niedziela, 16 czerwca 2024

"Oczy Mony", "Wojna o Picassa" i jeszcze słów kilka o serwisach czytelniczo-recenzenckich.

Pozostając jeszcze przy książkach - a trochę się nazbierało i chciałabym opowiedzieć Wam przynajmniej o niektórych - dzisiaj przedstawiam Wam dwie interesujące pozycje o sztuce, głównie o malarstwie oczywiście.


  • HUGH EAKIN - "Wojna o Picassa. Jak sztuka nowoczesna trafiła do Ameryki". Dom Wydawniczy Rebis, 2023r, stron 501.



Podtytuł mówi więcej, niż tytuł główny. Co prawda duża część tej historii kręci się wokół dzieł Picassa, ale na tej osnowie poznajemy przede wszystkim całą długą, żmudną i zaskakująco skomplikowaną drogę nowoczesnej sztuki na kontynent amerykański i przede wszystkim - do świadomości Amerykanów. Dzisiaj wydaje nam się często, że Ameryka to synonim nowoczesności. A przecież jest to zarazem kraj ludzi w ogromnej większości niezwykle konserwatywnych, przywiązanych do utrwalonych zasad, obyczajów, poglądów. W czasach, kiedy Picasso świecił triumfy na wystawach europejskich, a najbogatsi kolekcjonerzy w Moskwie i Berlinie z zapałem gromadzili jego dzieła, w Ameryce nikt w zasadzie jeszcze o nim nie słyszał. Dochodziły tam zaledwie słabe echa głośnych w Europie paryskich wystaw pierwszych impresjonistów, fowistów, czy wreszcie - kubistów. Za oceanem zupełnie lekceważono nowe trendy, uważając je za przejściową modę i wybryk tych śmiesznych Europejczyków.

"Wojna o Picassa" to wspaniała, wielowątkowa i wielowarstwowa opowieść o kilku zaledwie pasjonatach, którzy poświęcili wiele lat życia, aby pokazać nowoczesną sztukę europejską zaściankowej reszcie świata, a przede wszystkim - Amerykanom. To zaledwie kilka nazwisk, które wielu ludziom dzisiaj niewiele, albo nawet nic nie mówią: Quinn, Barr, Rosenberg, Kahnweiler. A dla nich walka o stworzenie wielkiej, na światową miarę, kolekcji dzieł nowoczesnych twórców początku XX wieku - stała się treścią życia, najważniejszą sprawą, której poświęcali swój czas i pieniądze. 

Podczas gdy we Francji miał miejsce największy przewrót w historii sztuki zachodniej - w muzeach i prywatnych salonach Ameryki królowało tradycyjne, klasyczne malarstwo renesansu i w porywach zaledwie XVIII-wieczne. W tym czasie John Quinn, ekscentryczny amerykański prawnik, syn irlandzkich imigrantów, dał się już poznać po obu stronach Atlantyku jako entuzjasta i znawca sztuki. Quinn odczuwał potrzebę zmiany, szukał nowości, utrzymywał kontakty z europejskimi intelektualistami i pisarzami, interesował się nowinkami ze świata kultury i sztuki, długo jednak jeszcze nie wiedział nic o nowej fali artystów z Montparnasse. W jakimś momencie te dwa żywioły musiały się jednak spotkać. Zorganizowana wielkim wysiłkiem pierwsza (niezbyt udana) wystawa dzieł Picassa w Ameryce, na którą trafił Quinn, równie nieudana podróż do Paryża, a w końcu - jeden przypadkowo kupiony obraz, który wreszcie staje się tym zapalnikiem, który ruszył całą lawinę wydarzeń. Wszystko to opisane z niezwykłą precyzją i dbałością o szczegóły, wypunktowane kolejne spotkania, rozmowy, listy itd. 

Marzeniem Quinna było stworzenie w Ameryce wielkiej stałej wystawy z kolekcją dzieł Picassa i innych ówczesnych malarzy reprezentujących najnowsze nurty. Trzeba było jednak wielu lat i wysiłku wielu osób, aby to marzenie można było zrealizować. W dokumentalnej opowieści Eakina poznajemy bardzo szczegółowo historie życia i działalności kilku niezwykłych postaci, dzięki którym szuka nowoczesna trafiła z Paryża do Ameryki. Jednocześnie jest to historia przemian politycznych, kulturowych, społecznych - zarówno w Ameryce, jak i Europie, mamy bowiem tutaj czas rozbudzenia niemieckiego nacjonalizmu i nazistowskich prześladowań, które dotknęły także paryską bohemę, a wreszcie okres wojny, która ogarnęła w zasadzie cały świat i wpłynęła na losy narodów i pojedynczych ludzi, ale też - zamykając jedne możliwości artystom - zmusiła do szukania innych dróg dotarcia do odbiorców w spokojniejszych rejonach świata.

Eakin pisze niezwykle zajmująco, co sprawia, że pomimo wielkiej ilości szczegółów, drobiazgowych opisów kolejnych rozmów, spotkań i zabiegów różnych osób - trudno się od tej historii oderwać. Niezwykła opowieść, która pokazuje, jak mało brakowało, a o Picassie i kilku innych wielkich twórcach świat by nie usłyszał, a nowojorskie Museum of Modern Art nie byłoby tym, czym jest dzisiaj. Wspaniała opowieść o niezwykłych dziejach sztuki nowoczesnej.



  • THOMAS SCHLESSER - "Oczy Mony". Wydawnictwo Literackie, 2024r, stron 496.


Zapowiadane jako światowy bestseller „Oczy Mony”, dedykowane wszystkim dziadkom i babciom na świecie – mimo, że niosą pewne przekazy uniwersalne - uważam za książkę znakomitą, ale raczej niszową. W każdym razie – trudną w odbiorze zarówno dla większości dziadków i babć, jak i – tym bardziej – dla małoletnich wnucząt. Autorem jest historyk sztuki i – zapewne – pasjonat tej dziedziny. Nie wiem, czy ma dziesięcioletnią wnuczkę, ani czy w ogóle rozmawia często z dziećmi w tym wieku. W książce bowiem mamy ogromny zbiór informacji o wybranych dziełach sztuki, które bohaterowie tej opowieści – dziadek i dziesięcioletnia wnuczka – oglądają i omawiają wspólnie w czasie wędrówek po paryskich muzeach. Sam pomysł, żeby zabierać tracącą wzrok wnuczkę do muzeum, zamiast do zaleconego przez pediatrę psychiatry, uważam za znakomity pomysł, godny naśladowania. I to jest ten uniwersalny przekaz, zapewne też o to właśnie chodziło autorowi w dedykacji. O to, żeby poświęcać dzieciom swój czas i troskę, pokazywać im to, co piękne, wzbudzać w nich zainteresowanie dziełami sztuki. Nie wystarczy nakarmić, ubrać i posłać do szkoły. Trzeba z nimi rozmawiać, objaśniać świat i pokazywać jego najlepsze strony.

Natomiast jeśli chodzi o zasadniczą treść, to wydaje mi się nieco oderwana od rzeczywistości. Przybliżając krótko fabułę: mała Mona traci wzrok, pediatra i okulista zalecają wizyty u psychiatry, aby pomógł dziewczynce oswoić się z tą sytuacją. Rodzice proszą o pomoc dziadka, który ma co środę zaprowadzać wnuczkę do owego psychiatry. Dziadek jednak, pasjonat sztuki i ekscentryk, ma swój plan. Zamiast do lekarza, zabiera wnuczkę co tydzień do jednego z paryskich muzeów, gdzie za każdym razem oglądają jedno dzieło sztuki. Jest tych dzieł, przeważnie obrazów, tyle ile tygodni w roku, jaki według przewidywań lekarzy pozostał dziewczynce do momentu całkowitej utraty wzroku. Mankamentem książki jest umiejscowienie reprodukcji tych obrazów na rozkładanej obwolucie – 52 sztuki mikroskopijnej wielkości raczej kiepsko się w ten sposób ogląda. Dużym plusem byłyby reprodukcje całostronicowe, na początku każdego z 52 rozdziałów. Wtedy byłaby to interesująca lekcja o sztuce. W książce chodziło widocznie bardziej o nacisk na relacje dziadka z wnuczką, dlatego same obrazy zostały zepchnięte „na zaplecze”.

Dziadek Mony wybiera dzieła sztuki mało oczywiste, raczej trudne w odbiorze i interpretacji, a następnie w każdej „sesji” opowiada szczegółowo o treści obrazu (lub rzeźby), o twórcy, o przekazie, jaki niesie owo dzieło. Są to rozważania bardzo interesujące, ale na poziomie minimum nastolatka. Oczywiście są dzieci wybitnie zainteresowane filozofią i historią sztuki, jednak z reguły na tym etapie mają jeszcze za mało wiedzy ogólnej, żeby takiego dziadka zrozumieć i przy tym się nie znudzić. Pewnie – fajnie jest pójść z dziadkiem do muzeum, pooglądać obrazy, ale tutaj mamy obrazy w dużej części mało interesujące dla dziecka, a towarzyszące im objaśnienia zawierają tyle nawiązań do historii w ogóle i historii sztuki w szczególności, że trudno uwierzyć, aby dziesięciolatka ten kontekst kojarzyła i pojmowała. Do tego filozoficzne dywagacje w zbyt dużej dawce dla przeciętnego dziesięciolatka raczej nie do przetrawienia.

Książkę poleciłabym pasjonatom sztuki, którzy chcieliby wybrać się do paryskich muzeów – duża porcja interesującej wiedzy o znajdujących się tam dziełach sztuki. Dla wszystkich babć i dziadków – jedynie jako wskazówka, że z wnuczkami należy spędzać dużo czasu, rozmawiać z nimi, objaśniać im świat. Dla młodych czytelników – raczej nie, może dopiero w liceum, jeśli zainteresuje ich sztuka. Nie dla czytelników preferujących popularne współczesne powieści, połykających treść w pogoni za szybką akcją. Książka świetna, ale nie dla każdego.


*****

Chciałam jeszcze na chwilkę wrócić do tematu funkcjonowania serwisów czytelniczych. Może kogoś to uchroni przed pochopnym angażowaniem się takich miejscach, a także przed nadmiernym zaufaniem do publikowanych na takich portalach treści - mam na myśli głównie recenzje i opinie o książkach. W poprzednim wpisie opowiedziałam moją historię rozczarowania serwisem "Na kanapie". Kto ciekawy, niech przeczyta łącznie z komentarzami - właśnie na skutek jednego z tych komentarzy zainteresowałam się "BiblioNETką". Już bez parcia na zamieszczanie tam swoich recenzji, ale bardziej jako czytelniczka, poznająca opinie innych użytkowników o interesujących książkach. 

No więc zajrzałam sobie na stronę główną tejże "Biblionetki", zerknęłam tu i ówdzie i całkiem przypadkiem trafiłam na taką oto wypowiedź jednego z użytkowników, który chciałby od  redakcji serwisu dowiedzieć się, dlaczego "patronatem poważanej strony została objęta książka, która w mojej ocenie na to w żadnej mierze nie zasługuje. Co więcej, utrzymywanie tego patronatu pomimo wysuniętych zastrzeżeń, znacznie to poważanie uszczupla. Czy można prosić o komentarz na temat polecanej przez BiblioNETkę książki "Weronika chce umrzeć"? Jakieś powody, dlaczego właśnie ta pozycja jest objęta patronatem?"

No, ciekawie się zrobiło. Sprawdzam więc - przez dwa tygodnie nikt z redakcji nie zareagował. Pytanie i prośbę o zdjęcie patronatu powtórzono, ktoś jeszcze podjął ten wątek, reakcji brak Jako że czasem lubię podrążyć i dobrze temat rozeznać, podkusiło mnie, żeby jeszcze przyjrzeć się tym nieszczęsnym patronatom Biblionetki, o co tam chodzi, bo się wyświetlają na pierwszej stronie. No to klik - są zasady obejmowania tymże patronatem. Ha! To musi być interesujące! Punkt za to, że jakieś zasady w ogóle są, bo "Na kanapie" to z tym cienko było. No i proszę bardzo:

"Jak zdobyć patronat BiblioNETki? Patronatem obejmujemy książki, które są dobre i warte zainteresowania BiblioNETkowiczów. Nie jest istotna tematyka - najważniejsze czy pozycja w ocenie redakcji BiblioNETki jest warta rekomendacji. Przed podjęciem decyzji zapoznajemy się z materiałami nadesłanymi przez wydawcę. Zastrzegamy sobie możliwość wystosowania do wydawcy prośby o udostępnienie treści książki. Zapoznaje się z nią wtedy redakcja BiblioNETki wraz z niewielkim gremium złożonym z zasłużonych użytkowników serwisu, których zdanie redakcja ceni."

Co z tego wynika? No na przykład, że redakcja niekoniecznie czyta książkę, której patronuje i ją promuje, co do zasady opiera się na materiałach wydawcy. Zanim te rewelacje przetrawiłam do końca, zobaczyłam pod tym tekstem następujący komentarz jednego z uczestników: "Doskonale rozumiem, że obecnie Patronat BiblioNETki nie dodaje książce ani grama prestiżu i żeby go zdobyć wystarczy zapłacić, ale przyznanie go pornograficzno-pedofilskiemu wytworowi, to chyba przesada. Czy przed przyznaniem patronatu książce Weronika chce umrzeć (...) ktokolwiek przeczytał choćby fragmenty dostępne na stronie pana Kruka?" Komentarz napisany 21 maja, do dzisiaj brak reakcji.

Powiem Wam szczerze, że zaczyna mnie to frapować - który z portali czytelniczo-recenzenckich upadł najniżej? "Na kanapie" odwala się jakąś amatorszczyznę bez nadzoru, "Biblionetka" bezrefleksyjnie sprzedaje patronaty, oba serwisy nie reagują na pytania i uwagi uczestników, bez których, jakby nie było, te strony nie miałyby racji bytu, nikt nie przestrzega zasad, o ile takowe w ogóle są. Z ciekawości zajrzałam jeszcze na kilka innychtego typu portali, ale tam obowiązują nieco inne zasady i zazwyczaj recenzje pisane są przez zespół redakcyjny, a nie przypadkowych chętnych. No więc pozostaje jeszcze chyba największy i najbardziej znany z takich serwisów, o formule z grubsza podobnej do Biblionetki i Na kanapie - czyli "Lubimy czytać". Z tego, co zdołałam się zorientować na podstawie opinii użytkowników (nie tylko LCz), a także własnego niewielkiego doświadczenia w czasie użytkowania - tutaj chyba najmniej jest powodów do czepiania się, bo też większe jest zaangażowanie redakcji w utrzymanie dobrego poziomu. Z jakiegoś powodu zresztą dawno temu tam trafiłam, założyłam również swoje konto i przez długie lata korzystałam właśnie z recenzji na LCz przed zakupieniem książki. W konsekwencji tych doświadczeń - chyba zlikwiduję konto "Na kanapie", do "Boblionetki" nawet się nie przymierzam, na "Lubimy Czytać" będę zaglądać w poszukiwaniu opinii o książkach, które mnie interesują, acz z dużym dystansem ;).

*****


Zamykam ten temat, ale na koniec chcę dorzucić jeszcze kilka słów tak ogólnie o recenzjach książek, notkach wydawniczych i tzw. blurbach. Trochę doświadczenia nabrałam, to się podzielę. Najpierw małe objaśnienie terminu, który chyba nie jest powszechnie znany:

Blurb – rekomendacja lub krótkie streszczenie utworu, umieszczane najczęściej na tylnej stronie okładki i/lub obwoluty książki lub płyty DVD. Blurb zawsze przedstawia utwór w sposób pozytywny lub nawet entuzjastyczny, gdyż z założenia ma charakter marketingowy, a nie krytycznoliteracki. Blurb to zachęta do przeczytania książki podpisana przez osobę, z której gustem liczy się potencjalny czytelnik – znawcę tematu, pisarza, krytyka, celebrytę. (źródło: Wikipedia)

Są osoby, które nie ufają recenzjom, natomiast wierzą w to, co napisze wydawnictwo lub autor blurba. Inni na odwrót. A tak na dobrą sprawę, to w dzisiejszych czasach nie można ufać nikomu, a w każdym razie warto mieć ograniczone zaufanie i szukając wiarygodnej opinii o książce zachować czujność. Warto przejrzeć recenzje w różnych miejscach i pisane przez różne osoby (z czasem da się już odróżnić wiarygodnego recenzenta od zwykłego wyrobnika piszącego w zamian za jakieś korzyści, a trzeba pamiętać, że są też nawet recenzje pisane przez AI czyli sztuczną inteligencję!). Odsiewać recenzje sponsorowane (nie zawsze wyraźnie oznaczone, niestety). Sponsoring w tym światku rzadko polega na zapłacie w brzęczącej monecie, zazwyczaj recenzenci otrzymują darmowe egzemplarze książek od wydawnictw lub bezpośrednio od autorów - i w związku z tym część z nich uważa, że w ramach wdzięczności muszą pisać wyłącznie pozytywnie. 

Nadmierne zachwyty zawsze jednak budzą moją nieufność. Szukam raczej konkretów, bo banały typu "świetna książka, trzyma w napięciu" (albo na odwrót - "strasznie mnie ta książka znudziła, tego nie da się czytać" - bez słowa wyjaśnienia) itp. w zasadzie nic mi o książce nie mówią. Zatem szukam - o czym dokładnie jest książka, jakiego stylu i języka wypowiedzi używa autor, co konkretnie czytelnikom i recenzentom podoba się a co nie (wolę, jak jest jakieś "nie", bo wygląda to bardziej wiarygodnie, a ja przecież niekoniecznie muszę podzielać pogląd recenzenta na tę akurat kwestię). I co do zasady lubię spojlery, bo wtedy wiem, o czym tak dokładnie jest ta książka. Przykład - w poprzednim poście pisałam o książce "Proroctwo pszczół", w której nie podobało mi się, że większość akcji dzieje się w czasach templariuszy, są długie opisy bitew i potyczek itp. Komuś może to akurat bardzo odpowiada, ale ważne, żeby taką informację uzyskać w jakimś opisie czy recenzji książki. Ja na takie konkrety nie natrafiłam, a pewnie bym tak opowiedzianej książki nie kupiła. Chociaż, z drugiej strony, w tym akurat przypadku aż tak bardzo nie żałuję ;). Tak więc, Moi Drodzy, trudno tutaj o złoty środek. Kupując książkę w księgarni stacjonarnej mamy możliwość przejrzenia, przeczytania fragmentów. Kupując w internecie rzadko mamy okazję do zapoznania się z fragmentami, więc trzeba zaufać temu, co piszą inni, ale musimy podchodzić do recenzji z rozwagą i dystansem.

*****

A tymczasem w ogrodzie - zakładamy domki dla pszczółek murarek. 


W gruncie rzeczy trochę późno, bo podobno najlepiej robić to na wiosnę. No nic, zobaczymy, może się jakiś lokator skusi, a jak nie, to domki będą gotowe na następny sezon. Bo co roku mówimy, że trzeba te domki zawiesić i w końcu zawsze jakoś nam to umyka, a tym razem to był taki spontaniczny zakup w mrówkowym sklepie. Dokładne informacje jakie domki i gdzie umieścić w ogrodzie, a także sporo ciekawostek o murarkach znajdziecie pod tym linkiem: 
https://poradnikogrodniczy.pl/pszczola-murarka-ogrodowa-hodowla-jak-zrobic-domek.php

W skrócie: murarki są bardzo łagodne, nie produkują miodu, ale są lepszymi zapylaczami niż pszczoły miodne. Mówi się, że jedna murarka to jak dwieście miodnych! No i w zasadzie są bezobsługowe, trzeba im tylko stworzyć przyjazne warunki do zasiedlenia. Domek dla nich to jednak niekoniecznie taki jak nasz - najlepiej wiązka trzciny takiej z otworem o średnicy około 8 mm, z jednej strony powinny być zamknięte. Jesienią można kupić gotowe kokony z murarkami (także w pakiecie z trzcinowymi rurkami), przechować w suchym miejscu i w marcu umieścić je w pobliżu domku albo tej wiązki trzcinowej, wtedy jest duża szansa, że zasiedlą to miejsce. 100 sztuk kokonów to około 45 zł, więc chyba się skuszę na taką gotową kolonię pszczółek.


pszczoła murarka ogrodowa


Newsy zwierzątkowe: kotki (i piesek) zdrowe, chociaż najstarsza Sabinka zaczyna wykazywać objawy Alzheimera. Sprawia czasem wrażenie, jakby nie mogła myśli pozbierać i zastanawiała się "co ja właściwie tutaj robię i co to ja chciałam...?" Ma dopiero 8 lat, więc nie tak znowu dużo (Czarnuszka żyła 18), ale widać, że czasem jest jakaś skołowana, trochę gorzej też sobie radzi z kocimi akrobacjami, ostrożniej skacze, wolniej chodzi. Taka dostojna matrona się z niej zrobiła. Bardziej to wygląda na gorszą orientację w przestrzeni, niż jakiś problem z układem kostnym czy inną dolegliwością somatyczną. Apetyt jej dopisuje, nawet się dziwimy, że tak dużo je od pewnego czasu. Robaki wykluczone, zresztą niedawno wszystkie dostały na odrobaczenie. No cóż, prawdopodobnie Sabcia nam się po prostu starzeje... co nie przeszkodziło jej niedawno w skutecznym zapolowaniu na młodą sierpówkę, na szczęście w porę przez nas odratowaną z kocich pazurów. 

SABINKA


W oczku wodnym natomiast zauważyliśmy, że zniknęły bezpowrotnie największe ryby. Jedna nieżywa pływała niedawno brzuchem do góry na powierzchni, została więc odłowiona i zutylizowana. Podejrzeń jest kilka: czapla siwa, którą widywano o świcie na kalenicy naszego dachu, szop-pracz, którego widywano u sąsiadów, nasze własne kocie stado, któremu zdarzało się już czasem wyłowienie ryby zaplątanej w przybrzeżne trawy i szuwary. No i wreszcie taka ewentualność, że ryba typu karaś ozdobny wieczna nie jest, a niektóre przecież zostały wpuszczone do stawiku jakieś 15 lat temu. Oczko wodne mamy co prawda już od 25 lat, ale jednej zimy rybki nie przeżyły, mróz silny trzymał wtedy długo, a rybek było kilkadziesiąt, więc mogły się podusić w  za małej przestrzeni (przeręble oczywiście były, ale może za mało do natlenienia, woda zamarzała wtedy do pół metra, a tam w najgłębszym miejscu jest jakieś 80-90 cm}, mogły wręcz zamarznąć czy nie wiem co tam jeszcze. Po tej apokalipsie wpuściliśmy właśnie te nowe, które dzisiaj, po 15 latach, już pewnie dożywają swoich dni. I tak to się kręci...

W następnym wpisie jeszcze trochę poopowiadam o fantastycznych książkach, tym razem o zupełnie innej tematyce, a później może wreszcie wrzucę jakieś obrazki, bo coś tam się od czasu do czasu maluje ;).



16 komentarzy:

  1. Ksiazke o Picasso wlasnie zaczelam, podobny domek zawiesilam wiosna nie majac pojecia dla kogo to, nie widac tam niestety zadnej aktywnosci.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja mam zamiar trochę pomóc pszczółkom w zasiedlaniu domku, zgodnie z instrukcją, o której wspomniałam we wpisie :). Może Twój domek trzeba zawiesić gdzieś indziej - powinien być w możliwie nasłonecznionym miejscu, ale osłonięty od silnego wiatru i deszczu. Pod koniec lata pszczoły będą szukać miejsca do zamieszkania, może trafią do Twojego domku :).

      Usuń
  2. "Wojna o Picassa" mnie zainteresowała. Byłam kiedyś na wystawie dzieł artysty.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Książka jest nie tylko o Picassie, no i w sumie to trochę szkoda, że nie ma w niej barwnych reprodukcji jego dzieł.

      Usuń
  3. Zachęciłaś mnie do nabycia takiego murarkowego domku, czemu ja wcześniej o tym nie pomyślałam???

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Z tego co ostatnio wyczytałam, to jednak najlepsza jest wiązka odpowiednio dobranej i przygotowanej trzciny, czyli rurki o średnicy wewnętrznego otworu około 8mm, na jednym końcu zamknięte. Na Allegro widziałam takie zestawy - pakiet trzciny plus kokony z murarkami. To chyba najlepsze rozwiązanie. Te domki ładnie wyglądają, ale trochę gorzej pełnią swoją rolę.

      Usuń
  4. Coraz rzadziej kupuję książki, bo w domu coraz bardziej brak miejsca na ich układanie, a jeśli już to w księgarniach stacjonarnych, bo ja muszę dotknąć, przeczytać jakiś fragment i dopiero kupić. Opiniami innych o książkach raczej się nie sugeruję. Lubię za to zaglądać do naszej biblioteki, bo zawsze coś interesującego tam znajdę. Aktualnie czytam Erica Grzymkowskiego "SZTUKĘ. Przewodnik dla lubiących rozkminiać bez bólu". Nie ma tu żadnych ilustracji, ale są krótkie informacje o różnych stylach w sztuce i twórcach (co prawda większość tej wiedzy jest mi znana, jednak zebranie tych wszystkich wiadomości w jednym miejscu zasługuje na pochwałę).
    Domek dla pszczół mamy już kilka lat. Najpierw umieściliśmy go w słonecznym miejscu - od południa i nikt tam nie zamieszkał, a w kolejnym roku został przewieszony w mało przez nas uczęszczane miejsce od północy i wtedy pojawiło się sporo "mieszkańców" i teraz prawie wszystkie "mieszkanka" są stale zajęte.
    Trochę się rozpisałam... Przesyłam serdeczne pozdrowienia i życzę pozytywnych doświadczeń czytelniczych :)))

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. O widzisz, wszędzie piszą, że ten pszczeli domek powinien być w miejscu nasłonecznionym, a jednocześnie osłoniętym od wiatru, a u mnie to jedno z drugim nie idzie w parze, więc też myślałam, że najlepiej będzie jednak bardziej w cieniu, ale zacisznie. Co do książek, to też cierpię na brak miejsca, ale właśnie namówiłam męża na inwestycję w porządne szafy biblioteczne w miejsce jakichś komódek. Jak się to przeorganizuje, to znajdzie się jeszcze dużo miejsca na książki :). Jeśli chodzi o kupowanie książek, to oczywiście też wolałabym stacjonarnie, z możliwością zajrzenia do środka, ale w moim mieście wizyty w księgarniach zawsze mnie rozczarowują, często nie ma w nich tego, na co poluję. Dlatego większość książek kupuję jednak przez internet, no i siłą rzeczy muszę trochę zaufać opiniom. Dzięki zaglądaniu na te czytelnicze portale dowiaduję się też o ciekawych książkach, których w księgarni może bym nawet nie zauważyła. Tak więc każda opcja ma swoje wady i zalety :).
      Dziękuję Ci bardzo za obszerny komentarz :). Pozdrawiam serdecznie i życzę Ci także wspaniałych lektur!

      Usuń
  5. Zainteresowały mnie "Oczy Mony". Sprawdziłam, na szybko co prawda, ale raczej nie została przetłumaczona na japoński. Łatwiej mi po prostu zdobyć wersję japońską niż polską, bo cały czas nie zdecydowałam się na czytnik... A w ogóle, to znowu sobie uświadomiłam, że ostatnio prawie nie czytam, książek oczywiście, muszę to zmienić.
    Sabinka piękna jest :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Sabinka to taka łotrzyca, za młodu rządziła całą dzielnicą :). Moim zdaniem ma zbójeckie spojrzenie, ale ja się trochę sugeruję jej charakterkiem :).
      Dla mnie ciekawszą książką była "Wojna o Picassa", bardzo dużo ciekawych rzeczy się dowiedziałam, a w "Oczach Mony" było jak dla mnie trochę za dużo filozofowania i rozkminiania przy każdym obrazie "co autor miał na myśli".

      Usuń
  6. Wybór książek do czytania to kwestia moich zainteresowań, polecanek na blogach, czasami przypadku. Lubię biografie więc często kupuję w ciemno. Czasami mi się spodoba, czasami niekoniecznie. Podobnie z polecanymi przez blogerów książkami. Mam takie grono blogerów, których recenzje są dla mnie wskazówką czytelniczą, ale wiem, że jest też coś takiego jak gust, więc zdarza się, że nam się te gusta rozmijają, co nie ma nic wspólnego z rzetelnością oceny. Nie mam natomiast zaufania do osób, które piszą recenzję książek na zamówienie. Może niesłuszne. Bo profesjonalista podejdzie krytycznie do ocenianej książki niezależnie od tego, czy ją kupił, czy dostał. Ponieważ sama bym tego nie potrafiła, tak jak nie potrafię pisać profesjonalnych recenzji/opinii zapewne dlatego nieufnie podchodzę do innych. Dostałam kilka książek od "zaprzyjaźnionych wirtualnie" blogerów, tudzież nabyłam kilka książek osób znanych wirtualnie. Nie umiem jednak zdobyć się na ich ocenę i to niezależnie od tego, czy mi się podobają, czy wręcz przeciwnie. Jedna z takich książek na kilkudziesięciu stronach powtarzała przymiotnik stosowany do bohaterki, piękna, że aż mnie mdliło. Zupełnie, jakby fizyczny przymiot tej osoby był jedyną rzeczą, która o niej świadczyła. Bo poza tym, że owa pani była najpiękniejsza niewiele się więcej o niej dowiedziałam. Tymczasem niemal wszystkie czytelniczki mocno zachwalały tę pozycję. Wydawało mi się, że nie chciały sprawiać autorce przykrości. Ale może lepiej było przemilczeć. Takie skojarzenia z kwestią oceniania książek. Mnie generalnie podoba się słowo pisane, choć męczy mnie czasami taka lekkostrawna papka- jak ja to nazywam literatura wagonowa, coś coś fajnie i szybko się czyta, ale przelatuje jeszcze szybciej. Mimo, że lekkie to i strawne mnie często śmiertelnie nudzi i rozczarowuje. Ale w pozostałych książkach staram się znaleźć zawsze coś pozytywnego. Męczy czasami- bowiem rzadko sięgam po taką literaturę, jakoś udaje mi się unikać większych rozczarowań. Tyle jest książek z dziedziny klasyki, biografii (choć ostatnio wykończyła mnie biografia Peggy Gugenheim. Albo ona była kiepsko napisana, albo sama Peggy była nieciekawa, ale to raczej niemożliwe. Słuchałam wielu wypowiedzi znawców, których zachwycało jej życie. A z książki wynikało, jakoby była to celebrytka, skandalistka, nieprzepuszczająca niczemu co na dwóch nogach- chłop, czy baba... i nic ponadto. Książkę odłożyłam po kilkudziesięciu stronach), książek o sztuce, czy o podróżach, że jak dotąd mam raczej problem z tym co przeczytać, jako pierwsze, niż to, co czytać w ogóle. Recenzje na Biblionetce czytywałam jakieś 15 lat temu i wówczas wydawały mi się niezwykle profesjonalne, ale zapewne jak większość rzeczy i ten portal obniżył loty. AI jest dla mnie przerażającą sprawą, może bardziej nawet niż broń jądrowa. Niesie za sobą takie niebezpieczeństwo, że niweluje to wszelkie pozytywne aspekty. Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. W zasadzie prawie ze wszystkim, co tutaj napisałaś, też się zgadzam, myślę podobnie. Doświadczenie z serwisem "Na kanapie" jasno mi pokazało dobre i złe strony świata recenzenckiego, dowiedziałam się na przykład, że blurby pisane są na zamówienie i jakby z definicji nie są obiektywne, bo po prostu mają za zadanie chwalić książkę i zapewnić jej dobrą sprzedaż. A dawniej kierowałam się często tekstami na ostatniej stronie okładki (czyli blurbami właśnie) - wiele lat temu te teksty były obiektywne, ale teraz wszystko opiera się na marketingu i komercji. Przy okazji jednak poznałam też kilkoro świetnych recenzentów i pasjonatów książek, których wybory prawie w ciemno mogę brać do czytania (albo nie - jeśli ich opinia jest negatywna), bo są obiektywni, mają mocno zbliżone do moich zainteresowania i upodobania, jeśli chodzi o literaturę, przy okazji dzięki nim odkryłam pewne dziedziny i autorów, którzy mocno mnie zafascynowali, a jakoś wiedza o nich umykała mi do tej pory. Tak więc nadal lubię szperać w recenzjach, zamawiając na przykład w Empiku książkę, czytam w pierwszej kolejności opinie na stronie właśnie Empiku, a jeśli jest ich za mało, albo mnie nie przekonują, to zaglądam jeszcze na "Lubimy czytać", bo tam jest więcej opinii obiektywnych, nie sponsorowanych. Przygoda z "Na kanapie" rozczarowała mnie o tyle, że spodziewałam się w ich Klubie Recenzenta merytorycznych dyskusji o książkach i o recenzjach, a nic takiego tam nie ma. Tak więc moje konto tam raczej usunę, ale będę nadal chętnie czytać opinie moich ulubionych recenzentów (np. @almos - świetne, obiektywne i wnikliwe recenzje, tematyka książek bardzo zbieżna z moimi zainteresowaniami, odkryłam dzięki niemu świetne książki i autorów).
      Pozdrawiam serdecznie!

      Usuń
  7. Ojejku, ależ się rozpisałam. Przepraszam.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ależ nie ma za co przepraszać, bardzo Ci dziękuję za zaangażowanie i tak obszerny komentarz :).

      Usuń
  8. Rzadziej sięgam po książki o sztuce, bo większość moich czytelniczych tropów wypożyczam, a nie kupuję. Niestety u mnie w bibliotece książki o różnej tematyce są kupowane raz na jakiś czas i w większości są to te popularne, poszukiwane tytuły.
    Co do wątku o patronacie na Biblionetce zgadzam się - powinna być odpowiedź. Tutaj nie ma nawet jak tego usprawiedliwić. Chociaż wiem skąd się to wzięło, to jednak nie pochwalam takiego stylu chowania głowy w piasek.
    Każdy portal ma swoje problemy, plusy i minusy. Każdy kto chce korzystać z takich miejsc, musi wybrać to, które jemu najbardziej pasuje i nie kierować się opiniami innych.
    Życzę spokojnego dnia i nadchodzącego tygodnia :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Miałam zupełnie inne wyobrażenie o tych portalach, dawniej rzadko na nie zaglądałam, a teraz miałam okazję przyjrzeć się dość dokładnie i niejako od środka. Rozczarowałam się bardzo mocno. Konto "Na kanapie" już zlikwidowałam, to nie miało sensu. Do recenzji zwykle podchodziłam ostrożnie, ale teraz to już w ogóle zrobiłam się nieufna. No cóż, ja jednak książki lubię mieć, więc je kupuję, a że księgarnie miejscowe też nie zawsze mnie zadowalają, to muszę jakoś na odległość wybierać... Uczciwe recenzje byłyby przydatne, no ale, jak widać, trzeba mieć jeszcze rozeznanie, kto pisze właśnie te uczciwe, rzetelne.
      Serdeczności przesyłam!

      Usuń

Jeśli Twój komentarz nie pojawił się od razu, to niestety wina nowej (gorszej) wersji bloggera, który z nieznanych mi powodów wrzuca niektóre komentarze do spamu - ale nie martw się, na pewno go znajdę i opublikuję :).