Wracam do żywych, czyli do blogosfery - może na chwilę, a może na dłużej, sama jeszcze nie wiem. Będzie to taki raczej nieśpieszny powrót, zapewne z przerwami, bo wciąż jestem w niedoczasie na kilku frontach. I szczerze mówiąc nie mam jakiegoś szczególnego przypływu chęci do blogowania. Wydawało mi się jednak, że jak nie odkurzę teraz bloga, to za miesiąc czy dwa już w ogóle o nim zapomnę. No zobaczymy... Dzisiaj tylko krótki raport ze spraw bieżących.
Nasz Dżemik, o którym było tutaj i tutaj, ma 9 miesięcy, waży prawie 40 kg i wciąż uważa, że jest małym kotkiem, a wygląda tak:
A przecież jak do nas przybył z końcem września, to był taką słodką kluseczką:
Jak się pewnie domyślacie, taki wyczynowy piesio rozmiarów cielaka, w wieku przedszkolnym, ma kiełbie we łbie (pomimo wrodzonej mądrości właściwej owczarkom niemieckim), niespożytą energię i ciekawość świata, co w połączeniu z jego dość potężną masą daje efekty w postaci: rozgryzionego w drobiazgi zwalistego fotela, który służył kilku pokoleniom psów za leżankę, przerytego na wskroś i do cna trawnika (darmowa wertykulacja), wydrążonych półmetrowej głębokości i jeszcze większej średnicy dziur w rabatkach (nie trzeba będzie kopać pod nowe nasadzenia), oraz pomniejszych modyfikacji wystroju, w rodzaju rozbitej dużej lampy z ceramiczną podstawą (stara była, zrobiło się miejsce na nową), przerobionych na frędzelki i koronki kilku kocyków (czas był najwyższy, żeby je wyrzucić) itd... A potem oczywiście najchętniej uwala się na kanapie - pańcio pozwalał jak Dżemik był mały, no i teraz ma konkurencję do miejsca na poobiednią drzemkę.
No, wesoło z nim jest... ;) - ale o ogrodzie w tym roku to raczej trzeba zapomnieć, chwilowo mamy tam skrzyżowanie kretowiska z pobojowiskiem. Przewiduję jedynie skrzynkowo-balkonową uprawę pomidorków koktajlowych, ogórków, cukinii... Z roślin ozdobnych od wielu lat mam w ogrodzie głównie byliny i krzewy, raczej takie małoobsługowe i dość odporne na niesprzyjające warunki. Jest więc nadzieja, że przetrzymają radosny okres Dżemikowego szczenięctwa. Może uda mi się dosadzić trochę ciekawych traw, natomiast żadnych delikatnych kwiatowych rarytasów na pewno nie będę w tym roku wprowadzać. Marzy mi się kilka nowych odmian ciemierników i powiększenie cebulkowej rabatki (tulipany, hiacynty, szafirki itd), ale nie wiem, czy do jesieni dogadamy się w tej sprawie z naszym pieseczkiem.
Mam natomiast nieco bardziej realny plan odtworzenia niegdysiejszej domowej dżungli. No, może to nieco na wyrost zamierzenia, ale był czas, kiedy mieliśmy naprawdę mnóstwo roślin w domu, a teraz jakoś pustawo... Kolejne remonty dały w kość niektórym egzemplarzom - kurz budowlany, przestawianie z miejsca na miejsce, przeciągi... Zginęły tym sposobem monstrualne paprocie i różne pnącza. Były też cudowne pomysły mojego męża, polegające na wyniesieniu (pod moją nieobecność) na słoneczny taras starych potężnych okazów, które przez całe lata stały w dość cienistych kątach... Spaliły się tak piękne monstery i fikusy. Kolekcję kaktusów zabrał ze sobą, wyprowadzając się "na swoje", starszy syn. Pielęgnował je i uwielbiał, nie żałowałam więc, dobrze mają u niego. Kilka roślin nie przeżyło pierwszej zimy w ogrodzie zimowym. No ale fakt - inne za to się wzmocniły, jak choćby mój aloes, wciąż ten sam, znowu pięknie zakwitł, w tym roku nawet dwukrotnie! Czasem też winien był brak czasu i chęci, czyli zaniedbania w pielęgnacji. Teraz i czasu mam więcej, i miejsca w domu, więc zaczynam się rozglądać za roślinkami :).
*****
Nasi młodzi wyprowadzili się w końcu do wyremontowanego mieszkania po dziadku, zabrali ze sobą swoją Kocię... Było z tym jednak trochę zamieszania, Kocia odcierpiała tydzień w nowym lokum, chowała się po kątach, rozpaczała, ale za radą weta dostała feromonową obróżkę i wydawało się, że nawet trochę pomogło... na chwilę. Pozostałe u nas siostrzyczki Koci, czyli Basiunia i Balbinka, przez kilka dni zapytywały dużymi oczkami gdzie się podziała trzecia siostrunia, widać było, że są zaniepokojone jej nagłym zniknięciem. Trzymały się razem, jak nigdy przedtem, chyba na zasadzie "jak będziemy razem we dwie, to może już żadnej z nas nie porwą!".
Po trzech tygodniach Kocia przyjechała do nas w odwiedziny na weekend. Siostrunie najpierw obwąchały ją nieufnie, ale za chwilę wszystko było po staremu. Kocia odbyła dwie dłuższe pozadomowe wycieczki samopas, nie zginęła, wróciła, pomieszkała, pospała, pojadła... po dwóch dniach pojechała znowu do siebie. Wszystko było ok, ale jej państwo wymyślili nagle, że lecą na półtora tygodnia na wczasy.... No i super, młodzi polecieli, a Kocia znowu wylądowała u nas. Wyglądała na zadowoloną, spała jak należy, czasem wychodziła na dwór, bawiła się z resztą stada.
Schody się zaczęły dopiero, jak państwo wrócili i zabrali kota do mieszkania. Kocia u nich za dnia owszem spała, ale około 20tej zaczynała świrować. Chodziła, domagała się uwagi i pieszczot, miauczała, chrobotała wszystkim, skakała po meblach... Młodzi wcześnie rano wstają do pracy, więc te nocne serenady i harce mocno dały im w kość. Proponowaliśmy więc, żeby Kocia została u nas na stałe, bo chyba jej dobrze "na wsi" i w kocim towarzystwie, no ale młodzi chcieli mieć kota u siebie. Postanowiono zatem, że odbędą się kolejne próby przywożenia jej na kilka dni do nas, potem znowu do nich, może zajarzy, że to nie na zawsze i jakoś się uspokoi.
Dawno temu starszy syn miał w studenckim mieszkaniu w dalekiej stolicy kota, z którym przyjeżdżał do nas na ferie i wakacje. Pierwsza podróż (przez pół Polski) odbyła się przy akompaniamencie nieustającego kociego zawodzenia, ale za drugim czy trzecim razem, jak student zaczynał pakowanie i wyciągał z kąta kontenerek, to kot sam do niego właził i czekał na wyjazd. No ale z Kocią to tak nie zadziałało. Doszło do tego, że przy kolejnej bytności u nas, jak syn tylko wszedł do domu, Kocia na jego widok wystrzeliwała ze swojego posłanka jak z procy i momentalnie chowała się w niedostępnym dla człowieków kącie za kuchenną zabudową, dając jasno do zrozumienia, że nie da się więcej porwać. Skutek całego zamieszania: Kocia obecnie już całkiem mieszka u nas. Czyli mamy sześć kotów i psa.
Czarny Grubcio, co do którego przez parę miesięcy miałam wątpliwości, czy on nie ma gdzieś w pobliżu innego domu, zamieszkał u nas już na stałe. Dziewczynki, czyli wszystkie koteczki, przyzwyczaiły się do niego, z Grubcia taki dość spokojny misio, czasem wychodzi z domu, potem wraca, pałaszuje to co zostało w miseczkach po grymaśnych księżniczkach i maszeruje do piwnicy, gdzie ma swój koci domek i święty spokój. Przesypia tam niemal pół dnia i całą noc. Ostatnio zaprzyjaźnił się z Dżemikiem, Dżemik ustępuje mu miejsce na psim fotelu, wylizuje mu czuprynę, a Grubciowi to pasi :).
Natomiast 17-letnia emerytka Czarnuszka mocno się posunęła ze swoją starością i właściwie to spodziewamy się, że lada dzień odejdzie za Tęczowy Most. Chudzinka się z niej zrobiła, futerko przerzedziło, kuśtyka trochę niezdarnie, czasem coś jej się w łebku pokićka i widać, że nie wie gdzie się obrócić, taki koci Alzheimer. Ale poza tym nie widać, żeby jej coś konkretnego dolegało, przejściowo tylko był jakiś stan zapalny w oczku, ale sytuacja już opanowana, apetyt ma całkiem niezły jak na tę zerową aktywność, tylko tak sobie powolutku słabnie i przygasa... Nie biega po dworze w zasadzie od dwóch lat, tylko czasem ma ochotę na przewietrzenie futerka i lubi wtedy posiedzieć sobie na wycieraczce przed drzwiami wejściowymi. Nikt jej nie dokucza, ma status szacownej rezydentki, smakołyki ulubione są dla niej specjalnie chowane i pod nosek podtykane...
I tak to.... A ja sobie ostatnio dziubię takie oto drobnostki, naszło mnie na mini obrazeczki, jakieś bzdurki, gryzmołki, abstrakcje, zakładki i takie tam inne zajmowacze czasu :). Te abstrakcyjne akwarelki nazywam kleksami, bo bazą tutaj są głównie kleksy albo jakieś przypadkowe mazaje w nieskomplikowanych kolorach, po wyschnięciu podrasowane nieco bazgrołami wykonanymi czarnym cienkopisem, białym żelopisem i metaliczną farbką w kolorze miedzianym.
Oczywiście zdjęcia do bani, nie ogarniam tego - na komputerze wyglądają bardzo dobrze, a po przeniesieniu do bloggera jakaś kaszana. Muszę spróbować robić wpisy z telefonu, bo zdjęcia robię teraz telefonem, może po drodze nie zgubi się ich jakość. Ale szczerze mówiąc nie przepadam za używaniem telefonu tam, gdzie można to zrobić za pomocą komputera.
A kolejny wpis będzie książkowy i o pewnej mojej nowej pasji.
*****