piątek, 19 marca 2021

Colombina.

Jak ktoś z przemiłych Tuzaglądaczy słusznie niedawno zauważył, Pierrot z poprzedniego wpisu to postać z commedia dell'arte, czyli tradycyjnej ludowej włoskiej komedii. Tematyka przedstawień, pomimo dużego obszaru improwizacji, była powtarzalna, w związku z czym pojawiały się stale te same postaci. Najbardziej dzisiaj kojarzą nam się z commedia dell'arte chyba właśnie Pierrot, dalej Arlekin, Colombina, może Poliszynel, Kapitan czy Scapino... Nie wiem, czy lalka Alisy Filippovej, która posłużyła mi za inspirację do tego obrazka, była w zamyśle artystki właśnie Colombiną, ale tak ją nazwałam, bo pasowała mi do Pierrota... Konsekwentnie powinnam więc teraz namalować także Arlekina, z którym Colombina we włoskim teatrze romansowała, ale chyba będę musiała go wymyśleć, bo wśród lalek Filippovej nie znalazłam odpowiedniego modela :). Ale podoba mi się idea takiej serii obrazków inspirowanych lalkami, więc coś tam się już maluje i mam kolejne pomysły, może w nieco innym klimacie i z bogatszą scenerią... zobaczymy, co mi tam wena jeszcze do głowy i na sztalugi przyniesie. 

Ze zdjęciami niestety był problem, zrobiłam je w końcu dogorywającym telefonem. Nowy telefon (z wypasionym aparatem podobno) chwilowo leży w szufladzie, może przez weekend go w końcu ogarnę i mam nadzieję, że to już po raz ostatni raczę Was tak kiepskimi fotami.




Obraz namalowany farbami olejnymi na płycie malarskiej (płótno naciągnięte na płytę), rozmiar 50x70cm. Miałam zamiar pokazać go jeszcze w lutym, jakoś tak schodziło, a pod koniec miesiąca dopadł mnie okropny katar, zatoki zawalone, ból głowy i ogólnie wszystko do bani, oszczędzę Wam dalszych szczegółów. W każdym razie na komputer nie mogłam patrzeć, no i znowu się odwlekło... Zaczęty kolejny obraz z serii "lalkowej" musiał też w związku z tym swoje odleżeć... Ale już się pozbierałam i działam, chociaż przez tę chwilową przerwę wpadły mi do głowy jeszcze inne pomysły... Ale o tym potem.

Ostatnio (nie po raz pierwszy zresztą) miotam się między różnymi pomysłami i zaczętymi projektami, trochę maziam farbami, trochę szkicuję, to znowu zagłębiam się w przepastne głębie Pinteresta, poszukując inspiracji... Kuszą mnie rozmaite nowe techniki, czasem nawet odległe od malarstwa, jak choćby makramy, gipsowe odlewy roślin, różnego rodzaju tkaniny artystyczne, papier-mache, biżuteria... Efekt jest taki, że ilość inspiracji trochę mnie przytłoczyła :). Doba ma jednak ograniczoną liczbę godzin, a ja wciąż zasuwam w pracy, która daje mi chleb, więc czasu na radosną twórczość artystyczną zostaje mi niewiele. Z konieczności więc pozostaję przy tym co dotychczas robiłam, ale lubię pooglądać, podpatrzeć jak to czy tamto się robi. Może kiedyś...



W twórczości ogranicza mnie też trochę, może nawet bardziej mentalnie niż realnie, przejściowe zagęszczenie w naszym domu. Od ponad pół roku mieszkamy z synem i prawie-synową, którzy wprowadzili się do nas (zresztą za naszą namową, w celach oszczędnościowych, ma się rozumieć) na czas szykowania mieszkania po dziadku. Wcześniej mieszkali w wynajętym lokum, wygodnie i przyjemnie, ale dość drogo (zwłaszcza mając na uwadze konieczność odłożenia kasy na własne mieszkanie i to jeszcze w pandemii, kiedy przychody nieco spadły, a przejściowo to nawet prawie ich nie było). Czynsz za te pół roku to jest trochę grosza, więc akurat z grubsza na materiały remontowe wystarczyło. 

Mieszkanie dziadka okazało się bowiem istną stajnią Augiasza, bo za swojego życia energiczny były frontowiec nie pozwalał tam niczego ruszać, naprawiać i ulepszać. Elektryka wpuścił dopiero jak z kolejnego wyłącznika zaczęło iskrzyć i zrobiliśmy mu na ten temat niemal karczemną awanturę. Remont jest więc totalny, łącznie z kompletną wymianą wszystkich instalacji, burzeniem ścian, wymianą podłóg, drzwi itd. A wielka płyta kryje masę niespodzianek, głównie pod postacią braku poziomów i pionów oraz kątów prostych gdziekolwiek, nie mówiąc już o takich drobnostkach jak tajemniczy garb na podłodze, zajmujący obszar 1/3 głównego pokoju, który trzeba było skuć i wyrównać, bo podnieść poziomu podłogi akurat tutaj nie można, do tego jakieś nienormatywne otwory drzwiowe itd. Po drodze przydarzyły się też atrakcje związane z brakoróbstwem producentów i niesolidnością dostawców. 

Ale, mimo takich zawirowań, można powiedzieć, że jest już bliżej niż dalej :). Właśnie odbył się montaż kuchni i plac budowy zaczął się przeistaczać w mieszkanie dla ludzi. Teraz jeszcze trochę bałaganu z łazienką, a reszta to już przy tym bajka. Młodzi nie traktują tego mieszkania jako docelowego na całe życie, więc urządzają tak, żeby było ładnie i miło, ale w wersji nie ruinującej portfela. Mają odłożone jakieś pieniądze, oboje pracują, my tam coś dorzucimy na nową drogę życia, sporo prac robią we własnym zakresie - więc chyba ogarną to raz-dwa, przynajmniej w podstawowej wersji.

A jak się od nas wyprowadzą... Będę miała pracownię! Odzyskam na moje potrzeby pokój syna, całkiem spory i dobrze doświetlony, z ogromnym tarasem - i tam będzie moje artystyczne królestwo :))). Powiem Wam, że - z jednej strony fajnie, jak dzieci z nami mieszkają, ale - nasz domek jest mały i chociaż może powierzchni by wystarczyło, to jest dość kiepsko zaaranżowany jak na potrzeby dwóch rodzin. Za dużo części wspólnych, źle zaprojektowane ciągi komunikacyjne, a dostosowanie wymagałoby ogromnych nakładów. Mamy zresztą mglistą wizję, że może kiedyś zamieszkamy wspólnie, ale w dużym, dobrze zaprojektowanym domu, posadowionym na dużej działce, gdzie synowa będzie miała kozy, a ja ule :))). No co, nie śmiać się proszę, pomarzyć nie można ??? :))))))))

Przy okazji wyprowadzi się też Kocia - koteczka Młodych, skądinąd siostrzyczka naszych dwóch najmłodszych kotek - Basiuni i Balbinki. Kocia pójdzie ze swoim państwem do bloku, ale chyba nie będzie z tego powodu cierpiała, bo i tak była z całego stada największą domatorką. Zwłaszcza jak spadł śnieg i mróz ścisnął, Kocia jak wielka dama wyszła tyko na próg, nieufnie pomacała białą zaspę łapką i cofnęła się do domu. Zupełnie jej to nie odpowiadało i przez cały śnieżny tydzień w ogóle nie chciała wychodzić z domu. W przeciwieństwie do autystycznej Balbuni, która w śniegu wyprawiała istne szaleństwa.

Zostaniemy więc na gospodarstwie sami z mężem... i czwórką kotów. Dwa lata temu w ciągu kilku miesięcy pożegnaliśmy nasze dwie suczki i po raz pierwszy od niepamiętnych czasów teraz nie mamy psa. Coraz częściej więc mąż przebąkuje, że trzeba by wziąć jakiegoś pieska, który by nas wyprowadzał na spacery... Trochę się przed tym bronię, bo pamiętam jak to było z dwiema starymi, schorowanymi sukami, ale pewnie i tak skończy się na wizycie w schronisku... No, chyba że znowu jakiś biedak sam się do nas przypałęta, jak to nieraz bywało :). I w sumie to tak by było najlepiej, bo ze schroniska to pewnie wrócilibyśmy z tuzinem psów...

*****

A tak wygląda moja Colombina w towarzystwie wcześniej namalowanego Pierrota (którego już bym chętnie trochę przemalowała):


*****

W kolejnym wpisie będzie książkowo, bo trochę fajnych rzeczy kupiłam i przeczytałam, może kogoś z Was coś z tego zaciekawi :).