środa, 27 listopada 2019

Basia i Balbinka, czyli demolka po kociemu.

Poziom zakocenia naszego domu zmienia się jak w kalejdoskopie. 
Czasem pełnimy tylko rolę rodziny zastępczej, przygarniamy jakieś biedaki i szukamy im nowych domków. Jest też naturalna wymiana, jedne odchodzą za Tęczowy Most (starość, choroba itd), inne się rodzą lub przychodzą same skądś tam, ze świata, inne samemu trzeba uratować i przynieść do domu, żeby ogarnąć, wyleczyć, podkarmić. Bywają harde charaktery, które przychodzą tylko jak muszą, na jedzonko jak głód doskwiera, na spanko w składziku na drewno... Inne zamieszkują u nas w domu na stałe, bo lubią spać człowiekowi na głowie :). Poddajemy się temu, bo jak odmówić kotu?

Po zamieszaniu wiosennym z takim właśnie psio-kocim przychodzeniem i odchodzeniem, od jakichś dwóch miesięcy zapanował niebywały spokój i zwierzostan domowy stanowiły tylko dwie kotki: 14-letnia Czarnuszka i 3-letnia Sabinka.

Aż nam trochę dziwnie było, że tylko dwa koty i w dodatku, po odejściu Muszki, po raz pierwszy od 30 lat żadnego psa (zapewne chwilowo)...

Ale życie nie znosi takiej próżni.

Opowiem po kolei...

Nowe mieszkanki naszego domu - Basia i Balbinka


Dwa domy dalej, w starej poniemieckiej chałupie (no dobra, murowanej, ale jednak starej i zaniedbanej, obrośniętej szopkami i przybudówkami) mieszka młody facet, któremu dawno temu zmarł ojciec, a całkiem niedawno matka. Rodzina może nie patologiczna, ale tak ogólnie rzecz biorąc, od kiedy ojca nie stało, to była tam bida z nędzą, matka popijała, potem syn poszedł w jej ślady, ostatnio jakoś się opamiętał, ale żadnej stałej pracy, dziwni kumple, on taki wioskowy mądrala (chociaż w mieście mieszkamy, ale to taki termin umowny, wiadomo o co chodzi), ale ciągle ktoś go oszukuje, wykorzystuje, on nie daje sobie wytłumaczyć i pomóc, bo wie lepiej. Szkoda gadać. Ale mniejsza z nim... 

Mieszka tam u niego śliczna szylkretowa koteczka, zwana Skrabkiem. Mieszka - to może za dużo powiedziane, bo nie w domu tylko gdzieś tam w obejściu, z przyzwyczajenia trzyma się miejsca. Gospodarz czasem coś jej tam nawet da do jedzenia, ale jak mu się przypomni, a poza tym ostatnio dorwał jakąś robotę na wyjeździe i nie ma go całymi tygodniami. 
Skrabek rok temu okociła się na strychu, sąsiadka dokarmiała całą kocią rodzinkę, potem znalazła nowe domki dla maluchów. W tym roku latem kolejny miot, zauważyliśmy małe jak już wychodziły na drogę. Bliżsi sąsiedzi zaczęli wystawiać miseczki z jedzeniem, my natomiast jak się zorientowaliśmy w sytuacji, to zaplanowaliśmy przede wszystkim sterylizację, a ściślej mówiąc - kastrację. Jednak tutaj są jeszcze te cztery maluchy, mieszkają nie wiadomo gdzie w stertach klamotów walających się po podwórku. Kocia mama jakoś to pilnuje i ogarnia, ale do sterylki trzeba by ją zabrać przynajmniej na parę dni, w tym czasie maluchy się gdzieś rozpełzną.... Pomijam koszty - wiadomo, że to już byśmy sami musieli sfinansować, ale czego się nie robi dla kota, nawet cudzego. A koteczka prześliczna, trikolor, białe łapeczki, nawet czysta i wyglądająca na zdrową.

Zaczęliśmy systematyczne wizyty w zakątku między szopkami (ogrodzenia w tym miejscu brak), gdzie najczęściej te kotki siedziały - miały tam nawet jakieś plastikowe pudełka na wodę i jedzenie, ale chyba rzadko w nich coś było... W tak zwanym międzyczasie jakiś debil, który w kolejnym wcieleniu na pewno będzie glistą, przejechał jednego z małych kotków. A potem zaczęliśmy podejrzewać, że Skrabek znowu jest w ciąży. 
Masakra! A tu zima idzie...

Wszyscy znajomi i sąsiedzi już zakoceni, nie ma chętnych do adopcji. No więc jakoś tak powoli zaczęła kiełkować myśl, że kto, jak nie my... Ale tu trzy maluchy i kotka w ciąży, za chwilę kolejny miot do zaopiekowania...

No więc, żeby nie przedłużać, pominę nasze rozterki i rozważania. Dalej działo się tak:
Chodziliśmy rano i wczesnym wieczorem do kociej rodzinki, zanosiliśmy jedzonko, czystą wodę, czasem ciepłe mleczko. Kotki wyłaziły na drogę i czekały na nas jak tylko usłyszały, że zamykamy naszą bramkę, biegły na spotkanie. No i po tygodniu jeden z maluchów, bardziej śmiały, zaczął nas też odprowadzać do domu. Trochę nas to martwiło, bo mógł się potem gdzieś zapodziać, więc pewnego razu jak już doszedł do naszej posesji i nie zamierzał wracać do mamy, to wzięliśmy go do domku. Nawet podejrzewaliśmy, że jest jedynym w rodzince chłopczykiem, bo pozostałe są szylkretowe, więc wiadomo, że dziewczynki (jak ktoś nie wie - szylkretowe są tylko samiczki!), a ten akurat szaro-bury pręgowany. A u nas już dwie samiczki, dziewczyny nie bardzo się lubią, a w zasadzie to wieczna wojna, to samo było z dwiema sukami. Wolelibyśmy więc wziąć kocurka. No ale się okazało, że jednak też dziewucha. 

No dobra, pierwsza noc za nami. Co prawda kotek zrobił siku i kupę na pańcia łóżko, ale to dlatego, że pańcio zapomniał przynieść z piwnicy kuwetę, której od dawna nie używaliśmy. Nasze wychodzące koty załatwiają się prawie wyłącznie na dworze, a jak je pod naszą nieobecność przyciśnie w domu potrzeba sikania, to idą do brodzika i sikają prosto do odpływu. Nikt ich nie uczył, ale wszystkie nasze koty tak robiły. Pomijam wybryki Sabinki, która znaczy teren i jak w domu jest Czarnuszka, to wredny rudzielec czasem pstryka po ścianach. Ale to taka patologiczna jednostka...

Wracajmy do ad remu, jak to mówią. No więc rano, idąc z jedzonkiem do koteczki i pozostałych maluchów, postanowiliśmy zabrać ze sobą naszego nocnego gościa. Koteczek ochoczo z nami poszedł, radośnie przyłączył się do mamy i siostrzyczek i został. Wieczorem jednak historia się powtórzyła, po karmieniu kotek pobiegł za nami. No to już nie było co deliberować, zapadła decyzja, że kotek zostaje u nas. 
I oto jest Barbara czyli BASIA - kot, który nas sobie wybrał:





Basia jest ciekawskim i dzielnym kotkiem, szybko się zadomowiła, pozwiedzała cały dom, od razu wiedziała, po co w kącie stoi kuweta (bo tym razem pańcio od razu po nią poleciał).

Ale!
To nie koniec kociej historii!
No bo przecież zostały dwa maluchy!

Nie przeciągając już tego opowiadania powiem tylko, że ostatecznie u nas wylądował jeszcze jeden maluch, najmniejszy i najbardziej wystraszony, taka śliczna łaciata trikolorka, BALBINKA, bardzo podobna do mamusi:






Trzeci maluszek z kociej rodzinki powędrował do naszego syna.
Kocią mamę nadal dokarmiamy i będziemy monitorować co się z nią dzieje, żeby jakoś dała radę odchować kolejne maluchy. Jeśli ktoś myśli, że można ją zabrać po prostu do domu, to jest w błędzie, To jest tak naprawdę kot wolno żyjący, tylko korzystający z ludzkiej pomocy. Nagłe zamknięcie jej byłoby ogromnym stresem. Mimo wszystko próbujemy ją zachęcać, żeby do nas przychodziła, bo łatwiej by nam było nawet na naszym podwórku zorganizować jej jakiś ciepły i bezpieczny kącik do zamieszkania, ale ona na razie jest ostrożna z tym spoufalaniem się i nie chce podejść bliżej niż 10 metrów od naszego domu. Kiedy wzięłam ja na ręce to doszłyśmy dość blisko drzwi, ale w ostatniej chwili wyrwała się i uciekła. No zobaczymy, może nasza cierpliwość zostanie jednak w końcu wynagrodzona :).

A tymczasem Basia z Balbinką po jednodniowym rozpoznawaniu terenu przystąpiły do totalnej demolki :). Szaleją razem po całym domu, wszędzie ich pełno! Firanki zaliczone, piękna duża ceramiczna waza rozbita, wszędzie walają się kocie zabawki i orzechy włoskie wygrzebane z owej nieszczęsnej wazy. 
Zdjęcia są jednak raczej statyczne, bo mój aparat nie nadąża za tymi małymi czorcikami :)







W kontekście całej tej historii chcę napisać tu jeszcze kilka zdań o sterylizacji (bądź kastracji) kotów.
Ludzie są pod tym względem totalnie nieodpowiedzialni, dotyczy to zwłaszcza właścicieli kocurów. Egoistycznie uważają, że to nie ich problem. 

Zapładnianie niewysterylizowanych kotek (choćby takich dzikich czy wolno żyjących) to jedno, ale druga rzecz - co się dzieje jak koty mają ruję! U nas kotki są wykastrowane, ale obce kocury i tak w amoku obsikują mi drzwi i całą okolicę, w lecie jak taras otwarty to potrafią do domu wleźć i nasmrodzić, zachowują się jak naćpane. Kocur potrafi całymi dniami nie jeść, nie pić, tylko łazi w okolicy domu wybranki i jęczy przeraźliwie. Jak zalotników jest więcej, to dochodzą do tego jeszcze kocie bitwy, jazgot czasem w środku nocy, kocury potem sponiewierane... 
Po co ludzie im to robią? 
Nie chcecie mieć małych kotków, to ulżyjcie biedakom, wykastrujcie, zarówno kotki jak i kocury! Sąsiadka trzyma w domu niesterylizowaną kotkę, kilka razy w roku biedna kicia cierpi niezaspokojona, a kocury w okolicy dostają szału, wydzierają się po nocach, pstrykają wszędzie, walczą ze sobą... istny armagedon!

No więc teraz będzie poważnie i naukowo.

Wyjaśnijmy najpierw pojęcia, bo kastracja i sterylizacja to nie to samo. Sama kiedyś nie wiedziałam, myślałam, ze sterylizuje się kotki a kocury kastruje. A otóż nie. Zarówno kastracaję jak i sterylizację można przeprowadzić u samców i u samiczek.

Kastracja: Podczas zabiegu kastracji kota usuwane są jego organy lub gruczoły produkujące hormony, u kocurów jądra, u samic jajniki. To standardowy zabieg, który przeprowadza zdecydowana większość lekarzy weterynarii.
U kocurów otwiera się mosznę, wiąże nasieniowód oraz włośniczki i usuwa jądra. U samic zabieg jest nieco bardziej wymagający i czasochłonny, ponieważ by usunąć jajniki, otworzona musi zostać powłoka jamy brzusznej. Nierzadko usuwa się przy tym macicę. Kastracja samicy nie jest bardziej skomplikowana, ale nieco bardziej inwazyjna i zwykle droższa niż kastracja samca. (źródło - zooplus.pl)

Sterylizacja: Zabieg sterylizacji także pozbawia koty możliwości rozmnażania się, jednak nie poprzez usunięcie, a poprzez przycięcie lub podwiązanie nasieniowodu lub jajników. Nie może wówczas dojść do zapłodnienia, poza tym nie zmienia się wiele więcej. Produkcja hormonów i popęd rozrodczy pozostają niezmienione. (źródło - zooplus.pl)

Kastracja lub sterylizacja to nie tylko zapobieganie niechcianym ciążom, ale także szereg innych pozytywnych skutków, dotyczy to zwłaszcza kastracji.

W przypadku sterylizacji, ponieważ nie dochodzi do usunięcia gruczołów produkujących hormony, zachowanie kotów zasadniczo nie ulega zmianie, nie ma też w związku z tym ryzyka przybierania na wadze.

Kastracja polega na usunięciu tych gruczołów, więc koty pozbawione są w ten sposób popędu, co powoduje, że są spokojniejsze, nie mają stresów związanych z rują - kto miał kotkę w rui albo niewykastrowanego kocura wyczuwającego ruję u kotki, to wie jaki to koszmar dla całego otoczenia. Koty wychodzące trzymają się bliżej domu, nie szwendają się po ulicach narażając się na wypadki, nie walczą z innymi kotami (unikają ryzyka poranienia lub zarażenia poważnymi chorobami), robią się z nich koty kanapowe - spokojne, zrównoważone, ufne i towarzyskie, mniej zestresowane i bojowe, nie znaczą terenu (w tym własnego domu). Oczywiście kastracja automatycznie likwiduje niektóre ciężkie i dość często występujące choroby właściwe dla płci, jak na przykład ropomacicze u samiczek, nowotwory gruczołów mlekowych, nowotwory jąder u kocurów. Nie bez znaczenia jest także wydłużenie średniego okresu życia wykastrowanych kotów.

Polecam ciekawy artykuł obalający różne mity związane z tymi zabiegami:
https://www.karmimypsiaki.pl/blog/kastracja-kotow-obalamy-10-popularnych-mitow/

I jeszcze dla zobrazowania problemu, proszę bardzo, grafika zapożyczona ze strony Amyszki:



Polecam też obszerny artykuł na stronie ZOOPLUSA, w którym wyjaśniono dokładnie różnice między kastracją i sterylizacją, opisano na czym te zabiegi polegają i jakie są ich efekty w zachowaniu i zdrowiu kotów: 

Zapobieganie rozmnażaniu się kotów jest wyrazem odpowiedzialności i świadomości właściciela. Kastracja nie tylko pozwala zmniejszyć liczbę bezdomnych zwierząt, ale także korzystnie wpływa na komfort życia zwierzęcia i jego właściciela, a kotu może przedłużyć życie nawet dwukrotnie.

Nasze nowe koteczki też wkrótce zostaną wykastrowane.


BASIA - rozrabiara

BALBINKA - nieśmiała



*****

środa, 20 listopada 2019

Hafciarskie porządki i ekologia.

Jaki wpływ na środowisko mają porządki w hafciarskich przydasiach? 
W pierwszej chwili może trudno to sobie w wyobraźni jakoś sensownie powiązać, ale - jak się zaraz okaże - czasami ratunkiem dla planety może stać się przegląd posiadanych we własnym domu zasobów mulin i płócien.
Ale zacznijmy od początku...




Wspominałam ostatnio, że zamierzam rozszerzyć nieco tematykę bloga (czego ubocznym skutkiem może stać się większa częstotliwość pojawiania się nowych wpisów). No i właśnie pod tym postem pojawiła się nowa etykieta - "bio-eko-wege", którą będę oznaczać wpisy traktujące o szeroko rozumianej ekologii, wegetarianizmie, zdrowym trybie życia itd., itp. W gruncie rzeczy dawno o tym myślałam, żeby poruszać czasem na blogu takie kwestie, ale wiecie, jak to jest - czasem coś tam drzemie w człowieku, ale potrzebna jest ta jedna kropla czy tam iskierka zapłonu...

Od razu wyjaśniam, że nie jestem, ani nie czuję się, żadną ekspertką w tych dziedzinach i nie zamierzam się tutaj przesadnie wymądrzać - to będą tylko moje osobiste spostrzeżenia, przemyślenia, doświadczenia i pomysły, czasem polecenia interesujących miejsc w sieci związanych z tymi tematami. Często czerpię inspiracje z innych blogów, więc może i moje wynurzenia komuś się przydadzą :).

Postanowiłam przede wszystkim zacząć od porządnego "rachunku sumienia". 
O ile ze zdrowym odżywianiem nie jest u mnie źle (chociaż może nie jakoś super modelowo), to tryb życia pozostawia jeszcze co-nieco do naprawienia, a ekologia... hmmm? - tak szczerze mówiąc, czy aby nie jest realizowana bardziej teoretycznie, mniej zaś w praktyce... bo ja wiem...? Chociaż w sumie... może wcale nie jest tak źle...? 
Okazało się, że odpowiedzi na te pytania wcale nie są takie oczywiste. 

Zatem - żeby mieć jasność sytuacji - muszę to sobie porządnie spisać, opisać i podliczyć.  
Przeprowadziłam więc osobisty audyt ekologiczny. Ale to, jak się zapewne domyślacie, istny temat-rzeka, więc o szczegółach opowiem Wam w oddzielnym wpisie.


W każdym razie pomyślałam sobie, że moje własne życie to jedno, a druga rzecz to możliwość wykorzystania bloga do zarażania innych ideami i nawet praktycznymi pomysłami związanymi z ochroną przyrody, ograniczaniem produkcji śmieci, naturalnymi metodami wzmacniania odporności, zdrową żywnością itd, itp.  
Przy okazji zresztą, pisząc o tym wszystkim, prawdopodobnie sama stanę się przy okazji bardziej świadoma i konsekwentna dokonując codziennych wyborów, choćby dotyczących zakupu proszku do prania, bochenka chleba czy kolejnej plastikowej reklamówki.

No bo przyznaję ze skruchą, że dość rzadko, ale jednak czasem zdarzało mi się reklamówkę nabyć. 
Kto jest zresztą bez grzechu...? Przecież rośnie kolejne już pokolenie "reklamówkowców"...

Ale nie będę wykręcać się od odpowiedzialności "bo wszyscy tak robią". No więc tak, reklamówki w sklepie kupowałam albo brałam jak dawali, niegdyś nawet bez szczególnego zastanowienia. 
Od jakiegoś czasu już się zastanawiam bardziej. 

Ale jednak nawet jak ograniczyłam kupowanie foliówek, to w torebce jeszcze nosiłam zazwyczaj na wszelki wypadek jakąś (tak, wiem - obciachową!) plastikową torbę i powiem szczerze, że ostatnio to już coraz bardziej było mi głupio, kiedy ją wyciągałam. 
Codzienne zakupy w większości robi mąż i sama go pilnuję, żeby miał w bagażniku duże prawie niezniszczalne torby zakupowe i składaną skrzynkę, bo dawniej za każdym razem przywoził zakupy w nowych reklamówkach. Zawsze wtedy marudziłam, że znowu te plastiki...
Ale ja sama też od czasu do czasu coś tam kupuję po drodze z pracy, więc na tę okoliczność była zwykle w torebce ta nieszczęsna dyżurna foliówka. No tak, siła przyzwyczajenia...

A pamiętam z dzieciństwa, że przed epoką jednorazowych foliówek używało się albo siatek, albo toreb  uszytych w domu z jakichś tkaninowych resztek. W domu były zwykle dwie takie torby - jedna na warzywa, a druga na pozostałą spożywkę i inne rzeczy. Ziemniaki natomiast pakowało się do plecionej siatki.
Tak przy okazji wspomnę jeszcze, bo pewnie młodsi nie kojarzą, że po mleko chodziło się niegdyś do sklepu nabiałowego (taki sklep był! nie stoisko w supermarkecie!) z blaszaną własną tak zwaną bańką vel kanką. No tak, były takie czasy - bez plastiku! Potem nastąpiła epoka mleka w szklanych butelkach i trwała kilkanaście lat. Później wjechało na scenę mleko opakowane w worki foliowe, a zaraz potem kartony ofoliowane i plastikowe butelki.



Wróćmy jednak do tak zwanych reklamówek. 
Wiadomo chyba wszystkim, że foliówki są już passe i tylko buraki pakują zakupy do torby foliowej kupionej każdorazowo przy okazji wizyty w spożywczaku czy innym supermarkecie. Na szczęście opłata recyklingowa zaczyna nieco uwierać w kieszeń (chociaż chyba na razie jeszcze za mało, zamiast 25 groszy powinno być 2,50 zł, to by ludzkość bardziej odczuła) i coraz więcej osób przychodzi do sklepu z własną siatką. 
Mam nadzieję, że wzrasta też tak zwana świadomość społeczna. 

Coraz częściej też sklepy oferują torby wielorazowe i to w dodatku czasem nawet biodegradowalne: z papieru (bardzo lubię), z bawełny itp. 
W przypadku toreb z tworzyw sztucznych, na których napisano, że ulegają biodegradacji, zazwyczaj (albo może nawet zawsze) degradacja polega na rozpadnięciu się plastiku na mikrokawałeczki... no oczywiście, że też plastiku. Więc nie jest to żadna BIOdegradacja tylko marketingowa ściema. No niby lepiej tak, niż wcale... Taki półśrodek - ktoś się może starał, doceniam, ale nie do końca o to chodzi w tym wszystkim. Biodegradowalne jest zasadniczo tylko to, co naturalne. Koniec, kropka.



Foliówki bardzo szybko stały się nieodłącznym elementem naszego życia, jak również, niestety, krajobrazu. Walają się wszędzie, fruwają po ulicach, podobno są jednym z głównych winowajców zapychania się studzienek kanalizacyjnych, no i oczywiście trafiają do rzek i mórz. Słyszeliście pewnie o morskich zwierzętach duszących się w takich foliowych workach, lub umierających z powodu zapchania przewodu pokarmowego tym dziadostwem. Podobno aż 2 miliony zwierząt rocznie umiera z tych właśnie powodów!!!



Biorąc pod uwagę, że;

  • foliówka zazwyczaj służy nam jednorazowo, czyli dajmy na to pół godziny, żeby donieść zakupy do domu, 
  • jej całkowity rozpad w środowisku trwa nawet do 500 lat, 
  • Polacy są jednym z niechlubnie przodujących narodów w Europie pod względem zużycia foliówek - statystycznie jeden Polak zużywa ich rocznie 500 sztuk (szybki rachunek, Polaków jest około 38 milionów, razy 500 sztuk, to jest razem 19 miliardów!) 
  • w Europie wyrzuca się blisko 200 tysięcy foliówek co minutę, 
  • tylko niecałe 10 procent tego paskudztwa trafia do recyklingu... 

- to sobie wyobraźcie, jakie Himalaje plastikowych śmieci po nas pozostaną naszym dzieciom i wnukom... Już nie wspomnę (chwilowo) o jednorazowych przedmiotach z tworzyw sztucznych - o tym to jeszcze sobie osobno porozmawiamy... 


*****

A teraz wyjaśnię Wam, co ma do tego wszystkiego haftowana mandala.

Otóż rozmyślając o tych wszystkich dobrych i niedobrych torbach na zakupy i zastanawiając się nad tym, czym konkretnie zastąpię swoją nieszczęsną "dyżurną" foliową reklamówkę, przypomniałam sobie o genialnych, przepięknych torbach, ozdobionych bajecznymi haftami, które widziałam niegdyś na pewnym blogu, chyba już nie istniejącym. Pogrzebałam w pamięci, pokombinowałam po swojemu, no i takie cóś mi powstało:



Moje skromne dzieło nie ma się co nawet porównywać z tamtymi pierwowzorami, ot takie tam sobie kulfony, ale cel został osiągnięty: mam swoją, niepowtarzalną, własnoręcznie wyhaftowaną i uszytą ekologiczną torbę na zakupy! 

A przy okazji miałam świetną zabawę z haftowaniem :). Haftowałam już trochę w życiu krzyżykami, ale tutaj to było pójście na żywioł, wyszywałam co mi tam do głowy przyszło, jakie ściegi mi się przypomniały (chyba jeszcze z podstawówki)!
Powiem Wam, że spodobało mi się to i coś czuję, że w temacie haftowanych toreb nie postawiłam jeszcze ostatniego ściegu :).

Tak to się zaczęło - pierwotnie miało być bardziej kolorowo, ale tak na spokojnie, odcienie stonowane, delikatne. Narysowałam na płótnie przy pomocy linijki i dwóch talerzyków ogólny zarys, jeszcze bez konkretnej wizji co do szczegółów, a potem to już samo jakoś poszło:




Ponieważ jednak zaczęłam haftowanie od cieniowanej muliny DMC w moim ulubionym kolorze 4145, to w pewnym momencie pomyślałam sobie, że ona sama będzie świetnie się prezentować i nie ma potrzeby wzmacniania efektu innymi odcieniami. Ale nic straconego, pomysł z haftem na torbę (a może być też na przykład na poduszkę) bardzo mi się spodobał, więc z pewnością kilka jeszcze powstanie i zestaw pastelowy będzie miał szansę zaistnieć :).




Jak widzicie - mam dość spory zapas mulin, których do haftu krzyżykowego raczej już nie użyję, bo oczy już trochę odmawiają intensywnej współpracy, więc to chyba fajny pomysł na zagospodarowanie tych niteczek. W tym pudełku jest jakieś 60% moich mulin, ułożonych według numerów DMC.

Oprócz tego niektóre mam w podwójnej ilości, więc tamte leżą osobno jeszcze nie przewinięte na bobinki. Niektóre zebrane w zestawy pod konkretny planowany niegdyś projekt, leżą w osobnych małych szufladkach... Też ich raczej nie użyję już do tych pomysłów, a miały to być na przykład kolejne hafty z serii zielnikowej V. Enginger (tutaj moje zrealizowane projekty z tej serii - klik! etykieta "seria zielnikowa").
Mam też trochę nici jedwabnych oraz mulin cieniowanych, metalicznych i perłowych, które nie wcisnęły się już do tego pudełka, a że rzadko z nich korzystam, to też mają osobne miejsce :). No i kilkanaście odcieni mulin Anchora, które wykorzystałam tylko do jednego projektu, a że się nie polubiłyśmy, to pewnie długo jeszcze poleżą w szufladzie.


Do każdego nowego wzoru kupowałam zawsze muliny zgodnie ze schematem, więc trochę się tego nazbierało i miło by było jakoś rozsądnie je zagospodarować.


Do tego dochodzą lny i aidy, kordonki używane niegdyś do needlepointa, koraliki, tasiemki, tamborki, nożyczki rozmaite... Wiele razy przekładałam te hafciarskie zasoby z kąta w kąt, nie miałam pomysłu co z tymi skarbami zrobić. Oddać komuś? - no to by był jakiś sensowny pomysł, ale wciąż mi się wydawało, że kiedyś jeszcze coś sama wyhaftuję. Z drugiej strony - mija rok za rokiem, nici i akcesoria zajmują miejsce, ja zasadniczo nie jestem typem chomika i jak coś nie jest dłuższy czas używane, to mnie to strasznie "uwiera" :). 

No więc ten pomysł z haftowaną torbą jest rozwiązaniem kwestii nie tylko ekologicznego opakowania na zakupy, ale i zagospodarowania zalegających mulinek. Wykorzystam w kolejnych projektach po kolei wszystkie kolory, bo będę miała większą swobodę doboru, po prostu zamiast trzymać się sztywno schematu, tak jak to było z dotychczasowym haftowaniem krzyżykami, będę sięgać do moich zapasów :).

Dawniej sporo haftowałam krzyżykami, ale przede wszystkim oczy już nie te (okulary noszę w zasadzie od wczesnej młodości), a taki haft bardzo obciąża wzrok, więc ten temat w zasadzie już zamknęłam. 
Haft płaski jakoś mi nie leży i zresztą też wymaga precyzji, a co za tym idzie - wysilania wzroku. Natomiast takie haftowanie w dość swobodnym stylu, łatwymi ściegami, to w tym momencie coś dla mnie :). Na razie trochę to koślawo wychodzi, ale jak to mówią - "ćwiczenie czyni mistrzem" :))). Powstanie pewnie jeszcze jedna, może dwie torby i na pewno poduszki w tym stylu, a kto wie, co mi jeszcze w tym temacie przyjdzie do głowy! Może jakiś haftowany kilimek?



Do aplikacji z haftem wykorzystałam z posiadanych zapasów kawałek lnu 32ct w kolorze kość słoniowa i mulinę DMC cieniowaną nr 4145. Wzór własny, tworzony z głowy, w trakcie haftowania :).


Zszyłam to wszystko w najprostszy sposób, dodałam kawalątek koronki, wstążeczki i drewniany guzik-serduszko, doszyłam niezbyt długie uchwyty (nie lubię takiej zakupowej torby nosić na ramieniu, wolę zwyczajnie w ręce), no i voila!  Torba ma wymiary 30x40cm, bo akurat taki kawałek lnu miałam "na stanie", ale spokojnie takie coś można sobie wyhafcić na gotowej bawełnianej torbie, jakie bywają w sklepach za parę złotych.



W planie mam jeszcze wydzierganie szydełkiem siatki na zakupy. Będzie okazja do zagospodarowania zapasów kordonków :).




*****

sobota, 9 listopada 2019

"Zanim wyjedziesz w Bieszczady" Kozłowski, Scelina, Nóżka. A mogło być tak pięknie...

Któż z nas nie powiedział chociaż raz w życiu: "...a może by tak rzucić to wszystko i wyjechać w Bieszczady..."?

Przypuszczam, że mniej więcej połowa dorosłej populacji naszego pięknego kraju. Nie wiem jak Wy, ale ja powtarzam to co najmniej raz na dwa tygodnie :). Czasem tylko tak dla żartu, a czasem jednak dość serio.
Więc było rzeczą oczywistą, że książkę pod tak znamiennym tytułem kupię i przeczytam (a przynajmniej spróbuję).

I chyba głównie o to chodziło pomysłodawcy tytułu. Żeby zanęcić takich potencjalnych wagabundów, współczesnych hippisów, bieszczadoholików, marzycieli znudzonych lub rozczarowanych dotychczasowym życiem, zmęczonych pracoholików szukających odskoczni w leśnej głuszy, opętanych bieszczadzkim mitem wariatów z artystycznymi duszami...



Wiele osób miało wielkie nadzieje związane z tą książką - czytałam kilka recenzji, które potwierdzają moje wrażenia. Oczekiwano wielkiego magicznego kotła, z którego wylewać się będą bieszczadzkie legendy, fascynujące historie współczesnych Robinsonów osiadłych w bieszczadzkiej głuszy... Zanim się ukazała, lokalne media trąbiły już, że to będzie hit na rynku czytelniczym. Podobno dwaj spośród autorów to najsłynniejsi leśnicy w Polsce. No ja akurat pierwszy raz o nich czytam, ale może po prostu taka mało social-mediowa jestem... Chociaż przyznaję, że na filmik z misiem Grzesiem, który nie chciał w zimie spać, natknęłam się kiedyś w sieci :). 
Opis redakcyjny zaś, to zapowiedź konfrontacji naszych wyobrażeń z obrazem prawdziwych Bieszczadów. Trudno odmówić sobie przyjemności sięgnięcia po taki rarytas...

Ale niestety treść książki nieco rozczarowuje. 


Sam początek nawet mnie ujął i zachęcił, bo Marcin Kozłowski opowiada we wstępie jak to za młodu wędrował po Bieszczadach: 
"Dobiegałem dwudziestki, kiedy kolega wyciągnął mnie na pierwszą wyprawę w Bieszczady. Zawsze miał zasadnicze podejście do górskich wędrówek: w grę wchodziły tylko plecaki i namiot. (...) Wyruszyliśmy autobusem do Krakowa, potem pociągiem do Zagórza, po Bieszczadach poruszaliśmy się autobusami i stopem. (...) To nie była wyszukana turystyka. Choć przeszliśmy całodniową trasę czerwonym szlakiem, żeby zaliczyć coś ambitnego. (...) To był krótki wyjazd. Został mi po nim smak niedokończonych wakacji. Nigdy się go nie pozbyłem."

Oczarował mnie ten fragment, bo słowo w słowo mogę to samo powtórzyć o sobie. Tak właśnie było. Kumpel wyciągnął mnie w Bieszczady - on zaprawiony w takich wyprawach harcerz, ja zupełnie zielona... Wędrowaliśmy autobusem i głównie autostopem, z plecakami i małym namiotem. Przez Solinę przeprawiliśmy się pożyczonym kajakiem, na kamieniu w ognisku piekliśmy ryby podarowane przez spotkanego wędkarza, menażki szorowaliśmy piaskiem, kąpaliśmy się o świcie w górskim strumieniu z lodowatą wodą. Przeszliśmy całodobowy czerwony szlak - myślałam, że tam umrę w połowie drogi :). Ale złapałam drugi oddech i po tym drugim oddechu, mimo bąbli na stopach, byłam już zakochana w tych górach i połoninach, widokach zapierających dech w piersiach. To były najpiękniejsze wakacje. Za krótkie. Pozostała mi na całe życie tęsknota za Bieszczadami.


Podobno w Bieszczady jedzie się tylko raz, potem się już tylko wraca.

Wracałam. Wiele lat później spędziłam tam dwa tygodnie z mężem i dziećmi. Kiedy miejscowym opowiadałam o tych moich pierwszych bieszczadzkich wyprawach, mówili: "Aaaa! To pani widziała jeszcze PRAWDZIWE Bieszczady!".
Mieszkaliśmy przy stadninie, obserwowaliśmy czaple siwe i inne ptaki, wędrowaliśmy po górach szukając śladów zniszczonych wiosek. Wśród gęstej puszczy wychodziliśmy na rozsłonecznioną polankę, z trawą po pas, a tam miliardy owadów, różnych pszczółek, trzmieli i innych bzykaczy, brzęczały niemal ogłuszająco! Znane mi z naszych łąk chwasty tam wyglądały jak zmutowane olbrzymy, jakby przeniesione z prehistorycznej puszczy gigantyczne kwiaty i paprocie. A w tym wszystkim stare jabłonki zdradzały miejsca, gdzie kiedyś stały domy...

Niestety niewiele jest kolorowych fotografii w tej książce.


Ale wróćmy do książki...

Po pierwszych 70 stronach byłam rozczarowana wręcz totalnie i zamierzałam rzucić ją w kąt. Przemogłam się jednak, przekartkowałam, żeby sprawdzić, czy tak samo będzie do końca. To, co zobaczyłam dalej, było tak niespójne z pierwszą częścią, że postanowiłam mimo wszystko przeczytać uczciwie do końca, żeby sobie wyrobić klarowny i obiektywny pogląd na całość.
Ostatecznie więc, po przebrnięciu przez wszystkie rozdziały, poziom mojego rozczarowania nieco się obniżył, ale wrażenia są takie sobie, a prawdę powiedziawszy - ambiwalentne ze wskazaniem na negację.

Bo z jednej strony - główny autor i redaktor, Maciej Kozłowski, starał się uczciwie odrobić zadanie domowe i zgromadził w związku z tym tony materiałów, przez które następnie się przekopał i ostatecznie próbował całą tę wiedzę upchnąć w swojej książce, podejmując przy tym nieśmiałe próby ożywienia akcji, wplatając rozmowy z leśnikami lub opisy tras, które przemierzał w drodze na te spotkania. Zadanie karkołomne, bo informacji jest ogrom (zwłaszcza że pan Kozłowski sięgnął setki lat wstecz) i sensowne wkomponowanie tego całego naboju w opowieść przeznaczoną dla tych, co zamierzają wyruszyć w Bieszczady, jest wielce skomplikowana operacją logistyczną. Pan Kozłowski nie jest z wykształcenia logistykiem, lecz kulturoznawcą, więc branża nie ta, literatem też nie jest, więc i talentu pisarskiego nieco zabrakło, no i generalnie troszkę się redaktor z tym wszystkim pogubił. W konsekwencji - gubi się czytelnik.

Z drugiej strony - trzeba docenić całą tę tytaniczną pracę nad historycznym materiałem źródłowym, bo faktycznie dostajemy mnóstwo obszernych informacji o tym, jak to z tymi Bieszczadami na przestrzeni niemal pół tysiąclecia było. Kulturoznawca jednak dopadłszy swojego ulubionego konika zagalopował się o kilka rozdziałów za daleko. W pewnym momencie rozważania historyczno-kulturowe straszliwie mnie znudziły i zaczęłam się zastanawiać dokąd właściwie autor zmierza i do kogo kieruje tę uczoną rozprawę. 
Syntetyczna wiedza historyczna owszem, ale po co mi aż tyle mało istotnych dzisiaj szczegółów, jeśli - dajmy na to - zamierzam rzucić wszystko i wyjechać w Bieszczady?

Ostatecznie przecież - książka ma tytuł "Zanim wyjedziesz w Bieszczady", a nie na przykład - "Wszystko, czego chciałbyś dowiedzieć się o Bieszczadach".
Nie oczekuję drogowskazów, czy spisu knajp i innych miejsc użyteczności publicznej, ale chcę się dowiedzieć, jak teraz się tam żyje, kogo spotkam itd. Bieszczady to głównie przyroda, więc rozdziały stricte przyrodnicze doceniam, ale tam są też ludzie, jakaś społeczność... W książce trochę tego mało. Nawet stanowczo za mało. 

W dodatku narrator nie może się zdecydować na jedną spójną koncepcję. Przez kilka rozdziałów mamy uczone wywody wymieszane niekiedy z mało ekscytującymi fragmentami z dawnej prasy, chwilami autorowi udaje się znaleźć nieco więcej materiału na jeden temat, więc rozwodzi się a to o bieszczadzkich drogach i szlakach kupieckich od czasów średniowiecza, a to o religijnych zawirowaniach, mieszaniu się Hucułów, Bojków i Łemków, o budowie Muzeum Budownictwa Ludowego w latach 50-tych, o komunistycznych urzędnikach. 
W te wynotowane skrupulatnie ze stosów zgromadzonej literatury wiadomości wjeżdża nagle obszerny rozdział z życiorysem pana Nóżki, kolejny z życiorysem pana Sceliny, między tym pojawiają się rozmowy z obu panami o stworzonej przez nich popularnej stronie nadleśnictwa w Baligrodzie, odrębny rozdział szczegółowo wylicza drzewostan. 

Niektóre kawałki czyta się z przyjemnością. 
Niektóre.
Wszystko to jest za mało ze sobą powiązane, brak jakiegoś fajnego spoiwa, żeby ulepić wciągającą całość. No i czasem jest trochę nudno.


Szata graficzna jest kolejną słabą stroną tej pozycji. Przy takiej dbałości o dobry tytuł, reklamę i solidną twardą okładkę, można było nieco bardziej się wysilić kompletując fotografie bieszczadzkiej przyrody. Bo tak naprawdę przyroda jest największym skarbem Bieszczadów. I są setki świetnych fotografów, którzy robią cudowne zdjęcia bieszczadzkim połoninom we wszystkich porach roku, dzikim potokom, trawom i owadom... 

A tu mamy raptem tylko kilka barwnych fotografii i trochę czarno-białych, wcale nie jakichś wybitnych. Zaczynam podejrzewać, że twórcy tej książki tak ukochali ten zakątek Polski, że zapragnęli zniechęcić wszystkich, którzy jeszcze się wahają czy rzucić wszystko i wyjechać w Bieszczady...

Nawet reprodukcja pięknego, barwnego obrazu - niestety tylko black&white

Moje oczekiwania związane z tą książką zderzyły się z opowieścią naszpikowaną wiedzą historyczną, ale pozbawioną polotu. Trudno ją zakwalifikować jednoznacznie - ani to podręcznik, ani przewodnik, ani zbiór esejów, ot - taki patchwork sklejony z różnych tematów, ale jakby bez planu. 
Poza tym - mimo wielu interesujących informacji - zabrakło tam bieszczadzkiej magii. Ona w Bieszczadach jest. Ale opowiedzieć o niej nie każdy potrafi.


W Bieszczadach mieszka wielu interesujących ludzi, o kilku z nich wspomniano na łamach książki, jednak ten temat został potraktowany marginalnie, a wolałabym poczytać więcej o tym, jak dzisiaj żyją tam normalni ludzie. Niekoniecznie drwale czy smolarze, bo o nich napisano już tomy i nakręcono kilka seriali, taka moda ostatnio panuje. Ale gdzie są ci zwyczajni ludzie, którzy uwierzyli legendom, rzucili wszystko i wyjechali w Bieszczady? Niektórzy z nich piszą o tym książki, mają swoje strony w internecie. I potrafią o tym pięknym miejscu pisać magicznie.
Autorom książki "Zanim wyjedziesz w Bieszczady" zabrakło jednak tej literackiej wizji lub talentu. A szkoda. To był dobry pomysł, dobry tytuł... ale z całą resztą to już jakoś nie za bardzo wyszło. 

*****