sobota, 19 sierpnia 2023

Książki. Klątwa faraonów, lata 60-te, konie, bursztyny i antydepresanty...

Post sponsoruje sowa włochatka. A dlaczego, to się okaże przy końcu wpisu :).


Znowu miałam małą przerwę w blogowaniu, przepraszam stęsknionych Czytelników, jeśli takowi tutaj są ;), ale powiem Wam szczerze, że coraz mniejszą mam ochotę na prowadzenie bloga. Chociaż prawda jest taka, że tego typu kryzysy miewałam już parę razy. Może tym razem to ten wściekły upał (na zmianę z burzami) odbiera chęć do tworzenia czegokolwiek? Skoro jednak nie podjęłam jeszcze ostatecznej decyzji o zamknięciu tego zakątka internetu, to w końcu wzięłam się w garść, żeby co-nieco jednak napisać. 


Dzisiaj zatem na początek - książki. Prezentuję Wam tym razem pewien misz-masz tematyczny i gatunkowy. Oderwałam się chwilowo od biografii, książek o sztuce i czytanych ostatnio od nowa powieści Agathy Christie. Zastanawiałam się co prawda przez chwilę, czy w ogóle wspominać na blogu o moich lekturach, bo kiedyś owszem planowałam pisanie tutaj o książkach, ale tylko o tych dotyczących malarstwa i sztuki w ogóle. Ale coraz częściej poruszam też inne tematy, wychodzące poza założony na początku profil bloga, wobec tego niech będzie też od czasu do czasu o takich przeróżnych książkach i książczydłach. Zatem dzisiaj taki przedziwny zestaw, bowiem akurat tak się złożyło, że z różnych powodów ostatnio wybrałam właśnie te pozycje. A więc...


  •  VICTORIA HOLT - "Klątwa królów". Wydawnictwo Prószyński i S-ka, Warszawa 1999r, 303 str., okładka miękka lakierowana.



Nie wiem, czy sama sięgnęłabym po tę książkę, bo autorki nie znam, okładka z ilustracją kojarzącą mi się raczej z kiepskimi romansidłami... hmmm... no cóż... Ale mąż przyniósł ją od znajomych, mówiąc, że pewnie mnie zainteresuje, bo jest w niej jakaś historia związana z wykopaliskami w Egipcie i trochę kryminału. No ba! Starożytny Egipt zawsze mnie pasjonował, więc - oczywiście! Kryminał jako taki nie jest moim najulubieńszym gatunkiem, ale - jak wiecie - zaczytuję się ostatnio Agathą Christie, więc - czemu nie...? Podeszłam zatem do książki z lekko mieszanymi uczuciami, no ale muszę przyznać, że w sumie lektura mi się podobała :). 

Powieść osadzona w realiach wiktoriańskiej Anglii, ciekawie oddany klimat tej epoki i panujące wówczas zwyczaje. Najpierw co prawda zaczęłam się orientować, że wykopaliska owszem będą mi w tej historii towarzyszyć, ale autorka nie jest w tej dziedzinie zbyt mocna i traktuje temat starożytności, jak i prac badawczych, raczej ogólnikowo, jako tło, czy też osnowę, wokół której toczą się rozmaite wydarzenia. Więc konkretów i smaczków egiptologiczno-archeologicznych nie ma, a to by mnie bardzo ucieszyło, więc żal ;). Z drugiej jednak strony - nie potwierdziły się moje obawy, że może to być mdła historyjka z ckliwym romansem na pierwszym planie. Romans owszem jest, nawet historia przysłowiowego Kopciuszka i w pewnym momencie zaczęło mnie to nudzić, bo było za bardzo bajkowo i zupełnie nieżyciowo. Ale - poza tym jednym trochę odrealnionym wątkiem - książka jest dobrze napisana (poza paroma lapsusami językowymi nie z tej epoki, co kładę raczej na karb niezdarnego tłumaczenia idiomów), pojawia się kilkoro wyrazistych bohaterów, jest wątek miłosny, jest i kryminalny, jest pokręcony życiorys i psychologiczne zapętlenie głównej bohaterki, nieco mroczna tajemnica grobowców faraonów, niespodziewane zwroty akcji itd. Czyta się dobrze, książka i do poduszki i do pociągu :). Mnie zaciekawiła na tyle, że pewnie poszukam innych pozycji tej autorki.

Z notki wydawniczej:

  • Koniec XIX wieku, wiktoriańska Anglia. Nieoczekiwany splot wydarzeń sprawia, że Judyta Osmond, wychowywana w skromnej rodzinie wiejskiego proboszcza, wchodzi w środowisko naukowców zajmujących się archeologią. Zaczyna z zapałem zgłębiać tę dziedzinę wiedzy. Wraz z poślubieniem młodego, wybijającego się badacza starożytności, przed główną bohaterką powieści otwiera się możliwość przeżycia wielkiej przygody, jaką jest udział w wyprawie wykopaliskowej, działającej w rejonie grobowców faraonów na terenie Egiptu. Zarówno pracom ekspedycji archeologicznej jak i dramatycznym wypadkom przydarzającym się związanym z nią ludziom, towarzyszy w tle mityczna groźba: rzekomej klątwy, rzuconej przez faraonów na tych, którzy zakłócają im spokój wiecznego spoczynku.

O samej autorce, z portalu "Lubimy czytać":

  • Autorka uwielbiana przez czytelników na całym świecie, napisała ponad sto powieści, z których większość rozgrywa się w jej rodzinnej Anglii. Urodzona jako Eleanor Hibbert, tworzyła pod wieloma pseudonimami. Jako Jean Plaidy pisała powieści o angielskiej rodzinie królewskiej, jako Philippa Carr stworzyła obejmującą całe stulecia angielską sagę rodzinną, a jako Victoria Holt odniosła ogromny sukces dzięki romantycznym kryminałom.


*****

  • IRENEUSZ J. KAMIŃSKI - "Konie rubinowe". Wydawnictwo Lubelskie, Lublin 1982, 150 str, okładka twarda z obwolutą (której mój egzemplarz już nie posiada).

oryginalna okładka, a właściwie - obwoluta


Prolog: "18 grudnia 1817 roku do Janowa Podlaskiego, zwanego też niegdyś Biskupim, dotarło 187 koni rasy i maści różnej, sprowadzonych tutaj półrocznym marszem z Rosji przez Jana Ritza, lekarza weterynarii i późniejszego inspektora powstającej właśnie stadniny, której pierwszym dyrektorem został Aleksander hr. Potocki z Wilanowa, Wielki Koniuszy Koronny, człowiek znający i lubiący konie, a zatem, nie ma wątpliwości, przyzwoity. Pierwsza na ziemiach polskich stadnina państwowa otrzymała zadanie tyle trudne, co chwalebne: odnowy i uszlachetnienia pogłowia koni w kraju, przetrzebionego okrutnie wojnami napoleońskimi. 54 ogiery, 100 klaczy i 33 sztuki młodzieży ulokowano tymczasowo w "lokalach zastępczych", raczej nie sprzyjających hodowli, kierownictwo zaś ludzkie tego majątku opanowało zamek, dawną siedzibę biskupów łuckich, gdzie mimo ciągłej groźby eksmisji, sygnowanej przez wysoko postawione duchowieństwo, przetrwało lat 97 - w zmieniającym się, naturalnie, składzie osobowym. (...)"

Jakoś nie mogę sobie wyobrazić, żeby dzisiaj to było możliwe... 

I dalej taki smakowity akapit: "Kto lubi zwierzęta, ten trzyma psa czy kota, albo kanarki, ewentualnie papużki lub złote rybki, może białe myszki. Kto lubi zwierzęta i ma pieniądze, ten jedzie do Janowa i kupuje konia arabskiego za kilkadziesiąt tysięcy dolarów, aby po przewiezieniu go samolotem PANAM do Ohio czy Arizony, psuć krew sąsiadom tym prestiżowym polskim cudem, które ma chrapy czarne, oczy przepastne,  nogi suche, a kiedy cwałuje, ziemia ledwie go ściga szelestem kopyt."

Dodam tylko, że obecnie ceny tych koni, także ze stadnin w Białce i Michałowie, osiągają ceny po kilkaset tysięcy euro, a najdrożej sprzedanym koniem z polskiej hodowli była Pepita, 10-letnia siwa klacz rasy arabskiej - sprzedana za 1,4 miliona euro!

Wracając do książki i powyższych cytatów - widać po tym stylu, że autor konie kocha. Książka opowiada szczegółowo historię stadniny w Janowie (do początku lat 80-tych ubiegłego stulecia), opowiada dzieje rosnącej sławy janowskich koni, tragiczne dzieje okresu wojennego, odbudowę stada, sukcesy wystawowe i aukcyjne. Poznajemy szczegóły genealogii championów, ich osiągnięcia, a także rozmaite anegdoty z życia stadniny. Autor z wielką pasją maluje przed czytelnikiem rolę koni w odległych czasach i na całym świecie. Konie zawsze służyły człowiekowi zarówno do pracy, jak i dla przyjemności... Opowieść piękna, wielowątkowa, napisana lekkim gawędziarskim stylem, z mnóstwem ciekawostek o pochodzeniu koni arabskich, z których słynie stadnina w Janowie, o koniach w literaturze i sztuce. Polecam szczególnie pasjonatom tych pięknych i mądrych zwierząt. A dlaczego ja akurat po tę książkę sięgnęłam, to będzie w kolejnym (mam nadzieję) wpisie :).


*****

  • JOANNA HUNNER-WOJCIECHOWSKA - "Lata 60-te. - sztuka użytkowa XX wieku. Przewodnik dla kolekcjonerów". Wydawnictwo ARKADY Sp. z o.o., Warszawa 2014, 408 str., okładka twarda lakierowana.



Tę książkę kupiłam jakiś czas temu dla mojej młodszej latorośli, żywo zainteresowanej designem lat 60-tych. Synek miał nawet kiedyś marzenie (nie do końca porzucone), żeby umeblować sobie w domu jeden pokój w stylu lat młodości jego przodków. Nawet trochę gratów uzbierał, część odziedziczoną po dziadku, część gdzieś wyszperaną. No cóż, dla nas to trochę badziewie przypominające przaśność PRL-u, ale nie ukrywam, że doceniam perełki ówczesnego wzornictwa, jak choćby kultowe fotele Chierowskiego, które stały w "salonach" zarówno moich rodziców, jak i teściów, czy rozmaite okazy ceramiki, szkła, plakaty itd.




Książka jest w zasadzie bogato ilustrowanym albumem z obszernym omówieniem wzornictwa lat 60-tych, zarówno w Polsce, jak i na świecie, z podziałem na wiodące kraje, a także rozdziały osobno omawiające meble, ceramikę, szkło, tkaniny, modę itd. Na końcu książki jest wykaz specjalistycznych muzeów.



Z noty wydawniczej:

"Przewodnik po sztuce użytkowej lat 60. to pasjonująca lektura zarówno dla początkujących zbieraczy, jak i rasowych kolekcjonerów, a także amatorów designu tych lat. Prezentuje wszystkie popularne dziedziny kolekcjonerskie od mebli, przez ceramikę, szkło, biżuterię, plakaty, modę, po wzornictwo przemysłowe. Zawiera wskazówki, jak zbudować kolekcję na miarę możliwości każdego i nie ulec presji cenowej, jak odnaleźć się w labiryncie kierunków i nie przeoczyć okazji, jak zainwestować, aby po latach zyskać. Wprowadza w świat ekscytujących przedmiotów, rozbudzając chęć ich posiadania."


*****

  • PIOTR LIPIŃSKI, MICHAŁ MATYS - "Absurdy PRL-u". Dom Wydawniczy PWN, Warszawa 2014r, 320 str., okładka twarda.



To też była książka kupiona dla syna - fana lat 60-tych. Rzecz dotyczy realiów życia w PRL-u, ale to chyba jednak lektura raczej dla osób, które tamte lata pamiętają. Bo do jej zawartości trzeba mieć pewien dystans. Wiadomo, że jedni pamiętają PRL jako okres ucisku i reżimu, kartek na wszystko i pustych półek sklepowych. Inni z rozrzewnieniem wspominają zakładowe wczasy w domkach kempingowych, dobrze rozwinięty socjal i wielkie krajowe inwestycje. Mam jednak wrażenie, że tutaj tematy zostały wybrane dość przypadkowo, w zależności od tego, jaki rozmówca się akurat autorom przytrafił, albo jakie sami mieli wspomnienia i skojarzenia z epoką. Jedne sprawy drobiazgowo wałkowane w kilku rozdziałach, inne kwestie ledwie muśnięte, brak obiektywizmu i szerszej perspektywy. Ciekawostka, ale mało profesjonalna.


*****
  • JOANNA CHMIELEWSKA - "Złota mucha". Wydawnictwo "VERS", Konstancin-Jeziorna, rok 1998 (wyd. I), 348 str., okładka miękka.

Do sięgnięcia po tę książkę sprowokowała mnie, rzec można, relacja z wizyty w muzeum bursztynu w Gdańsku - na blogu "Moje podróże" (tutaj). Bursztynowe precjoza zawsze kojarzą mi się z tą właśnie książką, bowiem otworzyła mi przed laty oczy na przemysł bursztynniczy. Zatem po przeczytaniu relacji z wystawy natychmiast wyciągnęłam z półki "Złotą muchę" i zatopiłam się ponownie w lekturze.

Dawno temu uwielbiałam książki Chmielewskiej, do pewnego momentu kupowałam i czytałam wszystko, co napisała. Skończyło się to jednak w momencie, kiedy nasza polska królowa kryminału podpisała z pewnym wydawnictwem kontrakt, w którym zobowiązała się do napisania dwóch książek rocznie. Co prawda wcześniej bez problemu zdarzało jej się takie tempo pisania, ale wiecie, jak to jest - dopóki nie musisz, to leci samo, a jak jest obowiązek, to idzie jak po grudzie. Więc te późniejsze książki Chmielewskiej nie były już ani tak błyskotliwe, ani tak zabawne, jak te z początkowego okresu jej twórczości. "Złota mucha" to była chyba jedna z ostatnich dobrych jej powieści. 

Jest to zarazem powieść dość specyficzna, bo bardzo głęboko wchodząca w branżę bursztynniczą (tematyka więc dość nietypowa), zawierająca mnóstwo szczegółów dotyczących metod poławiania bursztynu, różnych konszachtów między bursztynnikami a kupcami bursztynowymi, konkurencji, przemytu, obróbki itd. Większość tych faktów opiera się na osobistych doświadczeniach Chmielewskiej. Jeśli więc ktoś lubi powieści opowiadające o realiach funkcjonowania konkretnej branży, albo jeśli ktoś kocha bursztyn i chciałaby się takich rzeczy dowiedzieć - to książka doskonała dla takich właśnie czytelników. Wielbiciele specyficznego humoru Chmielewskiej mogą jednak poczuć się nieco zawiedzeni, bo trochę tego tutaj zabrakło. Oczywiście jest wątek kryminalny, są trupy, jest przemyt i szara strefa bursztynnicza, ale drobiazgowe opisy kolejnych "polowań" na bursztyn są dość męczące. Polecam więc osobom zainteresowanym tematem pozyskiwania bursztynu i wszystkim, co się z tym tematem wiąże.

*****


A teraz z innej beczki - podzielę się małymi radościami, które mnie ostatnio spotykają. Bo czasem nie dostrzegamy drobnych fajnych momentów, albo sytuacji, które nas pozytywnie nastrajają, a uważamy je za przynależne do kategorii obowiązków, a nie - przyjemności.

Jedna z blogowych koleżanek walczy z deprechą, wiele osób miewa całkiem często takie bardzo złe dni, ja sama dawno temu też miałam depresyjne dość długie i głębokie epizody. Wygrzebawszy się z dołka psychicznego wiedziałam, że jak sama nie zadbam o swój dobrostan psychiczny, to raczej mało jest na świecie sił, które by zrobiły to za mnie. Nastawienie pacjenta jest prawie zawsze najważniejsze. 

Więc staram się nie zajmować głowy sprawami trudnymi, na które nie mam wpływu, nie angażować w zajęcia, które z góry skazane są na porażkę, lub pyrrusowe zwycięstwo, dbam o zapełnianie swojej psyche dobrymi myślami, szukam pozytywów i radości w codziennych drobiazgach.

Radości ostatnich dni - podaję dla przykładu, z czego można się ucieszyć:

  • Wyjazd męża i możliwość przeprowadzenia bez jego nadzoru rewolucyjnych porządków w niektórych pomieszczeniach. Zwłaszcza tych zabałaganionych przez niego. No tak, dla mnie to frajda :). Prosiłam, zachęcałam, w końcu odgrażałam się, że jak sam nie uporządkuje tego chaosu, to ja się za to wezmę i nie będę przyjmować żadnych reklamacji. Więc jak się nadarzył wyjazd męża na nieco ponad tydzień, to oświadczyłam, że zamówiłam już kontener i połowę gratów wywalę bez sentymentów. Ledwo drzwi się za nim zamknęły, dokonałam wstępnej inspekcji, zapełniając po drodze pierwszy wór, potem przyszedł czas na bardziej wnikliwą analizę zawartości szaf, szafeczek i półeczek. Po dwóch dniach miałam poczucie dobrze spędzonego czasu, przestrzeń się zrobiła, zapanował ład i porządek. I nikt przy tym nie biadolił "bo ty byś wszystko powyrzucała, a to się jeszcze może przydać". No nie, nie przyda się. Mąż chyba w końcu zrozumiał, bo przed wyjazdem nie protestował. Z rozpędu nawet, mimo wściekłego upału, wypolerowałam to i owo, a zwykle nie mam już czasu na takie dopieszczanie :). Mąż wraca jutro, a ja się napawam :))). Jak to niektórzy mówią - kobieta wychodzi za mąż po to, żeby być szczęśliwą, jak mąż wyjedzie ;).

  • Sowa włochatka. (tutaj link do opisu w Wikipedii i tutaj jeszcze ciekawy artykuł). Ta malutka (mniejsza od gołębia) sówka, przypominająca wyglądem bardziej u nas popularną pójdźkę, zamieszkuje stare bory świerkowe, najczęściej górskie, w Polsce rzadko spotykana. Nie buduje gniazd, zasiedla dziuple w starodrzewie świerkowym, najczęściej po dzięciole czarnym. W Polsce podlega ścisłej ochronie gatunkowej.

włochatka
 


Czyż nie jest cudna?! Spójrzcie na te mocno opierzone, aż po same szpony, łapki - podobno z tego właśnie powodu sówkę nazwano włochatką. 
A tu młode, równie urocze :) - podobno nie boją się ludzi:

 

młode włochatki

No dobrze, ale co z tą włochatką i dlaczego wymieniam ją wśród antydepresantów? Bo otóż właśnie niedawno ta malutka sówka "zrobiła mi dzień" :). A nawet kilka dni. 

Było gorąco, na noc więc okna w sypialni otwarte. A za oknem, jakieś 30 metrów od naszego domu, czyli niemal za płotem, jest niewielki zagajnik ze starymi drzewami. Mieszka tam mnóstwo śpiewającego i ćwierkającego ptasiego drobiazgu, tłum rozmaitych krukowatych, bywają też sroki, sójki, dzięcioły, biegają wiewiórki, o sowach jednak do tej pory nie słyszałam. No i pewnej nocy zbudził mnie jakiś przedziwny dźwięk. Nie cierpię, jak mnie coś wyrywa ze snu, bo mam potem problem z zaśnięciem, a jak już po trzech godzinach w końcu zasnę, to rano masakra ze wstawaniem, a do roboty czasem jednak trzeba iść. No i razu pewnego, nagle wśród nocnej ciszy i czerni choć oko wykol, rozlega się niezwykle donośny, przenikliwy, ale całkiem ładny dźwięk, niewątpliwie ptasi głos, najprawdopodobniej sowi, choć z typowym pohukiwaniem nie kojarzący się ani trochę. 

Mimo wszystko - byłam pewna, że to jakaś sowa. I tak mnie to uradowało, że mamy po sąsiedzku sowę, że uszczęśliwiona tym faktem zasnęłam natychmiast z błogim uśmiechem :). A następnego dnia odsłuchałam w internecie głosy wszystkich sów, no i okazało się, że to włochatka! Głos specyficzny, nie do pomylenia. Niestety, później już go nie słyszałam, więc możliwe, że sowa była tutaj tylko przelotem. Druga opcja jest taka, że nie słychać już jej głosu, bo one częściej odzywają się na wiosnę, w porze godowej. Więc może tylko pan włochatek zasygnalizował, że znalazł odpowiednią dziuplę i tutaj będzie mieszkał, a na wiosnę zacznie przywoływać panie włochatki :))).

I tutaj, proszę bardzo, próbka tego niesamowitego głosu, kosmicznego, jak określiła to Romi :) 

 


No w każdym razie słucham sobie tych nagrań głosu włochatki co chwila, czytam wszelkie możliwe ciekawostki o jej życiu i zwyczajach i jaram się jak głupia :). 


  • Hortensje i lawenda. No wiadomka :). Teraz na wszelkich blogach są przepiękne zdjęcia hortensji, bo to głównie one dają teraz koncert kwitnienia, więc nie będę Was zasypywać moimi kiepskimi fotkami. Ale cieszę się, że w końcu coś w moim zaniedbanym ogrodzie kwitnie spektakularnie (no dobra, na wiosnę była wielka azalia pontyjska i białe lilaki, później wiciokrzew japoński (że japoński, to wiem dzięki Pani Ogrodowej czyli Iwonce, bo ja przez lata myślałam, że mam pomorski!). Oczywiście jest pełno różnych drobnostek, ale wrażenia wielkiego nie robią. A teraz, kiedy przycięłam właśnie lawendę, królową ogrodu jest spora kępa hortensji bukietowych w trzech odmianach. Uwielbiam białe kwiaty, więc dopóki się nie przebarwią pod koniec kwitnienia na różowo, cieszą moje oczy. A lawendy nareszcie udało mi się rozmnożyć i to mnie ogromnie cieszy. Młode nie są jeszcze imponujące, ale mam kilka nowych kwitnących kępek i to jest najważniejsze, bo mojej odmiany nie spotykam w handlu. Ma wyjątkowo długie, przewieszające się pędy, ładnie wygląda posadzona na skraju murku, bo kwiaty zwieszają się i wygląda to jak lawendowa kaskada. No niestety, dokonałam mocnego cięcia zanim przyszło mi do głowy, żeby ją sfotografować, teraz jest nieco... łysa :). Muszę pamiętać przy kolejnym kwitnieniu, żeby ją uwiecznić.
*****

A na koniec przypominam o nieustającej zbiórce na kotki, którymi opiekuje się Drevni Kocurek. Pilnie potrzebne są teraz pieniądze na kastrację trzech ostatnio przygarniętych maluszków. Tak jak pisze Kocurek - wpłaty nie muszą być duże, jak 100 osób wpłaci po 10 zł, to się nazbiera potrzebny tysiąc!


*****