, żeby nie był zbyt idealnie wystylizowany i przypominał jego obecną, zmasakrowaną nieco postać, którą najlepiej znamy. Bo oryginalne, starożytne oblicze, było upiększoną wersją podobizny faraona Chefrena, w dodatku pomalowaną w dość jaskrawe barwy. W sumie to pierwsza surowa, tekturkowa wersja wyszła mi najlepiej, ale podkusiło mnie, żeby ją podmalować, no i efekt nie jest do końca taki jak chciałam. Najzabawniej było, jak na pewnym etapie przeróbek Sfinksowi niechcący zrobiłam wytrzeszcz oczu, skierowany trochę po skosie, co wyglądało, jakby go ta karawana mocno zdziwiła i wkurzyła :)))). 



Natomiast co do piramid... Jak wiadomo, piramidy obecnie mają nierówną, schodkową powierzchnię, częściowo na skutek erozji, ale przede wszystkim - rabunku. Pierwotnie bowiem bloki kamienne (lub, jak mówią niektórzy badacze - odlane ze starożytnej odmiany betonu piaskowo-gliniano-wapienno-krzemowego, i mnie ta wersja jakoś bardziej pasuje) były pokryte polerowanym wapieniem, a szczyty - złotymi płytkami. Potężne ostrosłupy lśniły więc w słońcu pustyni oślepiającym biało-złotym blaskiem, co niewątpliwie robiło oszołamiające wrażenie. Oczywiście po wiekach okoliczni mieszkańcy uznali te budowle za doskonałe źródło materiału budowlanego, że o złocie nie wspomnę...

Żeby jakoś nawiązać do tego pierwotnego wyglądu - dodałam nieco złota tu i ówdzie. A w słońcu wykorzystałam patent z poprzedniego kolażu, tylko tam był bawełniany sznurek, a tutaj wiskozowa włóczka z lekkim połyskiem. Karawanę po prostu namalowałam, bo jednak wycinanie tych wielbłądzich nóżek trochę mnie przerosło ;). Palma za to jest trójwymiarowa, tzn. kilka liści z pomalowanego papieru wystaje z podłoża, reszta drzewa jest z tekturki odartej z tegoż papieru, ze dwa liście domalowałam. Nie wiem czy to widać, ale dwa liście odwijają się odstając całkiem od podłoża (i nie ma tam koloru błekitno-zielonego, to jakiś efekt mojego aparatu):



Rozmiary tego dzieła to około 70x100cm. A tutaj dla porównania kolaż pustynny z tym wcześniejszym, abstrakcyjnym, o połowę mniejszym:




No i wnioski mam takie: wycinanki i wyklejanki, których nie lubiłam w szkole, teraz uważam za świetną zabawę, podoba mi się ten recykling i pewnie wkrótce coś jeszcze wymyślę, ale pójdę raczej w kierunku abstrakcji. Chyba. Bo konieczność trzymania się jakiegoś realnego tematu trochę ogranicza moją kreatywność, za bardzo staram się oddać wiernie główny temat. Ale jeszcze zobaczymy... A na razie - na tapecie mam akwarelki :).

*****

Z życia moich kotów taka ciekawostka: okazało się, że Kocia, najbardziej wybredna spożywczo z całego stada, uwielbia słonecznik! Zostawiłam kiedyś na blacie w miseczce łuskane ziarna, Kocia zajrzała, spróbowała, myślałam, że na tym się skończy, a ona się na dobre przysiadła i wyjadła całkiem sporo. Zostawiłam w takim razie ziarenka, bo jednak po kocie jeść nie będę (chociaż zdarza się, że ja jem jajecznicę z jednej strony talerza, a kot z drugiej) - i po pewnym czasie Kocia znowu wcinała słonecznik, aż jej się uszka trzęsły :). Lubi też siorbać marynatę ze śledzi po wiejsku, czyli ocet z olejem, przyprawami i zapachem śledzia :))). A mięska surowego, którym pozostałe kociambry się zajadają, Kocia nawet nie tyka. No taka z niej dziwaczka i wegetarianka :))). Co się zresztą kotu dziwić, Dżemik z kolei potrafi za jednym zamachem zjeść pół torebki suszonych śliwek, następnie garść suszonej żurawiny i jeszcze zagryźć to arbuzem, winogronami albo gruszką. Podobno ludzie dają psom tartą marchew z jabłkiem, ale z żadnym z naszych psów to nie przeszło, one mają inne upodobania. Dżemik marchewką pluje, a jabłka najchętniej jada suszone, ewentualnie jak już są na naszej jabłonce, to zrywa sobie prosto z drzewka i zjada w całości. I tak to.

*****

Moi mili, ostatnio blogger robi mi nieprzyjemne psikusy, a mianowicie wrzuca niektóre komentarze do spamu. Dlaczego? - tego pewnie nie wiedzą nawet twórcy tej beznadziejnej nowej wersji, reguły nie ma w tym żadnej. Ale za to potrafi przepuścić do publikacji prawdziwy spam (wielokrotnie od tego samego spamera), muszę więc być czujna i wywalać to ręcznie. W każdym razie jeśli się zdarzy, że nie zobaczycie od razu swojego komentarza, to widocznie zadziałał porąbany algorytm bloggera, ale ja każdy komentarz na pewno wyłowię ze spamu i "uaktywnię", tyle tylko że może to potrwać dzień lub dwa, bo nie codziennie zaglądam na blog. 

W poprzedniej wersji spam był dla mnie widoczny od razu, w osobnej zakładce komentarzy na panelu sterowania. Teraz wszystkie są razem, te opublikowane i te uznane za spam, niczym nie wyróżnione, a ja zauważam różnicę dopiero jak chcę odpowiedzieć na komentarz i nie ma go pod postem na blogu. Wtedy wracam do listy komentarzy, najeżdżam na ikonki z boku, widoczne właśnie dopiero po najechaniu kursorem, i odhaczam "nie spam", potem jeszcze muszę odpowiedzieć na głupie pytanie czy na pewno chcę opublikować. Te wszystkie nowinki są zapewne po to, żeby zniechęcić użytkowników do korzystania z bloggera. 

A już zupełnie mnie zdołowała informacja Amyszki, że blogger-świnia zablokował jej niewinny post o drapaku dla kotków! Jak mniemam, to wina twórców algorytmu odsiewającego niepożądane treści, bo - jak mawia mój informatyk - samo się nie zrobiło, bo samo to się tylko błyska i grzmi! Co człowiek zaprogramuje, to system/program informatyczny wykona. 

I to by było na tyle, chciałam się w związku z powyższym rozpisać na temat sztucznej inteligencji i co ja myślę o tworach informatyków, istot jakby nie było niedoskonałych, ale darujmy sobie te nerwy.



*****

niedziela, 23 kwietnia 2023

Książki. O Freudzie, o Garbo, o Modiglianim.

Dzisiaj jest Dzień Książki i Praw Autorskich, zatem będzie o książkach.




Od pewnego czasu czytam głównie biografie, natomiast zupełnie nie pociąga mnie beletrystyka. Oczywiście nie zawsze tak było, a nawet, powiedziałabym, że było wręcz odwrotnie :). Nie, żebym teraz celowo obrała sobie za punkt honoru przeczytanie wszystkich możliwych biografii, ale tak się jakoś składa, że od dłuższego czasu w księgarni moje oko przyciągają pozycje zawierające interesujące życiorysy wybitnych postaci. Najczęściej są to artyści w szerokim znaczeniu tego słowa - malarze, rzeźbiarze, pisarze, czasem aktorzy itd, ale też ludzie biznesu, naukowcy, znacznie rzadziej na przykład politycy (właściwie to trafiło mi się w czytaniu chyba tylko dwóch, z czego jeden był jednocześnie artystą). Czasem jakąś książkę poleci ktoś w recenzji, innym razem elektryzuje mnie po prostu zauważone na okładce nazwisko głównego bohatera. 

Trzy książki, o których chcę Wam dzisiaj opowiedzieć, znajdziecie w księgarni na półce z biografiami, ale - przynajmniej w dwóch przypadkach - nie są to biografie w pełnym tego słowa znaczeniu, traktują bowiem wybiórczo jedynie o pewnych aspektach życia głównych postaci. Ale lećmy po kolei...

DAVID COHEN - "Ucieczka Sigmunda Freuda".

Wydawnictwo ZYSK i Spółka, Poznań 2022, 390 stron, okładka miękka ze skrzydełkami.

To dość specyficzna książka i zdecydowanie nie dla każdego. Naszpikowana faktami i nazwiskami, wymieszanymi niekiedy w dość dziwnym porządku, w dodatku w dużej części przedstawionymi raczej sucho, bez literackiego lepiszcza. Te fragmenty przeplatane są całkiem sprawnie napisanymi dłuższymi opowieściami. Poziom i styl nierówny, co trochę utrudniało mi czytanie, zwłaszcza pierwszej połowy książki, a teraz sprawia, że ocena całości nie jest sprawą prostą i jednoznaczną. Trudno zaprzeczyć, że autor wykonał potężną robotę, przekopując się przez rozmaite archiwa rozsiane po całym świecie, dodatkowo weryfikując część z nich w konfrontacji z niektórymi świadkami ówczesnych wydarzeń. Zabrakło mu jednak polotu w przekazaniu tego wszystkiego w zgrabnej formie zwykłemu czytelnikowi. Może zresztą nie miał takiego zamysłu...? Może książka w zamyśle została przeznaczona dla wąskiej grupy czytelników?




Tematem przewodnim opracowania jest wyjaśnienie okoliczności ucieczki Zygmunta Freuda z nazistowskiej Austrii. Tytuł intrygujący, ale to chyba zabieg celowy, bo tak naprawdę jest to taka specyficzna biografia Freuda, w której autor przebiega przez cały życiorys swojego bohatera, ale skupia się głownie na okresie okołowojennym. Do meritum dochodzimy więc wyboistą drogą przez pierwszą połowę książki, w której autor sięga zarówno do dziejów całej rozgałęzionej i tzw. patchworkowej rodziny Freudów, pisze o okolicznościach towarzyszących dojściu do władzy Hitlera, a także nawiązuje do kontaktów Freuda z innymi psychoanalitykami, ich sporów i współpracy. Całość jest udokumentowaniem pracy badawczej autora, który jednak, przyznajmy, nie jest literatem, więc podaje nam suche fakty, wyjaśniając skrupulatnie ich pochodzenie i jego własne wątpliwości lub komentarze, jednak brakuje w tym wszystkim płynnej fabuły, a nawet, mam wrażenie, że i sensownego planu. Niejednokrotnie w jednym akapicie mamy wrzucone nie powiązane ze sobą zdania wyrwane z różnych kontekstów. Historie o kłopotach przyrodnich braci, zdanie z listu Freuda o jakiejś błahostce dotyczącej osobistych zakupów, i do tego jakaś uwaga o sporze z innym psychoanalitykiem, bez związku ze zdaniami poprzedzającymi - to wszystko w jednym akapicie. Odnoszę wrażenie, że takie (dość liczne) fragmenty książki są żywcem wklejonymi roboczymi notatkami autora powstałymi w trakcie wertowania listów i dokumentów, przez nieuwagę nie dopracowane przed publikacją. Trochę ciężko się to czyta, co jakiś czas trzeba się "zawiesić" i samemu rozebrać na czynniki taki zlepek, dopasować poszczególne zdania do wcześniejszych i późniejszych wątków. Ktoś z lżejszym piórem mógłby z tego materiału zrobić pasjonującą biograficzną perełkę, panu Cohenowi ta sztuka się jednak nie udała. Zaznaczam jednak, że jestem być może specyficznym czytelnikiem, dla którego niezwykle istotny jest język wypowiedzi. Lubię czytać książki napakowane treścią, ale jednocześnie napisane lekko, składnie, z pewną elegancją. Tutaj trochę się potykałam o brak spójności i jednolitego stylu, o składnię i sens.

Niemniej jednak, jeśli kiedykolwiek ciekawiła Was psychoanaliza i nazwisko Freuda nie jest Wam obce, książka może się okazać interesująca, jako próba wyjaśnienia skomplikowanych okoliczności związanych z ucieczką Freuda z nazistowskich kleszczy i udziałem w tym przedsięwzięciu pewnego... nazisty. Ot, takie zaskakujące fragmenty ówczesnej rzeczywistości, realia funkcjonowania w tym wszystkim żydowskiej społeczności i ludzka twarz niejednego wroga. Życie.

Dla mnie książka zrobiła się ciekawa gdzieś w połowie. Spora dawka szczegółów związanych z realiami życia w nazistowskiej części Europy, pierwsze ataki na żydowską kulturę i biznesy, karkołomne sposoby, do jakich uciekali się Żydzi, aby ocalić życie i majątek, a jednocześnie jakoś w miarę normalnie funkcjonować w coraz bardziej nieprzyjaznej rzeczywistości. Pojawiają się nawiązania do freudowskich koncepcji analitycznych, sprawy środowiska psychoanalityków, są liczne wzmianki o publikacjach, osiągnięciach, sporach itd. I trochę humoru. Rozbawiła mnie anegdotka o córce psychoanalityczki współczesnej Freudowi, z którą rozmawiał autor książki. Po wielu latach spędzonych wśród psychoanalityków naszła ją refleksja, że rozmowa i dobry rosół są równie skuteczne jak skomplikowane metody psychoanalityczne. No coś w tym jest :))). W tej drugiej części książki rozdziały stają się łatwiejsze do przyswojenia, autor odchodzi od wklejania roboczych notatek i wpada w tryb całkiem zgrabnej opowieści. Interesująco opowiada o Anschlussie, codziennym życiu Freuda i jego najbliższych, sytuacji analityków w okresie okołowojennym. Tytułowa ucieczka w gruncie rzeczy zawiera się w dwóch czy trzech krótkich rozdziałach, mimo iż była operacją karkołomną w obliczu obowiązujących wówczas procedur i licznych zakazów, dotyczących zwłaszcza Żydów. Nie będę zdradzać więcej szczegółów, a książkę rekomenduję czytelnikom w jakimś stopniu zorientowanym w psychoanalizie, lub przynajmniej - gotowym na sporą dawkę szczegółów dotyczących problemów i prac ówczesnych analityków.


ROBERT GOTTLIEB - "Garbo. Najbardziej tajemnicza gwiazda Hollywood".

Społeczny Instytut Wydawniczy ZNAK, Kraków 2022, 560 stron, okładka twarda.




Szczerze mówiąc spodziewałam się czegoś innego, większej dawki ciekawie opowiedzianych szczegółów z życia, zwłaszcza prywatnego, Grety Garbo. Tymczasem szkopuł polega na tym, że biografowie mają trudny orzech do zgryzienia, zabierając się za jej życiorys, ponieważ Garbo bardzo dbała o swoją prywatność, nie była osobą towarzyską, wręcz unikała - nie tylko paparazzi - ale w ogóle ludzi. Owszem, bywała na różnych spotkaniach, znała wiele osób, miała też krąg swoich przyjaciół, jednak niewiele zachowało się wiarygodnych wspomnień jej znajomych, a jeszcze mniej dokumentów, listów itp.

Jest to jednak, jak zapowiada notka wydawnicza, must read każdego kinomana, z najpiękniejszymi zdjęciami zjawiskowej Garbo, a więc przede wszystkim opowieść o aktorce i o jej filmach. Muszę się przyznać, że raczej nie zaliczam się do grona fanów kina, jestem w grupie całkiem przeciętnych odbiorców filmów. Garbo kojarzę z dawnych fotosów z okresu mojej wczesnej młodości, kiedy wciąż jeszcze mówiło się o niej jako jednej z największych gwiazd filmowych, a także bardziej z życiorysów innych, współczesnych jej postaci, choćby Marleny Dietrich (jakiś czas temu pisałam na blogu o biografii MD - tutaj). W zasadzie właśnie historia Dietrich zachęciła mnie do sięgnięcia po książkę o Garbo. Z filmów z jej udziałem pamiętam jedynie (być może najlepszą w jej dorobku) "Damę kameliową". Trudno mi przypomnieć sobie jakiś inny konkretny film z Gretą Garbo, który obejrzałam od początku do końca. Powinnam chyba obejrzeć "Ninoczkę", nie pamiętam, żebym ją widziała, a to podobno drugi (a może nawet pierwszy) świetny film w jej karierze. W każdym razie nie pamiętam innych jej ról, poza rozmaitymi przeglądami filmowymi, jedynie z fragmentami filmów.





Autorem tej biografii jest Robert Gottlieb, znany miłośnik kina tzw. złotej ery Hollywood, zatem książka przypadnie do gustu szczególnie kinomanom. Oprócz życiorysu Grety Garbo znajdziemy tutaj przede wszystkim bardzo szczegółowo omówione wszystkie produkcje, w jakich brała udział. Fenomenem jest fakt, że pochodząca ze Szwecji młoda gwiazda nie nagrała tych filmów jakoś specjalnie dużo (karierę zakończyła nagle, mając zaledwie 36 lat), a w większości nie zyskały one powodzenia za sprawą dobrego scenariusza, czy innych zalet sztuki filmowej, lecz jedynie dzięki jej udziałowi. Książka jest zatem próbą rozwiązania zagadki fenomenu Garbo. 

Żeby Was jednak zachęcić, mimo tego mojego marudzenia, zacytuję tutaj obszerne fragmenty z noty redakcyjnej:

"Nie lubiła ludzi, ale swoim spojrzeniem uwodziła miliony. Zarabiała astronomiczne sumy i jednocześnie była legendarnie skąpa. Mimo szafy pełnej zjawiskowych sukien chodziła głównie w męskich spodniach i nie zawsze czystych swetrach. Mężczyźni się o nią zabijali, ale najdłuższy związek stworzyła z kobietą. Choć chorobliwie strzegła swojej prywatności i uciekała fotoreporterom, aż do śmierci elektryzowała tłumy. (...) Jak wstydliwej Szwedce z robotniczej rodziny udało się podbić Hollywood? Czy karierę zawdzięczała wpływowym kochankom, których umiejętnie dobierała sobie już jako nastolatka? Czy ta niebywale piękna kobieta tak naprawdę czuła się mężczyzną? I dlaczego będąc u szczytu sławy, nagle zakończyła karierę?".



Obszerną część książki stanowią fragmenty z różnych artykułów, książek, filmów, a nawet piosenek, w których przewija się nazwisko (a właściwie - pseudonim) Garbo. Wstęp do polskiego wydania napisał Tomasz Raczek. I wisienka na torcie - mnóstwo wspaniałych zdjęć aktorki, zarówno prywatnych, jak i najpiękniejszych filmowych fotosów.


SYLWIA ZIENTEK - "Lunia i Modigliani".

Wydawnictwo Agora, Warszawa 2022, 543 strony, okładka miękka ze skrzydełkami.


Zdjęcie na okładce to kompilacja autoportretu Modiglianiego oraz namalowanego przez niego portretu Luni Czechowskiej


Nie pamiętam, gdzie natknęłam się na recenzję tej książki. Pewnie gdyby nie owa recenzja, to nie sięgnęłabym po tę książkę, bo biografię Modiego pióra Pierra Sichela uważam za genialną i kompletną, ale z recenzji wynikało, że pani Ziętek ma nieco inne spojrzenie, lub wiedzę, na niektóre aspekty życiorysu mojego ukochanego artysty. Zaintrygowana postanowiłam więc zapoznać się z tymi rewelacjami. No i przed zamówieniem nie zwróciłam uwagi na fakt, że jest to nie biografia, lecz powieść. Trzeba jednak przyznać, że w zasadzie fikcji literackiej nie ma jakoś specjalnie dużo, autorka bowiem dość ściśle trzyma się faktów.

Głównym fikcyjnym aspektem jest poziom zażyłości Luni Czechowskiej i Amadeo Modiglianiego, ponieważ tak naprawdę nie ma zbyt wielu dowodów na to, jak tam naprawdę układały się ich relacje. Książka napisana jest w pierwszej osobie, w formie wspomnień Luni. Nie przepadam za taką formułą, ale dość szybko przyswoiłam sobie pomysł autorki i dałam się uwieść romantycznej historii modelki i jednego z najwybitniejszych artystów. Opowieść napisana jest całkiem zgrabnie, choć niektóre naciągane fakty nieco mnie raziły, ale - powtarzam - mam głowę nabitą szczegółową biografią Modiglianiego autorstwa Sichela, więc trochę się (podświadomie) czepiałam szczegółów. 

Sylwia Zientek sama przyznaje, że do napisania tej książki natchnęła ją praca nad inną pozycją - "Kobiety na Montparnasse", o której opowiadałam Wam tutaj. Mając więc bazę w postaci przygotowanego bogatego materiału o kręgach sztuki w Paryżu przełomu XIX i XX wieku, mogła przystąpić do nieco fantazyjnego opisania jednego z ciekawych wątków z udziałem wyjątkowego malarza. W historię Luni Czechowskiej wplecione są więc ciekawe opowieści o innych ówczesnych artystach, marszandach, modelkach i innych barwnych postaciach. 

Jeśli lubicie sztukę, jeśli lubicie Paryż, a zwłaszcza - jeśli lubicie obrazy Modiglianiego, koniecznie sięgnijcie po tę opowieść. A o najbardziej rzetelnej i drobiazgowej biografii Modiego możecie przeczytać w moim wpisie tutaj.



*****

niedziela, 16 kwietnia 2023

Kolaże miały być dwa, ale najpierw jeden.

Potrzebowałam odskoczni po dość realistycznych lotosach, które pokazywałam Wam w poprzednim wpisie. Lubię zmieniać tematy, techniki. Jakaś abstrakcja totalna za mną chodziła, geometryczne układanki albo jakieś mazaje do niczego nie podobne... Tak żeby zająć ręce, ale nie spinać się, że to ma coś konkretnego przedstawiać. Akurat przyszedł synek, pokazałam mu tamten lotosowy obrazek, ustawiony na gzymsie nad schodami, a obok stał niby-mandalowy kolaż, który popełniłam jakiś czas temu (tutaj był prezentowany). Tak sobie gawędziliśmy i synek powiedział, że bardzo mu się podoba tamta recyklingowa trójwymiarowa kompozycja. 



Ha! W tym momencie doznałam olśnienia na temat kolejnego arcydzieła, jakie wyjdzie spod moich rwących się do tworzenia rąk :). Bo ja lubię robić coś (malować, rysować, pisać itd) na zadany temat. Czasem nawet im temat jest trudniejszy, tym bardziej się angażuję i wychodzą mi całkiem fajne rzeczy. 

A miałam uzbieranych już trochę, odkładanych przy różnych okazjach, tekturek i innych przydasi, chodziły mi po głowie mgliste pomysły co do ich wykorzystania, ale wciąż brakowało konkretnej wizji. No więc mówię do synka: rzucaj pomysły, zainspiruj mnie, mów, co Ci się podoba, kolory, motywy itd. Synek zdecydowanie wybrał paletę barw pustynnych - piasek, beż, złoto, bursztyn. Klimaty pustynne, skojarzenia z Egiptem na przykład... Tutaj mnie zaskoczył, bo jest zdeklarowanym wielbicielem Meksyku, w którym to kraju nawet był i jeszcze być zamierza, w przeciwieństwie do Egiptu, a w mieszkaniu gromadzi rośliny, które kojarzą mu się z dżunglą (duże okazy, skórzaste liście itp). No, ale dobra, odrzućmy uprzedzenia, jest wyzwanie pustynne - działam!




Miałam od dawna przygotowane dwa spore podkłady tekturowe pod te kolaże, a oprócz tego element, który koniecznie chciałam gdzieś w jakiejś instalacji artystycznej wykorzystać. Wytłoczka po jajkach i pudełko po pizzy, które idealnie pasowało jako ramka do tego jajkowego pojemnika :). Okrągły otwór wycięłam dawno temu, wytłoczkę włożyłam do środka i tak to czekało na moje natchnienie. 

Wstępne układanki:



Ponieważ synek chciał motywy egipsko-pustynne (pustynia, sawanna, sfinks, piramidy, wielbłądy itp.), a jajkowa wytłoczka jakoś mi w ten projekt nie wchodziła, to od razu postanowiłam, że - trzymając się zbliżonej kolorystyki - zrobię za jednym zamachem dwa kolaże: pustynny i wytłoczkowo-jajeczny, czyli abstrakcyjny :). Na egipską pustynię nie miałam jeszcze konkretnego pomysłu, zatem w ramach rozgrzewki najpierw powstała wytłoczkowa abstrakcja, z nadzieją, że w trakcie pracy wena mnie natchnie jakąś egipską wizją.


no naprawdę, te kolory w rzeczywistości są mocniejsze i cieplejsze


Oprócz tekturek różnej grubości użyłam farb akrylowych, w tym metalicznej złotej (nareszcie jakieś sensowne zastosowanie dla akryli, którymi nie lubię malować obrazów, ale tutaj świetnie się sprawdziły), pisaków, guzików i sznurka.




Kolejny kolaż (ten co to miał być pustynny bardziej) baaardzo powoli nabiera kształtów, ale koncepcja zaczęła się zmieniać w trakcie pracy i jeszcze nie wiadomo, co z tego wyniknie ;). Ja bym chyba najchętniej poszła w starożytne motywy, staroegipskie hieroglify i tak dalej, ale muszę to jeszcze przemyśleć. A może zachód słońca nad pustynią i karawana na horyzoncie? Hmmm... Zobaczymy...

Jest plan, żeby dać jakąś ramkę, ale na razie stoi sobie toto na półeczce nad schodami:



Kolory w realu są nieco bardziej nasycone i ciepłe, kojarzy mi się ten kolaż ze złotą polską jesienią :). Bardzo na czasie, haha :).



PS. po opublikowaniu posta z komputera obejrzałam to jeszcze raz w telefonie, no i muszę powiedzieć, że całkiem inaczej widzę to w komputerze, inaczej na ekranie smartfona. A niby oba sprzęty całkiem dobrej klasy, hmmmm... W komputerze mam kolory nieco zgaszone i blade, dlatego podkręcam je w programie do obróbki, a tymczasem w telefonie widzę jaskrawe pomarańcze, których w realu nie ma. Tak że każdy zobaczy to inaczej. W rzeczywistości to są kolory ciepłego piasku, jesiennych liści itp. No cóż, techniki nie przeskoczysz.


piątek, 31 marca 2023

Lotosy. Obraz olejny.

Po kolejnej nieplanowanej przerwie wracam na łono blogosfery - tym razem z obrazkiem, bo jakoś dawno żadnych obrazków nie pokazywałam, a przecież coś tam od czasu do czasu maluję. No i założenie było takie, że blog będzie miał charakter artystyczny, malarski... Tymczasem ostatnio jak nie recenzje książek, to coś o zwierzątkach domowych, polecajki i inne tematy zastępcze, a obrazki nie wiadomo gdzie. Więc proszę bardzo, świeżynka sztalugowa. Jak zwykle - w realu wygląda to nieco inaczej, mniej rozmazane i kolory bardziej nasycone... ech... w aparacie zdjęcia wyglądają cudnie, w komputerze całkiem dobrze, a w bloggerze masakra... no ja po prostu nie mogę się dogadać z tą techniką i zdjęcia lepsze nie będą... Nawet próbowałam zrobić telefonem i od razu dać na blog, ale nie mogłam się telefonem zalogować. Bez komentarza.




Tak mnie naszło jakoś na kwiaty, a że mój ogród został od jesieni gruntownie przekopany przez Dżemika (półtoraroczny owczarek niemiecki), to kwiatków przed domem mam raczej szczątkowe ilości, więc namalowałam coś bardziej egzotycznego.





Obraz olejny, 40x50 cm. 
Miał być akryl, ale - zaraz po rozpoczęciu pracy nad tym obrazkiem - po raz kolejny uznałam, że to jednak nie moja bajka. Irytuje mnie szybkie schnięcie akryli, bo nie daje to takich możliwości jak w przypadku farb olejnych - spokojnego mieszania barw bezpośrednio na płótnie, tworzenia łagodnych przejść tonalnych itd. Oczywiście są media opóźniające schnięcie, ale mimo wszystko... no nie polubiłam akryli. Zrobiłam więc nimi tylko bardzo wstępną podmalówkę, a zasadniczą pracę wykonałam olejami.





Podobraziem jest moja ulubiona płyta z naciągniętym płótnem, bo lubię takie sztywne, stabilne podłoże. Ostatnio jednak rozmyślam nad przestawieniem się na tradycyjne blejtramy (to po prostu grubsza rama z listewek, na którą naciągnięte jest płótno), ponieważ problem pojawia się w momencie, kiedy chce się obrazek powiesić na ścianie. Do cienkiej stosunkowo płyty raczej nie przykręci się tzw. zawiesia, zatem konieczna jest rama. No i wiadomo, kłopot z wizytą u ramiarza i dodatkowe koszty. Ja co prawda wolę mieć na ścianach obrazy oprawione, ale skoro zaczęłam z tymi moimi malunkami wychodzić do ludzi, to muszę uwzględnić fakt, że wiele osób lubi obrazy zawieszone bez ram. Taka moda teraz. Blejtramy mają grubsze boki, które się zamalowuje jako kontynuację obrazu i rama wówczas nie jest konieczna. Taki sposób "oprawy bez oprawy" doskonale nadaje się do wnętrz nowoczesnych, a także w stylu boho. 





W moim domku jest stylowy misz-masz, bo ja lubię co innego, mąż co innego, toteż udajemy, że mamy świadomy i zaplanowany eklektyzm wnętrzarski :))). Niektóre obrazy są więc w dość imponujących "pałacowych" ramach, inne w prostych listewkach, a jeszcze inne - bez oprawy. Oprócz moich wytworków są też dzieła zaprzyjaźnionych artystów - i to one najczęściej mają ozdobne ramy. Nieoprawione obrazki stoją zwykle na takim jakby gzymsie na klatce schodowej, gdzie mam mini-wystawę sezonową, na której co chwila coś przestawiam albo dostawiam. Część mniejszych obrazków bez ramek stawiam na jakiejś półce czy komodzie, a większe - na podłodze, oparte o ścianę. I tak też lubię :). 

Poniżej zdjęcie chyba najbardziej udane i w miarę zgodne z rzeczywistym wyglądem obrazka:






Lotosy pojawiały się już na moich obrazkach, dwa z nich pokazywałam kiedyś na blogu. To bardzo ciekawe rośliny, o niezwykłych właściwościach i zastosowaniach. Garść ciekawostek na ten temat zamieściłam w tym wpisie, w którym także jest moja akwarelka z motywem kwiatu lotosu: http://sztukawpapilotach.blogspot.com/2018/12/powiew-orientu-znad-tamizy.html 

*****


piątek, 3 lutego 2023

Książki. Graboń - o kawie, Pomsel & Hansen - o niemieckim życiu.

Tym razem zaprezentuję Wam tylko dwie książki. Zgodnie z moim noworocznym postanowieniem, aby pojawiać się tutaj częściej, ale za to z nieco krótszymi wpisami :). Bo zdarzały mi się kilkumiesięczne "zniknięcia" a potem nadrabiałam nieobecność tasiemcowymi opowieściami... No, zobaczymy, jak się ta nowa formuła sprawdzi. A zatem - moje najnowsze odkrycia książkowe, którymi chciałabym się z Wami podzielić.





IKA GRABOŃ -  "Kawa. Instrukcja obsługi najpopularniejszego napoju na świecie".

Wydawnictwo Otwarte, Kraków 2017r, 298 stron, oprawa twarda.

Nie jest to typowy poradnik, ale niezwykła, a zarazem bardzo profesjonalna i treściwa opowieść o kawie, o jej uprawie, o świecie zapachów, sensoryce i cuppingu, o selekcji i wyborze ziaren kawy, o jej przyrządzaniu i smakowaniu, o Trzeciej Fali Kawy. Ika Graboń jest sensorykiem, baristką i certyfikowaną trenerką oraz sędzią w różnej rangi mistrzostwach "kawowych". A przede wszystkim - koneserką i pasjonatką kawy. Tę książkę miałam w ręku już kilka lat temu, kupiłam ją w prezencie dla znajomego kawosza, ale sama zdążyłam ją też pospiesznie przeczytać przed wręczeniem prezentu. Teraz kupiłam ją dla syna, który jest także wielbicielem kawy i nawet marzy mu się kurs baristyczny - dla własnych potrzeb, ot tak żeby poznać dobrze temat. 

No więc tamto pierwsze czytanie otworzyło mi oczy i głowę na temat kawy. Bo ja generalnie nigdy kawy nie lubiłam, a zaczęłam ją pijać na zalecenie lekarza, ponieważ zdarzały mi się omdlenia, bo krążenie i ciśnienie miałam zawsze jak zdechła żaba. Zalewałam jednak kawowy napój dużą ilością mleka, bo inaczej nie byłam w stanie przełknąć tego paskudztwa. Mój drugi syn ma to po mnie i mawia, że to zdumiewające, że coś, co tak ładnie pachnie, tak okropnie smakuje. A tymczasem Ika Graboń demaskuje mity na temat kawy i burzy nasze powszechne przyzwyczajenia do kawy mocno upalonej, woniejącej popiołem i dymem, i smakującej jak popiół. Bo kawa jest owocem. No przecież! Powinna być więc lekka, słodka i kwaskowa, owocowa, z ewentualną nutą kakao, orzechów, innych roślinnych smaków i zapachów. Dobra kawa wcale nie smakuje jak... kawa :). A to, co kupujemy najczęściej, w zwykłym spożywczaku, a czasem nawet w delikatesach, to są odrzucone po selekcji śmieci, najczęściej mocno spalone, bo w ich składzie są zarówno ziarna niedojrzałe, jak i przegniłe, uszkodzone itd... Mocne palenie pomaga ukryć tę gorszą jakość. Już nie wspomnę o rozpuszczalnych... Te najlepsze kawy (nie według marketingowców, tylko wg ekspertów) mają oznaczenie specjalty (mogą mieć w próbce do 5 drobnych defektów, jak np., popękane ziarna) lub premium (max 8 drobnych defektów), potem jest coraz gorzej... Najgorsze, tzw. odpad, ma nawet ponad 80 defektów poważnej "wagi", czyli ziarna sfermentowane, niedojrzałe, robaczywe, inne śmieci... Ten odpad nie jest wyrzucany, tylko wędruje do sklepów spożywczych. Tak, pijemy najczęściej odpadki kawowe... No ale dobrze, to nie miał być mój osobisty wykład o kawie...



W każdym razie po pierwszej lekturze tej książki kupiłam porządny elektryczny młynek do kawy i pierwsze porcje ziaren kawy te nieco lepsze (punktacja powyżej 80/100), z dobrego sklepu "kawowego", świeżo palone, z wiadomym pochodzeniem, a także, jako pierwszy eksperyment w dziedzinie parzenia kawy - kawiarkę. Bo w domu był wtedy ulubiony przez mojego męża ekspres kolbowy oraz chorwacki tygielek "jazzva", z których to urządzeń kawa wcale mi nie smakowała. Pierwsze moje "oświecone" parzenie kawy w kawiarce odbyło się jeszcze z jakiejś zwykłej, popularnej kawy... i to było odkrycie, eureka! Ta sama kawa nagle jest całkiem smaczna i ma ciekawy aromat! Czułam w niej i czekoladę i orzechy, nawet bez mleka dało się ją wypić! Dzisiaj myślę, że wpłynęły na to przede wszystkim proporcje kawy do wody (kawa z kawiarki ma "więcej kawy w kawie", niż ta z ekspresu) i czas parzenia. Od tego momentu piję kawę wyłącznie z kawiarki, z odrobiną mleka, bo mleko lubię. Mąż woli nadal tę z ekspresu, bo napój z kawiarki jest dla niego zbyt intensywny - jak widać, każdy powinien znaleźć tę najbardziej dla siebie odpowiednią metodę przygotowywania kawowego naparu.


Teraz planujemy eksperymentowanie w temacie parzenia alternatywnego innymi metodami (syn ma jeszcze french press, marzy mi się syfon, a chemexa na pewno lada dzień kupimy, chociaż metody przelewowe jakoś do mnie nie przemawiają (dripa zresztą kiedyś za młodu miałam, nie wiedząc nawet że to całkiem profesjonalny sprzęt - myślałam że to takie prymitywne i zastępcze urządzonko, a profesjonalny to tylko ekspres automatyczny, hehe, o ja naiwna!). No i te różne kawy... Będzie się działo :). Książka Igi Graboń jest pięknie ilustrowana, zawiera dokładne opisy wszystkich alternatywnych (czyli nie-ekspresowych) metod parzenia kawy, przewodnik po uprawach, rodzajach kawy, o sensoryce itd, przeplatane opowieściami o własnych doświadczeniach oraz rozmowami ze znanymi baristami. Polecam z całego serca, nie tylko kawoszom, ale i tym, co do tej pory kawy nie lubili :). A ponieważ wkręciłam się w temat i mam jeszcze inne książki o kawie, to za jakiś czas może popełnię jakiś typowo kawowy wpis na blogu.

*****


BRUNHILDE POMSEL, THORE D. HANSEN - "Niemieckie życie. Byłam sekretarką Goebbelsa"

Wydawnictwo Bellona, Warszawa 2018r, 220 stron, oprawa miękka.



To powinna być lektura obowiązkowa. Dla wszystkich. Chociaż, szczerze mówiąc, po przeczytaniu opinii na portalu "Lubimy czytać" ze zgrozą stwierdziłam, że niektórzy ludzie nie potrafią czytać ze zrozumieniem. Wielu osobom umknęło to, co w tej książce było najważniejsze - czyli nie tyle naiwna opowieść byłej sekretarki Goebbelsa, ale płynące z tej opowieści wnioski, czyli to, co jest między wierszami, a zostało napisane wyraźnie dopiero w omówieniu redakcyjnym współautora. Bo ludzie często szukają tzw. taniej sensacji, a w tej książce żadnej sensacji nie ma. No, chyba że uznamy za sensację fakt, że bliska współpracownica Josepha Goebbelsa nie wiedziała niemal do końca wojny nic o zbrodniach nazistów. Bo tak właśnie utrzymuje Brunhilde Pomsel. 

Książka jest zapisem rozmów przeprowadzanych w latach 2013-2014 na potrzeby filmu dokumentalnego. Brunhilde Pomsel urodziła się w zamożnej dzielnicy Berlina w 1911 roku i tam spędziła całą młodość. W 1932 r dzięki poznaniu Wulfa Bleya (reportera radiowego i członka NSDAP od początku powstania tej partii) rozpoczęła się droga zawodowa Pomsel. Początkowo pracowała w teatrze, następnie przenosiła się wraz z robiącym partyjną karierę Bleyem w kolejne miejsca, aż do centralnych kręgów władzy, do sekretariatu w Ministerstwie Propagandy. Czytamy opowieść ponad stuletniej kobiety o jej młodości w Berlinie pod rządami Hitlera i nazistów. Pomsel opowiada o zwyczajnym codziennym życiu młodej kobiety, która chciała spotykać się z przyjaciółmi (a początkowo byli wśród nich także Żydzi), bawić się, dobrze zarabiać, ładnie się ubierać. Cały czas utrzymuje, że nie interesowała jej polityka, o wielu wydarzeniach nie wiedziała, bo działy się gdzieś daleko, w innych dzielnicach lub poza Berlinem, radio i prasa były już wówczas kontrolowane przez władzę, a ona nie szukała informacji politycznych, bo jej to nie obchodziło. 

I ja w to wierzę. Pamiętajmy, że nie było internetu, smartfonów, telewizji itd. W prasie i radio jedynie słuszna linia partii. Później jednak, kiedy zaczęła się wojna, informacji przybywało, a jednak Pomsel pozostała obojętna na to, co działo się poza jej prywatnym życiem. Imponowało jej, że pracuje wśród elity, w pięknie umeblowanym biurze, że stać ją na ładne ubrania. To były jej zmartwienia: jak się ubrać, dokąd pójść coś zjeść w objętym wojennym kryzysem mieście. Po upływie 70 lat od tamtych wydarzeń, z perspektywy aktualnej wiedzy i doświadczenia, Brunhilde Pomsel uważa co prawda, że była wtedy młoda i naiwna, ale nie widzi swojej winy. Uważa, że skoro sama nikogo bezpośrednio nie zabiła, to nie ponosi odpowiedzialności za zbrodnie nazistów. A przecież to właśnie dzięki obojętności znacznej części niemieckiego społeczeństwa mogła się rozpędzić machina zbrodni, dzięki milionom milczących Niemców Hitler i narodowi socjaliści doszli do władzy. Obojętność bywa akceptacją, milczącym przyzwoleniem. Jeśli brakuje sprzeciwu - ktoś może to wykorzystać, czasem nawet przeciwko tym obojętnym. Dla mnie to fascynująca, bardzo prawdziwa opowieść o prawdziwym niemieckim życiu. Przerażająco spokojne życie elity, która milionom ludzi zgotowała piekło. 

Druga część książki to komentarz politologa Thore Hansena. I tutaj są wnioski, do których niestety niektórzy czytelnicy wspomnień sekretarki Goebbelsa sami nie doszli, a pewnie komentarza też już nie chciało im się czytać, więc chyba w sumie nic z tego nie zrozumieli. Bo wspomnienia Brunhilde Pomsel i jej poczucie braku winy znajdują silne odbicie w dzisiejszym świecie. Coraz mniej ludzi bierze udział w wyborach, społeczeństwo w masie jest bezwolne i obojętne na wydarzenia polityczne, natomiast radykalizują się skrajne odłamy. Pomsel mówi, że nam się tylko wydaje, że na jej miejscu zachowalibyśmy się inaczej. Jej przykład: oglądamy wojnę w Syrii, współczujemy tym biednym ludziom, ale za chwilę przełączamy kanał w telewizorze na jakiś program rozrywkowy i spędzamy miły wieczór, nie myśląc już o Syryjczykach. Czyż nie? Z notki redakcyjnej na okładce książki: "'Niemieckie życie' staje się sygnałem alarmowym dla współczesnego pokolenia. Bo na przykładzie Brunhilde Pomsel widać, dokąd mogą zaprowadzić obojętność, ignorancja i brak zainteresowania polityką". 

*****

Dzisiaj tak krótko i na temat, bo mam trochę zamieszania ze sprawami pracowymi i muszę się nimi w trybie pilnym zająć. Mój spontaniczny mąż zaordynował nagły urlop wyjazdowy, czym rozwalił mi misterny plan malowania, blogowania i innych przyjemnych zajęć. Zamiast więc rozkoszować się osobistymi przyjemnościami, muszę pośpiesznie ogarnąć różne sprawy w firmie. Urlop się oczywiście też przyda, ale miało to być trochę inaczej, tak że... ten... :))). Ale dłuższej przerwy tym razem nie przewiduję, widzimy się wkrótce!

*****