poniedziałek, 25 lipca 2022

Ogrodowanie i przetwarzanie.

Pełnia lata. Ogród. Dodajmy - ogród częściowo użytkowy, czyli z warzywnikiem i mini-sadkiem. Tak szczerze mówiąc, to ilościowo wszystko jest w skali mini. Ogródek miejski, raptem 8 arów łącznie z domem. Spore, jak na ten areał, oczko wodne z przylegającą altanką zajmują też kawał posesji, więc nie ma się gdzie za bardzo rozpędzać z nasadzeniami. Drzewa i krzewy owocowe mamy dopiero od niedawna, bo w czasie największej aktywności zawodowej, połączonej z okresem szkolnym naszych latorośli, na poważne ogrodowanie mieliśmy mało czasu, a jeszcze mniej ochoty. Bo żadni tam z nas ogrodnicy. Więc były bezobsługowe iglaki, trawnik, trochę bylin. Teraz dopiero zaczynamy się w to bardziej zagłębiać, wycięliśmy sporo wyrośniętych iglaków, sadzimy rośliny bardziej "spożywcze". Ale pracy przy nich jest nieporównywalnie więcej.


w tle widać fragment siatki zacieniającej, o której wspominam w poście


Mój mąż chciał mieć ogród, dom z ogrodem. Ale jak mu wypominam, że mało się w tym ogrodzie udziela,  to mówi, że on chciał ten ogród MIEĆ, a nie w nim pracować! No i cóż mam na to rzec, faktycznie, nie przypominam sobie, żeby deklarował kiedykolwiek marzenie o pracy na roli. To tylko ja mam takie podejście, że do marzeń dopinam zaraz rozsądek, czyli rozpiskę obowiązków i plan pracy. Nie, żeby całkiem się migał, ale zapału też specjalnego nie miał. Na szczęście na stare lata jakoś i mąż bardziej jest skłonny do prac ogrodowych, i ja mam na to więcej czasu (chociaż za to sił jakby nieco mniej). No i tak sobie tam powoluśku coś w tym ogrodzie dziubiemy...

Mamy więc dwie jabłonki, po jednej śliwie, wiśni i czereśni. Z brzoskwinią coś nie poszło, chociaż zdążyłam jednego roku narobić całkiem fajnych dżemów z brzoskwinek i z brzoskwinek z pigwowcem... Grusza wiecznie chorowała (jałowce u sąsiadów) i nie doczekaliśmy się przez parę lat ani jednego owocu, więc poszła pod topór. Planujemy dosadzić czereśnię i może nową brzoskwinię, ale to się jeszcze zobaczy. Krzewy owocowe to po dwie jagody kamczackie, czerwone porzeczki, agresty, kilka borówek amerykańskich, maliny, jeżyna, truskawki wiecznie pożerane przez ślimaki (będę teraz sadzić w doniczkach na tarasie). Stopniowo chcemy zastępować kolejne iglaki i jakieś niezagospodarowane ugory krzewami owocowymi, w planie jest też szklarenka na warzywka i odgrodzony od psa warzywnik.

Z warzywami różnie bywało, raz je uprawiałam, kiedy indziej z braku czasu odpuszczałam... Miałam kiedyś fazę na permakulturę, ziemniaki z tego były fantastyczne, dynie szalały, ogórki niczego sobie, jarmuż, lubczyk, seler, pietruszka... Pomidory wczesne super, ale późniejsze często łapały zarazę, lepiej się udawały te w donicach, a przenoszone jesienią do domu potrafiły owocować do zimy. Winogrona jednego roku są, drugiego nie za bardzo, ale smaczne, słodkie, i jak już owocują, to na całego :).

Szaleńczo co roku owocują czerwone porzeczki, z dwóch krzaków zbieram po kilka wiader. W tym roku jednak muszę je w końcu porządnie odmłodzić i przerzedzić, więc nie wiem jak to w przyszłym będzie z tym urodzajem. Moje chłopaki nie przepadają za porzeczkami, więc większość idzie do słoików, najlepiej potem schodzą nam te mieszane z truskawką albo maliną. Tylko ja w rodzinie lubię też porzeczki na surowo z krzaczka, w sezonie w ramach obiadu codziennie zjadam sporą salaterkę owocków z łyżką miodu, czasem z odrobiną jogurtu. Uwielbiam :). Agrest nam się w tym roku ugotował w upale, owoce wyglądały jak wyjęte z kompotu. Zamierzam zastąpić obecne krzaczki szczepionymi na pniu, gałązki będą miały więcej przewiewu, a poza tym dosadzona będzie czereśnia w takim miejscu, że da krzewom owocowym trochę cienia. No i patrzcie, do czego to doszło... dawniej człowiek kombinował jak zapewnić roślinom więcej słońca, a teraz trzeba je przed tym słońcem chronić. Dobrym patentem jest też siatka zacieniająca - w tym roku dla ugotowanego agrestu już za późno, ale w przyszłym zainstalujemy takie siatki tam gdzie cienia brakuje.




Oprócz własnych zbiorów mamy dostawy zaprzyjaźnione: hurtowo aronii i czarnej jagody, czasem truskawek i pod koniec lata czerwonych pysznych winogron. Truskawki i maliny ponadto kupujemy z dobrego źródła, bo zimą lubimy takie ze słoiczka, do herbaty. Owoce jagodowe najczęściej robię najprostszym sposobem: zasypuję cukrem, zagotowuję, nalewam gorące do słoików, zakręcam i na tym koniec, żadnej pasteryzacji. Dzienny zbiór owoców z ogrodu czy kupionych okazyjnie kilka łubianek truskawek jestem w stanie zrobić w ten sposób po pracy wieczorową porą, bez specjalnego wysiłku. A wolę to robić sukcesywnie, codziennie po trochę, żeby sobie nie obrzydzić na przykład całego weekendu jakimś przemysłowym przetwórstwem. Na to przyjdzie czas pod koniec lata, kiedy będę robić leczo, ajvary, przeciery pomidorowe i nasze ulubione wieloskładnikowe sałatki. Będzie tego sporo, a i przygotowanie samo w sobie to już nie tak hop-siup, jak z truskawkami.

Z owoców pewnie jeszcze będą jakieś bardziej skomplikowane smażeniny, dżemy czy konfitury, powidła itd, takie rarytasy smakowe, ale to już w mniejszych ilościach, acz bardziej pracochłonne. To znaczy w sumie pewnie wyjdzie i tak hurt jak zwykle, ale zrobię po kilka słoiczków przeróżnych kompozycji, bo lubię eksperymentować z mieszankami smaków, przyprawami itd. 

A wracając do naszego ogrodu... W tym roku, ze względu na szalejącego Dżemika, wszystkie prace ogrodowe zostały wstrzymane, coś tam tylko wycinamy ze starych krzaczorów, podlewamy wieloletnie nasadzenia, żadnych nowych roślinek - mam doświadczenie z młodymi (dużymi!) psami w ogrodzie, więc nawet nie próbuję się rozpędzać z sadzeniem czegokolwiek, skubany wykopie wszystko :). Warzywnik mam zatem na balkonie, poza zasięgiem Dżemikowych łapsk... i poza zasięgiem żarłocznych ślimaków, przy okazji :))). Ściślej mówiąc to jest taras na pierwszym piętrze, około 15 metrów kwadratowych, południowa patelnia (zawiesiliśmy siatkę zacieniającą, super sprawa). Sama nie wiem, co mnie tak naszło z tym warzywnikiem, miało być kilka ogórków i pomidorków, a zrobiła się istna dżungla.



Ogórki wysiałam, dość późno zresztą, no i jakoś wszystkie wzeszły i dobrze rosły, szkoda było wyrzucić, dać nie było komu, no to powsadzałam w co tam się dało, nawet wiaderko po farbie się trafiło... mąż ochoczo z własnej inicjatywy dokupił skrzynki i donice, obornik w granulkach i jakieś odżywki, trochę czarnoziemu cudnego na domieszkę do naszej kompostowo-ogrodowej... 

Tutaj małe wtrącenie wyjaśniające: często piszę, że mąż coś tam kupił... no bo u nas to jest tak, że ja nie cierpię łazić po sklepach, a mąż uwielbia, poza tym ja - pomimo posiadania prawa jazdy - nie jeżdżę samochodem, bo wolę chodzić, a dodatkowo, trzymając się tej zasady konsekwentnie, mam wymówkę od latania po zakupy, a dawniej od wożenia dzieci na różne zajęcia itd... no i generalnie jestem domatorką i lubię prace domowe :) - taki mamy podział funkcji od dawien dawna i oboje to sobie chwalimy. Mąż tylko pyta co trzeba kupić i leci do sklepu bez szemrania, zresztą większość zakupów robi z własnej inicjatywy, ale jak mi czegoś nagle zabraknie, to nie ma problemu, żeby pojechać i kupić. Gotujemy oboje, ale już wszelkie porządki domowe, zmywanie, pranie, prasowanie itd. to moja działka. Dawniej miałam czasem poczucie, że "wszystko na mojej głowie", ale od kiedy przestałam się przejmować bałaganem, jaki tworzy w zastraszającym tempie wokół siebie mój ślubny, to jest OK :).

Wracając do moich nasadzeń... Na pomidory najpierw machnęłam ręką, ale mamie zostały sadzonki, po dwie-trzy sztuki kilku rodzajów (malinowe, koktajlowe, czekoladowe itd, razem 15 krzaczków), no to wzięłam... i dwie cukinie... i dyńkę Hokkaido, którą uwielbiam... No i się porobiło... Póki to było małe, to ok, ale jak urosło... istny busz!

Ogórki owocują jak szalone, codziennie zbieram dwa do trzech kilogramów. Tyle tylko, że na dzienne podlewanie idzie około 100, a w upalne dni nawet 150 litrów wody. Wiem, bo sama noszę w konewce i trzy, a nawet cztery razy dziennie podlewam. Liście więdną nawet nie z braku wody, ale z gorąca, cukinie zrzucały zawiązane owocki, najprawdopodobniej przez ten upał właśnie. Mieliśmy po 37 stopni w cieniu, na słońcu pewnie by się dało jajko usmażyć. A propos cukinii - znalazłam ciekawy patent na prowadzenie tego rozłożystego warzywa w pionie. Obcina się dolne liście w miarę dojrzewania i wzrostu rośliny, i przywiązuje się łodygę do palika. Z czasem wygląda to jak drzewko. Niby proste, a jakoś sama na to nie wpadłam. Super sprawa, bo cukinia potrafi rozłożyć się bardzo szeroko, a tak mamy oszczędność miejsca, a przy okazji liście i owoce nie leżą na ziemi. 

Tutaj widać ogórki rozpięte na oknie, co ma tę dodatkową zaletę, że taka zielona zasłona zacienia trochę południowo-zachodni pokój. Co prawda skrzyneczki małe, ostatnie jakie miałam, no i pod dachem ogórki nie są dobrze nasłonecznione, więc dojrzewają trochę wolniej, ale kilka mizerii już z nich było :).



Ogórki kisimy, robimy do bieżącego spożycia mizerię i tzatziki, cukinii kilka też już zjedzonych, robimy leczo, do słoików na zimę też będzie, a jakże! Pomidory dojrzewają powolutku ale już kilka zerwaliśmy... No i - pierwsze zimowe sałatki już w słoikach! Powiem Wam, że ja w sumie nawet lubię robić przetwory, tyle że nie zawsze udaje mi się zgrać nagłą dostawę surowca z moim wolnym czasem, wtedy czasem noc mnie zastaje przy garach... 

Dla pamięci przepis na pierwszą tegoroczną sałatkę słoikową, z moich cukinii i ogórków, z dokupioną papryką i marchewką:




SAŁATKA ŁAGODNA Z CUKINII I OGÓRKÓW - do słoików.

Dwie spore cukinie, około 2,5 kg ogórków, cztery spore cebule, mniej więcej kilogram marchewki, trochę więcej czerwonej papryki. Proporcje zresztą nie są ważne, ja po prostu wykorzystałam nadmiar cukinii i ogórków. Oczyszczone warzywa pokroić w plasterki, cebulę w piórka, papryki w paski. Posolić - u mnie poszło około 4 łyżek soli, dodać kurkumę, białą gorczycę, pieprz czarny i ziołowy, ostrą paprykę w proszku, ja dałam niezbyt dużo, bo ta wersja miała być łagodna w smaku, jeszcze trochę zieleniny - u mnie były liście selera, bo akurat miałam. Zostawić na 1-2 godz., potem odlać sok, który puściły warzywa, wrzucić do garnka i zagotować. Można bez gotowania, ale my wolimy bardziej "na miękko" :). Zalewa była robiona "na oko" i wyszło mi stanowczo za dużo, nadmiar wlałam do słoika do wykorzystania na następną porcję sałatki. Proporcje: na litr wody szklanka octu 10%, kilka liści laurowych, ziela angielskiego, goździków, łyżka soli, łyżka cukru. Gorące warzywa zapakować do wyparzonych słoików, dolać kilka łyżek oleju i zalewę, zakręcić słoiki, pasteryzować (25 minut na mokro). Wyszło mi 8 słoików 800ml, akurat takie miałam (mąż w ferworze porządków w piwnicy wyrzucił sporo tych mniejszych, o czym się dowiedziałam, jak po nie poszłam, a dużych to ja mam akurat o jakiś milion za dużo, głównie po miodzie). Trochę za dużo napakowałam tej sałatki, trzeba było zrobić 9 słoików mniej załadowanych, żeby dokładniej zalać zalewą, no ale wyszło jak wyszło, te będą do szybszego zużycia. 




To dość prosta sałatka. Nasza ulubiona w podobnym typie ma więcej składników, jest też mocniej doprawiona. Ale nie da się jeść na okrągło tego samego, będą więc jeszcze inne wariacje sałatkowe, stosownie do tego, co mi wyrośnie na balkonie, albo ktoś podrzuci, albo mąż nagle dokona spontanicznego zakupu skrzynki papryki, czy tam dajmy na to worka marchwi od znajomego rolnika. Wtedy kombinuję, co z tego zrobić. Na razie chodzi za mną pasztet z cukinii, nie robiłam jeszcze nigdy, trzeba spróbować :).

No i tak to lato mija na przetwórstwie owocowo-warzywnym. Jeździmy czasem na jakieś okoliczne imprezy typu eko-cośtam, targi rzemiosła itd. Kupujemy ekologiczne warzywa, kozie sery, które nagle ostatnio nam posmakowały, kiszonki i żywe octy (robię też sama, ale nie nadążam z produkcją), herbatki ziołowe z ekologicznych upraw. Mąż prawie nie je mięsa, co jeszcze rok temu było nie do pomyślenia. Chleb kupujemy wyłącznie żytni na zakwasie. Zero słodkości (no dobra, raz jeden były lody, a gorzka czekolada traktowana jako prebiotyk i niszczyciel blaszek miażdżycowych), a z alkoholi to w tym upale króluje cydr :). Kawę piję zawsze z dodatkiem pół łyżeczki cynamonu, mielonych goździków i łyżeczki kakao (zabijacze złych bakterii i prebiotyk). Dużo naturalnych jogurtów, kefir, własne kiszonki (ogórki, buraki, kapusta, czasem jakieś mieszanki kolorowe - probiotyki!). Mnóstwo czosnku w różnych postaciach (naturalny antybiotyk! - jako dodatek do sałatek, kanapek, sos tzatziki, mikstura z miodu, cytryn, czosnku i imbiru, itd). 

Na temat dbania o własny mikrobiom mogłabym już książki pisać :). Po jakiejś jesiennej wirusówce zatok (a diabli wiedzą, może to i covid był, bo objawy omikronowe mieliśmy, ale testy ujemne) okazało się po paru miesiącach, że ciągnące się dolegliwości w obrębie jamy ustnej i zatok, u męża też zapalenie tkanki łącznej, są objawem zakażenia paciorkowcem i candidą, pewnie w następstwie osłabienia odporności wirusem. Mąż bardziej chorował i brał penicylinę, ja odczuwałam tylko pewien dyskomfort, więc postawiłam na naturalne antybiotyki, oboje - dieta nastawiona na wytrucie tego paskudztwa i wzmocnienie własnych dobrych bakterii, a więc probiotyczno-prebiotyczna i wykluczająca pożywki dla wroga :). Ja stosowałam jeszcze płukanie wodą utlenioną i szałwią (nos, gardło), trochę ssanie oleju, co kiedyś wydawało mi się bzdurą, ale spróbowałam i faktycznie przy tym paciorkowcu w jamie ustnej efekt był odczuwalny błyskawicznie. No i wyleczyliśmy się (potwierdzone wymazami z posiewami), dość szybko nawet, jak na pół roku hodowania dziadostwa i szukania przyczyn dolegliwości, co mnie zaskoczyło, ale byliśmy bardzo konsekwentni. Jednak coś tam się może ciągle czaić głębiej, więc trzeba dbać o "naszych przyjaciół" czyli dobre bakterie. 

Polecam książkę "Jelita wiedzą lepiej", więcej o niej napiszę w kolejnym wpisie książkowym, który obiecałam, pamiętam, tylko grafik mi się trochę zmienił :). Moje plastyczne wytwory, czyli obrazki, też innym razem, bo bym Was tutaj zanudziła. Upał nie sprzyja niczemu, a zwłaszcza siedzeniu przy komputerze...