niedziela, 27 czerwca 2021

I znowu o książkach...

Nie planuję przebranżowienia bloga na książkowy, ale kiedyś komuś obiecałam, że podzielę się wrażeniami z lektury "Mistrza i Małgorzaty" w przekładzie Andrzeja Drawicza... Bułhakow przeczytany, zatem kobyłka u płota, a przy okazji zaprezentuję Wam jeszcze kilka książek, które mnie ostatnio zajmowały. 

W poprzednim książkowym wpisie (tutaj) pokazywałam sporo pozycji biograficznych - i na tej biograficznej fali załapała się jeszcze do czytania (ściągnięta z mężowskiego stoliczka czytelniczego) "Matka Jagiellonów" Doroty Pająk-Pudy. Historia to konik mojego męża, ale ja nie przepadam za tą tematyką. Zwłaszcza szczegółowe opisy działań wojennych i politycznych knowań trochę mnie nużą. Jednak tutaj mamy do czynienia z biograficzną beletrystyką, czyli książką lekką, łatwą i przyjemną :). 




"Matka Jagiellonów" to książka pisana w pierwszej osobie, jakby pamiętnik Elżbiety Habsburg, w Polsce nazywanej Rakuszanką (czyli Węgierką), żony Kazimierza Jagiellończyka. Ciekawy zabieg, dzięki któremu nie zagłębiamy się w skomplikowane kwestie polityczno-wojenne i szczegóły wszystkich ówczesnych układów, ale poznajemy tamte czasy z perspektywy królowej matki, kobiety, dla której rodzina była najważniejsza. Oczywiście są to głównie domysły i wyobrażenia autorki, ale w miarę możliwości oparte na faktach, spisanych przez ówczesnych kronikarzy, na kilku odnalezionych listach i współczesnych odkryciach wspomaganych zaawansowaną techniką.

Być może słyszeliście, że Elżbieta Rakuszanka była jedną z najbrzydszych królowych w dziejach? Całkiem niedawno potwierdzono częściowo legendy na ten temat, dzięki odkryciu zamurowanej krypty, w której odnaleziono kości Elżbiety. Oprócz wady zgryzu miała poważne zniekształcenie kręgosłupa, najprawdopodobniej na skutek przebytej w dzieciństwie gruźlicy kości. Powyginany kręgosłup tworzył na plecach garb, sylwetka była zgięta w jedną stronę, głowa stale pochylona na bok, co spowodowało także zniekształcenie twarzy. Kazimierz Jagiellończyk po ujrzeniu narzeczonej wahał się podobno przez trzy dni, zanim oficjalnie się z nią spotkał i ostatecznie zdecydował na małżeństwo. Przekonało go prawdopodobnie (oprócz, ma się rozumieć, korzyści ze skoligacenia z domem Habsburgów) jej dobre serce, dowcip i mądrość. W każdym razie - oboje stworzyli długoletni, wspaniały, udany związek, którego owocem było trzynaścioro dzieci. Spośród ich potomków czterech synów zostało królami, jeden kardynałem, a jeden nawet został beatyfikowany, a dzięki mariażom córek - we wszystkich współczesnych królewskich rodach Europy do dzisiaj płynie jagiellońska krew. Elżbieta jednak nie miała łatwego życia... jej własne traumy z dzieciństwa, a później - choroby oraz różne niepowodzenia i przedwczesne zgony jej dzieci i męża - to ogromna cena za budowanie potęgi domu Jagiellonów. 

Książka lekko napisana, świetnie się czyta, polecam - nawet czytelnikom nie zainteresowanym historią. 

*****

Teraz pora na nieco cięższy gatunek, książki wielowarstwowe, złożone, z podtekstami i aluzjami, do przemyślenia i rozważania:  Johann Wolfgang Goethe "Faust" i Michaił Bułhakow "Mistrz i Małgorzata".



Jeśli nie czyta się książek w oryginałach, to jest się zdanym na pośrednika, jakim jest tłumacz. A niektórzy tłumacze mają czasem niestety skłonność do "poprawiania" autorów. A to coś dodadzą, a to przemilczą, a to po swojemu zinterpretują... 

Od czasu do czasu sięgam po klasykę kiedyś już przeczytaną, żeby sprawdzić jak to dzisiaj odbiorę. Zdarza się, że książki, które mnie przed laty okropnie nudziły, teraz wydają mi się szalenie interesujące, a z kolei te, którymi niegdyś się zachwycałam, dzisiaj czytam z politowaniem nad własną niegdysiejszą ekscytacją banalną treścią. No i tak mnie właśnie naszło na "Fausta" Goethego, żeby sobie przypomnieć, porównać wrażenia. Czytać - kiedyś dawno temu owszem czytałam, ale żeby mi się to spodobało, to jako żywo nie pamiętam. Nie przepadam za dramatami, za opowieścią rozpisaną na dialogi, przegadaną, bez tych wszystkich przysłowiowych opisów przyrody, które ja akurat bardzo lubię, bez wnikliwej charakterystyki postaci itd, w dodatku jeszcze wierszowanych (o zgrozo!)... 

Słabo też pamiętałam "Mistrza i Małgorzatę", to znaczy pamiętałam, że nie mogłam przez tę książkę przebrnąć, jakoś ciężko było. Było to wiele lat temu... może więc nadszedł czas, żeby zrewidować swój pogląd na te słynne i ponadczasowe pozycje...? 

Obie książki mam w ładnym wydaniu "Świata Książki" z początku tysiąclecia - to była taka seria literatury światowej w jakimś abonamencie, jeśli dobrze pamiętam, w porządnych, eleganckich okładkach: ciemnogranatowe płótno ze złotymi tłoczeniami i twardą przezroczystą obwolutą. Wiele moich książek kupowanych w kryzysowych latach 80tych było już wówczas w stanie mocno kiepskim, postanowiłam więc w ramach tych zakupów wymienić część księgozbioru. Nie zwróciłam wtedy uwagi na to, że niektóre pozycje z tej serii były w innych tłumaczeniach, niż te, które miałam wcześniej. 

Uświadomiłam to sobie dopiero teraz, kiedy po niemal 20 latach sięgnęłam po tego nowego "Fausta" i "MM". Jakbym zupełnie inne książki czytała! W niedawnej dyskusji na zaprzyjaźnionym blogu wywiązał się temat rozmaitych wersji i przekładów "Mistrza i Małgorzaty"... Obiecałam więc, że napiszę, co myślę o tej wersji, którą posiadam. Nie będę streszczać fabuły, bo chyba wszyscy wiedzą o jakich dziełach mowa - chcę się odnieść raczej do efektów pracy tłumaczy.

Ale zacznijmy od "Fausta", on był bowiem jedną z licznych inspiracji Bułhakowa przy pisaniu "Mistrza i Małgorzaty". Mój egzemplarz to przekład Adama Pomorskiego, który napisał także wyjaśniające wiele spraw posłowie.

Pomorski wskazuje przede wszystkim powody, dla których "Faust" nie znalazł szczególnego uznania wśród polskich czytelników, jako dzieło trudne w odbiorze, nie w pełni zrozumiałe. Charakter gatunkowy utworu sam przez się nastręcza trudności w odczytaniu przekazu, kolejną przeszkodą jest rozdźwięk między naszą polską tradycją literacką a rozwojem wielkich kultur Europy. No i wreszcie - jakość przekładów. Oczywiście wywód pana Pomorskiego wskazuje na wyższość jego przekładu nad wcześniejszymi, ale nie jest to czysty egocentryzm bez pokrycia - ja mu przyznaję rację. Problem z tłumaczeniem tego typu literatury polega bowiem nie tylko na dosłownym przełożeniu zdań z jednego języka na drugi, bo z tym poradzi sobie ktokolwiek znający dobrze język niemiecki. Najtrudniejszym zadaniem jest przekazanie klimatu wymyślonego przez autora, w tym wypadku groteski, a równolegle - umiejętność otwarcia przed czytelnikiem rozbudowanej, ale też obcej nam warstwy kulturowej, z podtekstami, z odniesieniami (aluzjami i skojarzeniami) do filozofii i wielowymiarowej historii narodowej (niemieckiej, oczywiście). I to już jest sprawą o tyle karkołomną, że wymaga  odpowiedniego przygotowania po stronie tłumacza, ale także - odbiorcy. W tym wydaniu pomocne jest właśnie posłowie tłumacza i jeśli sięgniecie po ten przekład, to polecam rozpoczęcie lektury od końca, czyli od posłowia. Ja tak zresztą robię zazwyczaj :). 

Ale niezależnie od zrozumienia (lub nie) wszystkich nawiązań do mało nam znanych elementów kultury niemieckiej, ten przekład świetnie się czyta z czysto literackich powodów. Może nawet warto porzucić próby rozwikłania sensu każdej sceny, zdystansować się od uniwersalnego przekazu, a zwyczajnie poczuć magię i groteskę, wymieszane w fantastyczny sposób. W niektórych miejscach jest wręcz zabawnie :). Przy takim podejściu lektura tego ponadczasowego dzieła przestaje być drogą przez mękę. Panu Pomorskiemu trzeba przyznać, że ma lekkie pióro, i świetny przekład łączy z talentem pisarskim, snując wspaniałą, wciągającą, nieco baśniową opowieść, której sensem jest nie tylko fabuła, ale w równym stopniu (a może nawet bardziej) zabawa słowem i formą, z aluzjami do ówczesnej rzeczywistości.

Przeczytałam, tym razem z przyjemnością, więc - jeśli chcecie sięgnąć po tę pozycję, to rekomenduję wersję w tym konkretnym przekładzie.

W następstwie "Fausta" oczywiste wydało mi się przypomnienie sobie "Mistrza i Małgorzaty" Michaiła Bułhakowa (mój egzemplarz w tłumaczeniu Andrzeja Drawicza, z posłowiem Jana Gondowicza). No i kolejne przyjemne zaskoczenie! Albo na starość inaczej się pewne rzeczy czyta i przyswaja (no ba! nawet na pewno!), albo rzeczywiście sposób tłumaczenia ma kolosalne znaczenie (i to też - całkiem na pewno!). Czytając M&M w czasach licealnych - nie do końca chyba wszystko z tej książki zrozumiałam, więc fabuła mnie też nie wciągnęła. Wynikało to niewątpliwie po części z braku doświadczenia i znajomości realiów, do których Bułhakow mniej lub bardziej oczywistymi aluzjami nawiązywał, po części zaś - co pojęłam znacznie później - z kiepskiej jakości przekładu. Pomijając nawet fakt wycięcia przez cenzurę rozdziału o śnie Nikanora Iwanowicza, mam wrażenie, że autorzy tego pierwszego tłumaczenia nie byli chyba mistrzami pióra. Urodą słowa i finezją języka książka więc też mnie wówczas nie porwała.

Nie podejmuję się przeprowadzania analizy porównawczej rozmaitych wersji tłumaczenia, bom nie wszystkie czytała. A nawet ta pierwsza wersja już mi się trochę w pamięci zatarła i szczerze mówiąc nie ma ochoty do niej wracać. Z tego co wyczytałam w różnych źródłach, przekład Drawicza opiera się na wersji niemieckiej, tzn. na niemieckim przekładzie, w którym po raz pierwszy uwzględniony został fragment usunięty pierwotnie przez cenzurę. Wynika z tego, że mamy tu egzemplarz w miarę wierny pierwowzorowi, opracowanemu przez żonę Bułhakowa, na podstawie niedokończonego rękopisu, z uwzględnieniem znanych jej pomysłów autora co do kształtu ostatecznego. Nie jest moim zamiarem obrona tej akurat wersji przekładu, ale mam wrażenie, że tłumacz przynajmniej starał się przekazać czytelnikowi polskiemu możliwie jak najwierniejszą wersję dzieła Bułhakowa. Czego z pewnością nie można powiedzieć o kuriozalnym pomyśle rodziny Przebindów, którzy to państwo postanowili zabłysnąć blaskiem odbitym od sławy znakomitego pisarza i "poprawili" wersję i zamysł twórcy, w swojej wersji tłumaczenia dodając fragmenty, które autor sam z książki usunął. Moim zdaniem takie postępki powinny być karalne. Jeśli malarz zamaluje jakiś fragment swojego obrazu, to nie należy go poprawiać, domalowując z powrotem ten element, czy zeskrobując zewnętrzną, ostateczną w zamyśle twórcy, warstwę, albo domalowywać coś, co było tylko wstępnym szkicem. W głowie mi się nie mieści takie włażenie z buciorami w czyjeś dzieło!

A że w książce, jaką pozostawił Bułhakow, jakieś fragmenty są niejasne, bo pisarz usunął jakiś kawałek i nie zdążył napisać go na nowo...? No cóż, można w związku z tym umrzeć z rozpaczy, nie posiadłszy wiedzy tajemnej w temacie co autor miał na myśli, albo przejść nad tym do porządku dziennego, bo czy doprawdy wszystko na tym świecie musimy tak szczegółowo poznać i zrozumieć? Kiedy czasem dołączam do męża oglądającego film w tv w trakcie projekcji - on próbuje mi objaśnić o co chodzi, a ja mówię: daj spokój, przecież się domyślę, a nawet jak nie do końca, to też nic się nie stanie. Jak w życiu: nie zawsze znamy wszystkie okoliczności zdarzeń, które obserwujemy, ale w 99 przypadkach na 100 da się bez tego żyć. No wiecie - to tak jakby autor napisał, że bohater po obiedzie wyszedł z domu... akcja toczy się dalej, a my, zamiast podążać myślą za dalszymi losami bohatera, drążymy - co też on na ten obiad zjadł? 

Wracając jednak do lektury "Mistrza i Małgorzaty" w przekładzie Andrzeja Drawicza...  Samo dzieło Bułhakowa jest niezwykłe - za sprawą choćby skomplikowanej konstrukcji, w której przedziwnie przenikają się struktury trzech głównych wątków, przeplatają motywy historyczno-biblijne i proza życia radzieckiego społeczeństwa w Moskwie lat 30tych XX wieku, okraszone pojawieniem się szatana i jego świty... Wykorzystane zostały przy tym rozmaite techniki literackie, zaczerpnięte zarówno z baśni i przypowieści biblijnych, jak i satyry, groteski, czy wreszcie powieści kryminalnych. Nic nie jest oczywiste, wszystko jest możliwe... To jest właśnie szczególny urok tej książki, której nie da się odczytać dosłownie - próba wyjaśniania czegokolwiek przez tłumacza nie jest dobrym pomysłem. Drawicz na szczęście nie uległ pokusie, przetłumaczył książkę, starając się oddać wiernie wizję autora. 

Przy odczytywaniu zawoalowanych znaczeń przyda się oczywiście znajomość ówczesnych realiów życia w Związku Radzieckim - z pomocą przychodzi tutaj także obszerne posłowie pana Gondowicza. Przyznam, że o niektórych wydarzeniach dowiedziałam się właśnie z tego tekstu. Wyjaśniły one źródło niektórych pomysłów Bułhakowa, pozornie absurdalnych, a okazuje się, że zaczerpniętych wprost z życia. My mamy Bareję, Rosjanie - Bułhakowa :). Nawet jeśli nie wszystkie symbole i aluzje zostaną zrozumiane, warto przeczytać - każdy znajdzie i odczyta w tej książce coś innego.

*****

Kolejna książka, którą chcę Wam zaprezentować, to jedna z moich ulubionych powieści - dwutomowa norweska saga "A lasy wiecznie śpiewają" i "Dziedzictwo na Bjorndal". Należy do tych książek, do których wracam i za każdym razem odczytuję je nieco inaczej, odkrywam nowe przekazy, drugie i trzecie dna, zwracam uwagę na wątki czy momenty, które poprzednim razem umknęły mojej uwadze, albo nie uznałam ich za istotne.



Z noty wydawniczej: "Kultowa powieść skandynawska, która na długo zostaje w sercu! Przetłumaczona na trzydzieści języków, sfilmowana, sprzedana w ponad dwunastu milionach egzemplarzy." Z pewnością nie jest to powieść dla czytelników preferujących książki szybkie, łatwe i przyjemne. To prawdziwa norweska saga, wolno snująca się, nie pozbawiona jednak mocnych akcentów i głębokich uczuć, wielowątkowa historia kilku pokoleń - dwóch rodów, żyjących wśród dzikiej, surowej, północnej przyrody. W tej książce trzeba się zanurzyć, żeby ją poczuć.

Co mnie w tej powieści ujęło? Niesamowite opisy przyrody i doskonale nakreślone charakterystyki, a zwłaszcza portrety psychologiczne postaci. W miarę rozwoju fabuły poznajemy kolejnych bohaterów tak dokładnie, że niemal czujemy ich emocje, "słyszymy" ich myśli, znamy uczucia, rozterki i zamierzenia. Coraz mniej jest takich książek, gdzie występujące postaci są opisywane tak szczegółowo, że czytelnik nie musi się domyślać wszystkiego tylko po ich czynach i dialogach. To szczególna powieść, w której - czytając uważnie, bez pośpiechu - można się zatracić tak mocno, że świat realny przestaje istnieć, słyszy się śpiew wiatru, czuje zapach lasu... W tej opowieści jest wszystko, co towarzyszy człowiekowi - jego marzenia, lęki i obawy, żądza bogactwa i władzy, ciężka ustawiczna praca i próżniactwo, współczucie i pogarda, miłość i zawiść, czułość i obojętność, odpowiedzialność i zdrada, życie i śmierć, odwaga i tchórzostwo, walka z własnymi słabościami, emocjami...

Wracałam do tej powieści wielokrotnie. Ona pomaga poukładać sobie od nowa w głowie mnóstwo rzeczy, przywraca wiarę w ludzi, którzy mają honor i utrwalony tradycją kodeks moralny, są odpowiedzialni, cierpliwi, pracowici. Zdarza im się upaść, ale potrafią znaleźć siłę, żeby się podnieść, czasem przyznać do błędu, i pracować dalej, żyć mimo wszystko, budować nowe i odbudowywać zburzone. Jednocześnie jest to przepiękna opowieść o symbiozie człowieka z przyrodą, o szacunku dla niej, ale też o walce z nią. Niezwykle klimatyczna, wyjątkowej urody książka, napisana niezwykłym stylem i cudownym językiem. Doskonała na długie jesienne wieczory, albo na urlopowe leniuchowanie :).


*****

Skoro dzisiaj o książkach, to chciałam jeszcze na koniec nawiązać do poprzedniego książkowego wpisu (tutaj). Wspomniałam tam o biografii Józefa Czapskiego "Prawie nic" pióra Erica Karpelesa. Przyznałam się wówczas, że pewne spore fragmenty historyczno-wojenne przeskoczyłam po łebkach, bo to nie moja bajka, a o martyrologii w ogóle staram się nie czytać, naczytałam się w czasach szkolnych (i nie tylko w ramach lektur). Interesowały mnie losy Czapskiego-malarza, a nie - żołnierza. Niedawno wróciłam jednak do tej książki i przeczytałam bardziej wnikliwie te pominięte wcześniej fragmenty. I muszę zdjąć kapelusz przed autorem (Kanadyjczykiem!), który otworzył mi oczy i wyjaśnił kilka kwestii związanych z historią naszego kraju i narodu, o których jakoś wyjątkowo mętnie uczono mnie w szkole. Karpeles pisze bez mącenia poprawnymi politycznie interpretacjami, bez pomijania niewygodnych faktów, bez wybielania jednego i oczerniania drugiego. Chyba po raz pierwszy przeczytałam choćby tak jasny i obiektywny opis paktu Ribbentrop-Mołotow, o którym za moich szkolnych lat wzmiankowano tylko, że takowy był, bez wdawania się w szczegóły. Sposób, w jaki uczono mnie historii najnowszej, mącił wszystko tak beznadziejnie, że czasem trudno było znaleźć sens niektórych wydarzeń. Być może to było powodem mojej niechęci do przedmiotu... W książce o Czapskim okres międzywojenny i czas drugiej wojny światowej przedstawiony jest z pozycji obserwatora nie zaangażowanego jakoś szczególnie emocjonalnie, obiektywnego, bez tych wszystkich ideologicznych naleciałości, jakimi skażony bywa często polski komentator. Choćby tylko z tego powodu warto po tę książkę sięgnąć.

*****

Na okrasę tego książkowego wpisu mała ciekawostka - mój sagowiec, zwany także cykasem, który wypuścił za jednym zamachem aż dziesięć (!) nowych liści, co jest ewenementem u tego gatunku.


Jednocześnie starsze liście rozłożyły się bardziej na boki, w związku z czym trzeba będzie znaleźć dla niego odpowiedniejsze miejsce.



Cykasy rosną powolutku i w warunkach domowych wypuszczają jeden lub co najwyżej dwa liście rocznie. Nasz egzemplarz jest u nas na pewno ponad 10 lat, nie pamiętam dokładnie, i rzeczywiście do tej pory bardzo powoli przyrastał, nie wypuszczając rocznie więcej jak dwa nowe liście. A tu taka nagła liściowa obfitość! Co prawda wcześniej nieco przysechł podczas naszego urlopu, a wcześniej jeszcze lekko się przypiekł, wyniesiony beztrosko przez mojego męża na słoneczny taras, więc być może to właśnie pobudziło go do odrodzenia (spodziewam się, że te pożółkłe liście wkrótce całkiem zaschną). Zimę spędzają nasze doniczkowce w większości w ogrodzie zimowym, w którym temperatura jest naprawdę niska, bo nie ma tam stałego ogrzewania, jednocześnie jest dużo światła - mogą więc porządnie odpocząć i to im chyba bardzo odpowiada. Podobnie jest z aloesem - zaczął kwitnąć dopiero jak zapomnieliśmy o nim w ogrodzie (pokażę następnym razem, jak kwiat się bardziej rozwinie). Tak zwane cieplarniane warunki domowe jak widać niektórym roślinom wcale nie służą :). 

*****


niedziela, 13 czerwca 2021

Kocie sprawy.

Jak może pamiętacie - w naszym domku mieszka pięć kotów. A dokładniej - kotek, czyli kocich dziewczynek :). Bywało tego kociego towarzystwa dużo więcej, w porywach nawet do czternastu sztuk. I do niedawna były u nas także psy, jeden lub dwa. O naszych obecnych futrzakach pisałam niedawno w tym wpisie - "Konie i koty".


Balbinka w pooperacyjnym kubraczku.


Wszystkie nasze koty są sterylizowane. Z trzech najmłodszych koteczek, adoptowanych zbiorowo pod koniec roku 2019 (datę urodzenia mają wpisaną 1 sierpnia 2019) pierwsza została wysterylizowana Basiunia, mając zaledwie pół roku. Pani weterynarz trochę się zdziwiła, widząc tak małą kicię, ale Basia mimo młodego wieku miała już pierwszą ruję. Kocia nie mieszkała jeszcze wtedy u nas, a Balbince na razie odpuściliśmy zabieg, bo była znacznie drobniejsza niż Basia, a w dodatku taka zawsze spłoszona, lękliwa, autystyczna. Po rozmowie z weterynarzem ustaliliśmy więc, że na razie dostaniemy dla Balbinki tabletki, które zaczniemy podawać, jak pojawią się oznaki pierwszej rui. Tak też się stało. Tabletki podawaliśmy w sumie przez rok, odkładając ciągle decyzję o sterylce, bo taka jakaś ta Balbi ciągle malutka i wystraszona, nie chcieliśmy jej dodatkowo stresować i obciążać operacją. Wiem, że tabletki nie są najlepszą opcją, ale wydawało się, że rok to nie tak długo. Zaplanowaliśmy zabieg na lato, a dokładnie zaraz po wyjazdowym urlopie, który niespodziewanie udało nam się zorganizować na przełom maja i czerwca.

No i wszystko byłoby pięknie, gdyby nie znana prawda, że jak się chce rozbawić Pana Boga, to trzeba mu opowiedzieć o swoich planach... Dwa dni przed wyjazdem zauważyłam, że Balbince coś kapnęło spod ogonka... mleczno-różowa kropla... A wcześniej była najpierw bardzo pobudzona (kocury akurat rozamorowane włóczyły się po okolicy), potem jakaś nieswoja, mało jadła, nawet się znowu zaczęłam wahać, czy jeszcze tej sterylizacji nie odłożyć... O ja głupia blondynka! 

To plamienie mnie zaniepokoiło, ale na drugi dzień nic się nie działo, miałam nadzieję, że to jakaś przejściowa sprawa. Jednak postanowiliśmy, że tak czy owak - natychmiast po przyjeździe idziemy z Balbinką do weterynarza na badanie i jak będzie można, to od razu robimy sterylkę. Syn miał za zadanie pod naszą nieobecność kotkę obserwować i w razie czego zawieźć czym prędzej do weta.

Trzy dni później, kiedy byliśmy na urlopowym dość dalekim wyjeździe, syn zadzwonił, że Balbinka jest w kocim szpitalu! Plamienie zrobiło się niepokojąco intensywne, zadzwonił więc z relacją do weta, pani doktor kazała od razu kota przywieźć, no i po zbadaniu powiedziała, że to ropomacicze i że dobrze, że szybko zareagował. W każdym razie, biorąc pod uwagę planowaną sterylizację, najlepszym rozwiązaniem w tym momencie było wycięcie chorego narządu. 

Uwaga! - ropomacicza można uniknąć dokonując sterylizacji, a więc im prędzej, tym lepiej! Dotyczy to zarówno kotek jak i suczek. Jeśli ktoś chce więcej się dowiedzieć o sterylizacji, jej zaletach itp, to zapraszam do tego wpisu, w którym te kwestie omawiałam, a przy okazji jest tam także więcej informacji o historii naszych koteczek:  "http://sztukawpapilotach.blogspot.com/2019/11/basia-i-balbinka-czyli-demolka-po.html . 




Kiedy przyjechaliśmy (5 dni po operacji) - koteczek był wystrojony w pooperacyjny kubraczek, trochę zniesmaczony brakiem możliwości wyjścia na dwór, ale generalnie w całkiem dobrej kondycji. Zaraz pojechaliśmy na kontrolę, Balbinka dostała jeszcze jeden zastrzyk z antybiotykiem, rana po operacji pięknie się goiła. 10-go dnia po operacji szwy zostały zdjęte i Balbinka uwolniona z kubraczka. Teraz na sterylkę czeka Kocia.

Tak na marginesie chciałam wspomnieć jeszcze o tym kubraczku, w którym widzicie Balbinkę na zdjęciach. Ze zdziwieniem dowiaduję się od czasu do czasu, że w niektórych rejonach Polski takie wdzianko nie jest jeszcze znane i nadal stosuje się uciążliwe dla zwierząt plastikowe kołnierze, popularnie nazywane abażurkami. Wiele lat temu nasza pierwsza kotka, która musiała przejść innego rodzaju operację, została po prostu obandażowana, bo kołnierzy wówczas jeszcze nie stosowano. To była istna masakra. Kot się oczywiście wyplątywał z wszelkich skomplikowanych zawojów, bandaże się za nim ciągnęły, rana była wylizywana szorstkim języczkiem, szwy wyskubywane... Pracowaliśmy oboje i nie było możliwości pilnowania kota przez 24 godziny na dobę. Tak wiec kilka razy dziennie trzeba było dokonywać odplątywania zwierzęcia z rozwłóczonych bandaży, a potem ponownego precyzyjnego zawijania i prób skutecznego wiązania... Próbowaliśmy też tworzyć we własnym zakresie jakieś ubranka, ale nie były to doskonałe konstrukcje i kot się konsekwentnie z nich uwalniał. Podobne historie były z kolejnymi kotkami, aż wreszcie pojawił się cudowny wynalazek - kołnierz ze sztywnego plastiku. Cudowny był dla ludzi, bo gwarantował zabezpieczenie przed samowolnym dłubaniem przez zwierzę koło rany, ale dla zwierzaków było to okropnie niewygodne. No i wreszcie, jakieś dziesięć lat temu, pojawiły się genialne w swojej prostocie kubraczki. Kawałek bawełnianej dzianiny "koszulkowej" przycięty w  kształt zbliżony do prostokąta, z dziurami na łapy, obszyty lamówką z troczkami do zawiązywania na pleckach. Po zawiązaniu - z tyłu pod ogonem pozostaje odpowiedni otwór na załatwianie potrzeb fizjologicznych, a całe ubranko w niczym zwierzaka nie krępuje. Niezwykle rzadko się zdarza samouwolnienie zwierzęcia z tej konstrukcji. Skuteczne i wygodne.

W ramach rekompensaty za operację i wszelkie niedogodności - pańcio kupił dla Balbinki domeczek osobisty :). Wydaje mi się co prawda, że domek został przewidziany raczej dla małych piesków, ale Balbince to nie robi różnicy. Przez pierwsze dwa dni podchodziła do niego nieufnie, bo kojarzył jej się prawdopodobnie z kontenerkiem, w którym jechała do weterynarza, ale trzeciego dnia zaczęła go ostrożnie obwąchiwać i w końcu weszła do środka, uznając domek za swoje królestwo.




No i tak to. Niby człowiek wie, o co kaman z tą kocią antykoncepcją, że sterylizacja (lub kastracja) jest najlepszym rozwiązaniem, a jednak... bywa i tak. 

*****

Na okrasę wpisu chciałam wrzucić kilka zdjęć z mojego ogrodu, ale tak prawdę powiedziawszy to oprócz zielonej masy niewiele jest ciekawych akcentów do sfotografowania i pokazania. Wiosenne kwiaty przekwitły, gdzieniegdzie tylko smętne brązowiejące resztki kwiatostanów do usunięcia, późniejsze roślinki dopiero się sposobią i ledwo rozchyliły nieliczne pąki... W pełni rozwinięte są jedynie irysy (chociaż niektóre też już przekwitają), które powyrastały niespodziewanie w różnych miejscach, bo bardzo późną jesienią, dzień przed pierwszymi przymrozkami, przypadkiem odkryliśmy zapomniane kłącza odłożone na chwilę... Mąż pośpiesznie powsadzał je więc gdzie bądź... I tak cud, że przeżyły tę poniewierkę :).


W tle stara altanka służąca obecnie jako drewutnia.


Mówiąc eufemistycznie - mój ogród jest w stylu... ekhm... angielskim :). A konkretnie oznacza to po prostu dzicz, częściowo tylko okiełznaną. Wynika to po pierwsze - z braku czasu na systematyczną pielęgnację, po drugie - z braku pasji ogrodniczej (owszem, czasem lubimy tam podłubać, ale nie żyjemy tylko sprawami ogrodowymi), po trzecie - świadomie chcemy trochę tej dziczy utrzymać, dla ptaków, pszczółek, jeży, padalców, żab i innych stworków, w większości pożytecznych.

Kiedy zakładaliśmy ten ogród, dzieci były małe, my na dorobku, więc niewiele mieliśmy czasu na zajmowanie się roślinami. Na niemal całym obszarze (działka razem z domem ma około 8 arów, taki mikry podmiejski ogródek) zasialiśmy trawę, koło tarasu był mały skalniak, a dookoła nieregularny żywopłot, częściowo z cyprysów, częściowo z daglezji (bo dostaliśmy sadzonki za jakieś śmieszne grosze), gdzieś w kącie kilka żywotników, kilka jałowców, trzmielina, berberys, cis, bez... brzoza, która sama wyrosła na granicy działki (dzisiaj jest dużo wyższa od domu). Takie bezobsługowe rośliny. Gdzieś pomiędzy trochę kwiatków odpornych na wszystko... Potem gdzieś tam dosadzało się - a to świerk conica, a to jodłę koreańską, a to świerki kłujące i srebrzyste, które wcześniej były choinkami świątecznymi... Lata mijały, drzewa i krzewy rosły, zaczęły nas przytłaczać, trzeba było to i owo wyciąć albo przynajmniej mocno przyciąć. W jakimś momencie uznaliśmy, że skoro dzieci odchowane, to mamy więcej czasu na ogród i myślenie o ekologii, środowisku itd. 

Więc zaczęliśmy wymieniać iglaki na drzewka i krzewy owocowe, założyliśmy kilka grządek warzywnych, pojawiło się więcej kwiatów. W jakimś stopniu do tych zmian przyczyniło się stopniowo oczko wodne, które zrobiliśmy w pierwszych latach. Z założenia miało to być oczko o dzikim charakterze, z nieregularnymi brzegami umocnionymi głazami przytarganymi z okolicznych pól, obrośnięte rozmaitymi roślinami, nad którymi czuwaliśmy tylko na tyle, żeby nam się za bardzo nie rozpełzły po całej okolicy. Do wody wpuściliśmy kilka kolorowych rybek... I się zaczęło. Po roku czy dwóch rybek było już spore stadko, zaczęły pojawiać się żaby i ropuchy, ślimaki rozmaite, ważki... 

Ogród żyje swoim życiem, odwiedzają nas ptaki - sójki, dzięcioły, sikorki, gile, rudziki, mazurki, kosy, szpaki i całe mnóstwo innych. Pewną część chwastów celowo zostawiamy, żeby ten ekosystem był w miarę możliwości różnorodny i zrównoważony. Kwiaty zostawiam pszczołom, innym bzykaczom i motylom. Lawendę przycinam stopniowo, tak żeby nie przerywając kwitnienia całej grządki umożliwić jej ponownie kwitnienie.  Nie zbieram kwiatów na bukiety czy inne ozdoby. Prawdę powiedziawszy zapach lawendy najbardziej lubię w ogrodzie, w naturze, a w domu niekoniecznie. Mam więc kwitnącą lawendę od maja/czerwca (w tym roku dopiero się zaczyna) do października, a wokół jej kwiatów nieustannie niezliczone roje pożytecznych owadów. Żywokost, którym nam się sam wysiał w dziwnym miejscu, między kamieniami, rośnie tam nie niepokojony przez nas od wielu już lat, bo pięknie wygląda i uwielbiają go trzmiele i pszczoły. Jestem z zamiłowania trochę zielarką (jak moja babcia), więc pozwalam rosnąć tu i ówdzie pokrzywom, mniszkom, babkom lancetowatym, dziurawcom, glistnikowi, skrzypowi... Trochę zbieram, zaparzam herbatki, suszę, maceruję, robię płukanki do włosów, dodaję do sałatek itd. Samo przyszło, a więc korzystam :).

Po powrocie z urlopu - z drogą w tę i z powrotem było tego razem 9 dni - weszłam w dżunglę! Nie poznałam własnego ogrodu! Ciepło i sporo opadów to rajskie warunki dla traw i rozmaitych zielsk, niekoniecznie pożądanych. Wyrósł istny busz! Co prawda przed wyjazdem nie mieliśmy zbyt wiele czasu na prace ogrodowe (zresztą z tym zawsze jest problem) i zostawiliśmy trawnik w stanie wołającym o kosiarkę (trawnika koszonego jest tylko tyci kawałeczek i kosimy go zawsze na najwyższym położeniu ostrza, ale jednak staram się nie dopuszczać do wykłoszenia traw na tym kawalątku, żeby się kępy nie robiły), a grządki i rabaty lekko zarośnięte nie tym co trzeba... Ale żeby te chaszcze wyskoczyły pół metra w górę w tak krótkim czasie, to się nie spodziewałam. No i oczywiście w jeden dzień tego nie ogarnę, więc na razie walczę z dziką przyrodą w centrum ogrodu, a tymczasem krzewów porzeczek pod płotem sąsiada już prawie nie widać zza wybujałych traw i innego ziela. Armagedon...! Na dodatek weekend mocno deszczowy i mogę sobie tylko patrzeć, jak ta dżungla rośnie w oczach. Ale niech pada! - po suchej zimie ziemia i rośliny tego potrzebują. Szczerze mówiąc wolę tak, niż afrykański upał od czerwca do września. 

*****