Na początek informacja dla uważnych i dociekliwych Czytelników, bo może tacy tutaj są ;) - poprzedni post usunęłam, ponieważ stał się niemal w całości nieaktualny. Pokazałam w nim moje obrazki przeznaczone do sprzedaży, no i na kilka z nich znaleźli się chętni, na dwa inne urodził się nagle pomysł na zagospodarowanie we własnym rodzinnym zakresie, a pozostałe po prostu zamierzam przygotować (oprawić) i wystawić w sklepie internetowym z rękodziełem. Jak już to nastąpi, to oczywiście nie omieszkam powiadomić o tym fakcie na blogu :). Trochę z tym zejdzie, bo mam jeszcze do przekopania i selekcji sporą górkę rysunków i akwarelek...
Cieszę się w każdym razie, że odważyłam się na taki eksperyment i zachęcam do tego samego wszystkie osoby, które coś tworzą. Szkoda by było, żeby kurzyły się w kącie piękne rzeczy. Często jest tak, że artysta czy rękodzielnik sam siebie nie docenia, nie jest zadowolony ze swoich dzieł, a tymczasem inni marzą, żeby takie cudne przedmioty posiąść i chętnie przeznaczą na to konkretne kwoty. Sama czasem oglądam na blogach ładne i nietuzinkowe rzeczy, ale jak nie widzę przy tym oferty sprzedaży i jasno określonej ceny, to nie odważam się pisać i dopytywać, czy to można kupić, a zwłaszcza - za ile, bo to w ogóle delikatny temat.
A teraz czas na różności, które się ostatnio wydarzyły.
Taka oto fascynująca książka trafiła w moje ręce:
- ERIC VUILLARD - "Porządek dnia".
- Wydawnictwo Literackie, Kraków 2022r, 148 str., okładka twarda. Literacka Nagroda Goncourtów w 2017r.
Sama okładka z pewnością wiele mówi o zawartości, a treść nieodzownie przywołuje na myśl inną książkę, o której niedawno tutaj opowiadałam - "Niemieckie życie" Brunhilde Pomsel i Thore D. Hansen.
Z noty wydawniczej:
"Literacki zapis kilku kluczowych spotkań, które otworzyły Hitlerowi drogę do rozpętania globalnego konfliktu. Poruszające studium ludzkiej zachłanności i fiaska polityki ustępstw. Zapadająca głęboko w pamięć i jakże aktualna przestroga, że lekceważone zło rośnie w siłę, by stać się niemożliwym do okiełznania monstrum". Dodajmy - przestroga szczególnie aktualna w kontekście niedawnej napaści Rosji na Ukrainę.
Cytat z książki: "Nigdy nie wpadamy dwa razy w tę samą przepaść. Zawsze jednak wpadamy w ten sam sposób, komiczny, a zarazem przerażający".
I jeszcze z portalu "Lubimy czytać" (tam można też przeczytać wiele opinii czytelników):
"Uhonorowana Nagrodą Goncourtów i wydana w niemal 40 krajach powieść o tym, jak rodziło się zło.
Żyjemy, prowadzimy interesy, podejmujemy słuszne w naszym mniemaniu decyzje. I nagle odkrywamy, że znajdujemy się w samym środku piekła, które sami pomogliśmy rozpętać. Jak to się dzieje?!
Eric Vuillard w uhonorowanej Nagrodą Goncourtów powieści przygląda się wydarzeniom, które doprowadziły Hitlera na polityczny szczyt, a w efekcie wywołały najtragiczniejszy konflikt zbrojny w dziejach ludzkości. Każdy z szesnastu rozdziałów jest perełką literacką. Vuillard posiada umiejętność wnikania w umysły nie tylko postaci historycznych i fikcyjnych, ale również w umysły czytelników. Mimo niewielkiej objętości, płynie z tej opowieści niesamowita moc. Porządek dnia nie daje się zapomnieć."
mała próbka stylu |
Trudno jednoznacznie sklasyfikować tę pozycję, bo jest to książka niezwykła. Zaliczona do gatunku: powieść historyczna - z jednej strony zaskakuje drobiazgowością opisywanych zdarzeń, z drugiej - muska jedynie powierzchnię, nie zagłębiając się w kontynuację, nie trzyma się chronologii, pomija wiele pobocznych wątków, nie analizuje i nie opisuje tego, co w zasadzie jest powszechnie znane. Ale pokazuje z przeraźliwą jaskrawością momenty, które były istotnym, choć pomijanym w podręcznikach historii, zapalnikiem światowego armageddonu.
Urzekający jest język literacki, jakim posługuje się Vuillard. Podobno jest to dość powszechna w literaturze francuskiej stylistyka, u nas jednak chyba rzadko spotyka się tak napisane książki. To niemal poetycka forma prozy - czytając ma się wrażenie oglądania obrazu, a może nawet filmu w zwolnionym tempie. Kojarzycie filmiki z kroplą spadającą przez długie sekundy, kiedy spokojnie delektujemy się widokiem zmieniającej się formy kuli, która przybiera wydłużony kształt, w końcu powoli opada na powierzchnię, tworząc fantastyczne, nieprzewidywalne dla obserwatora rozbryzgi, miliardy rozpryskujących się wokół mikro-kropelek, które opadają, pozostawiając wilgotną plamę dookoła miejsca upadku...? Tak jak ogląda się taki filmik, tak czyta się tę niemal dokumentalną powieść.
Czytając książki nie gonię jedynie za akcją, ale szukam przyjemności w obcowaniu z możliwie najwyższej klasy stylem literackim, piękną formą wypowiedzi, zgrabnym i eleganckim językiem. Ta książka, a właściwie - książeczka, bo ma tylko 148 niewielkich rozmiarowo stron, jest takim właśnie cackiem literackim, pomimo ciężkiej wagi tematu, z którym się mierzy, a przecież jednocześnie - mocno porusza sumienie uważnego czytelnika. Polecam.
- ROGALIK.
No nie, nie chodzi o pieczenie ciasta :). Rogalik to specyficzny kształt chusty dzierganej na drutach. Sto lat nie miałam drutów w rękach, a przecież były czasy, kiedy dziergałam wręcz nałogowo! No i całkiem niedawno doznałam nagłej dziewiarskiej inspiracji pod wpływem wpisu Bokasi (tutaj), w którym zaprezentowała taką właśnie chustę i dorzuciła skrótowy przepis na rogala. A ja akurat miałam zachomikowany spory motek włóczki, zakupiony wieki temu, bo potrzebny był kawalątek, a na resztę jakoś wciąż nie miałam pomysłu.
Włóczka to Angora Gold Star (mieszanka akrylu, wełny, moheru i poliestru, plus malusieńkie cekinki o diamentowym blasku. Mimo skomplikowanego składu włóczka jest delikatna i milutka w dotyku, co dla takiego jak ja wrażliwca ma kolosalne znaczenie :). Przez pewien czas chodziła za mną myśl, żeby zrobić z niej czapkę, ale jakoś ten pomysł mnie nie porwał. Włóczka sama w sobie jest bardzo dekoracyjna, więc nie mogło to być nic wymyślnego jeśli chodzi o wzór, swetra świecącego cekinami raczej nie chciałabym nosić, zresztą w grę wchodziło tylko wrobienie kawałka, bo wiadomo, że bazą musiałaby być większa ilość innej wełenki... Nic sensownego nie przychodziło mi do głowy. No i jak zobaczyłam nieskomplikowaną, a wielce urodną, chustę Bokasi, nagle mnie olśniło, że właśnie taka jasno-śmietankowa chusta z cekinkami, skrzącymi się jak diamentowe iskierki na śniegu, mogłaby być fajnym dodatkiem do zimowego, czarnego albo camelowego, wełnianego płaszczyka. Tego samego wieczoru wrzuciłam włóczkę na drutki i proszę, oto moja śniegowa chusta-rogalik, a szczerze mówiąc, to taki mini-rogalik, w dodatku nie był solidnie zblokowany, bo koty nie pozwoliły, więc widać, że nie jest ładnie rozciągnięty. To znaczy widzą to zapewne tylko dziewiarki, ale się tłumaczę, bo dziewczyny drutowo uzdolnione też tu czasem zaglądają. A tutaj właśnie widać ten kształt, który z większej ilości włóczki byłby bardziej, że tak to określę, spektakularny i rogalowaty ;)
Tyle jej jest, na ile wystarczyło włóczki (około 400m w motku 100g), nie jest to więc gigant, raczej połowa standardowej chusty, ale dla mnie w sumie rozmiar całkiem spoko, na opatulenie szyi wystarczy :). Taki był plan, żeby to było coś spełniającego funkcję szalika, ale o nieco innym, bardziej trójkątnym kształcie, bo dobrze się wtedy układa. Fajnie się ją robiło, wzór najprostszy z możliwych, ocean prawych oczek, można myśli zająć czymś innym, albo oglądać równolegle film. Na pewno jeszcze coś rogalikowego wkrótce powstanie, z tym że albo z 2-3 kolorów, albo z ażurem w końcowej partii, no i tym razem z bardziej konkretnej ilości włóczki. Aha, no i po raz pierwszy zaryzykowałam zakończenie robótki i-cordem, co kiedyś wydawało mi się karkołomną operacją, a okazało się bajecznie łatwe, o ja głupia blondynka, ileż to razy już w życiu mogła mi się ta umiejętność przydać!
Zbliżenia na cekinki:
Jak widać, przerabiałam luźno, po pierwsze primo - żeby z niewielkiej ilości włóczki uzyskać w miarę porządną wielkość tego zamotka, a po drugie primo - żeby było miękkie i lejące, takie chmurkowate :).
Mam też pomysł na inny udzierg, będzie to znana dziewiarkom chusta Echo Flowers z wełenki Lace Dropsa, czyli, jak to napisała kiedyś Czajka, " wonderful mix, jak ogólnie wiadomo" :). Co prawda alpaka mnie trochę gryzie, więc może jednak wybiorę merynosa. Raz już kiedyś popełniłam taką chustę, ale była to moja pierwsza chusta ażurowa i udało mi się zrobić w niej tyle błędów, które ujawniły się dopiero po ukończeniu i zblokowaniu, że nosiłam ją jako mocno zamotany szalik, żeby tych baboli nie było widać. Niezorientowani pewnie by i tak nie zwrócili na to uwagi, ale mimo to drażniło mnie to niesłychanie. Po latach intensywnego użytkowania szczęśliwie uległa już mocnemu zmechaceniu i sfilcowaniu, więc nadszedł czas na nową. Bez baboli, mam nadzieję ;).
- JEDZIEMY DO WÓD!
Od kiedy dzieci wyrosły i nie musimy brać urlopu w czasie wakacji szkolnych, jeździmy na wywczas wiosną lub jesienią, a bywa, że i w zimie. Tym razem wybieramy się do wód, jak to drzewiej mawiano, czyli konkretnie jedziemy na Węgry, żeby moczyć się w wodach termalnych. Naszym celem jest Hévíz , bo z węgierskich miejscowości, w których już byliśmy, Hévíz podoba nam się najbardziej, no i od nas jest położone bliżej, niż na przykład osławione Hajdúszoboszló. Zresztą jeździmy w tamte strony średnio co pół roku, raz bliżej granicy austriackiej (Bük, Hévíz), raz daleko na wschód (Hajdúszoboszló). W każdym z tych kurortów wody termalne mają nieco inny skład, więc pomagają na innego rodzaju schorzenia. Mój mąż jeździ tam głównie w celach leczniczych, ja bardziej towarzysko i relaksacyjnie, czasem jesteśmy sami, częściej ze znajomymi, niekiedy mąż jedzie beze mnie, a za to z kolegą też potrzebującym termalnej rehabilitacji. Niby nic fascynującego się tam nie dzieje, większość czasu spędzamy na termach, trochę spacerujemy, leżakujemy, objadamy się pysznym jedzonkiem. Ale taki totalny relaks i nicnierobienie raz do roku przez tydzień każdemu dobrze robi :). Miasteczko Hévíz zwiedziliśmy podczas poprzedniego pobytu, tym razem w planie mamy dodatkowo wizytę w pobliskiej winnicy i degustację win. Do Budapesztu jest stamtąd 200 km, więc być może przy okazji zahaczymy też o to piękne miasto. Relacji na moim blogu nie należy się jednak spodziewać, bo, jak wiecie, marny ze mnie fotoreporter :).
Tutaj dla zainteresowanych garść ciekawostek o termalnym jeziorze w Hévíz, największym w Europie i poniekąd na świecie (podobne jest w Nowej Zelandii, ale jest zbyt gorące do bezpośredniego użytkowania):
https://www.heviz.hu/pl/heviz/jezioro-w-heviz/ciekawostki-o-jeziorze-termalnym-w-heviz
ilustracja z podlinkowanej wyżej strony |
A tu jeszcze dość szczegółowa relacja, może kogoś zaciekawi:
https://warsztatpodrozy.com/2020/12/11/heviz-termalne-jezioro-do-plywania/
Oczywiście w większych hotelach są także baseny z wodą termalną, a oprócz tego parki wodne i baseny do pływania, bogata baza rehabilitacyjno-lecznicza wraz z całą infrastrukturą towarzyszącą. No i wszędzie mnóstwo knajpek ze świetnym i na nasze kieszenie stosunkowo niedrogim jedzeniem. Bez problemu można się porozumieć oczywiście po angielsku, bliżej granicy austriackiej także po niemiecku, czasem po rosyjsku, bo na Węgry przyjeżdża dużo Rosjan, a w Hajdúszoboszló w wielu miejscach dogadamy się też po polsku, bo jest to uzdrowisko popularne wśród naszych rodaków.
Do miłego!
*****