Niedawno pojawiła się u nas Mucha. Właściwie Muszka. A konkretnie - pies wszystkich ras, lat 14, a więc psia staruszka. Pałętała się po dobrych ludziach od czasu śmierci jej właścicieli. Ktoś w końcu musiał tę bidę przygarnąć na stałe... i tak jakoś wyszło, że my przygarnęliśmy. Bo już tak mamy, że przygarniamy. No i jest.
Na marginesie dodam, że w domu są już trzy koty i jeden duży pies. W sumie oprócz jednej rocznej koteczki to sami emeryci. Same znajdy lub potomstwo znajd.
Całe to towarzystwo przyzwyczaiło się do naszego trybu życia. Rano zamieszanie, karmienie, koty z reguły idą na dwór na cały dzień (teoretycznie, bo po szesnaście razy zachodzą w ciągu dnia do domu po jedzonko i żeby uciąć sobie spokojną drzemkę). Pies w zimie zostaje w domu, w lecie woli na dworze, śpi sobie w altance albo gdzie tam chce. Późnym popołudniem państwo wracają z pracy, całe towarzystwo kłębi się w oczekiwaniu na jedzonko i potem pańcia ogarnia chatę, a pan drzemie na kanapie albo ogląda jakieś bzdury w telewizji. Jak jest ciepło, to drzwi na taras są cały czas otwarte i zwierzaki chodzą sobie gdzie chcą, to znaczy koty po okolicy, a pies po ogrodzie.
No i nagle pojawiła się Muszka. Myśleliśmy - staruszka, to i mało kłopotu z nią będzie. Na początku trochę była zestresowana, piszczała, nie wiedzieliśmy o co jej chodzi, może coś boli, może jedzenie nie takie... Pewnie tęskniła za swoim państwem, domem itd, nie czuła się u nas pewnie, bo już trzy domy przejściowe zmieniła... Poszliśmy do weterynarza, dał tabletki na robaki, powiedział że serduszko słabe, ale ogólnie pies zdrowy. Kombinowaliśmy - może spacer? - ale na początku nie bardzo chciała chodzić, myśleliśmy sobie - starsi państwo mieszkali w bloku, pewnie tylko z pieskiem na siku wychodzili i tyle. Ale minęły trzy tygodnie, Muszka już się oswoiła z otoczeniem, z drugim psem dogadują się, o kotach już wie, że nie wolno na nie szczekać, cieszy się jak przychodzimy z pracy. Ale wieczorem piszczy i czasem wyje.... Aż pewnego dnia mąż wyszedł przed dom na chwilę, furtka została otwarta... patrzymy, a tu Muszka pędzi przed siebie po ulicy! Mąż skoczył po smycz i popędził za nią... Długo ich nie było... A kiedy wrócili, mąż powiada: Muszka jest spacerowiczką! Musimy z nią chodzić na spacery!
No i chodzimy. W sumie to ja się bardzo cieszę, bo trochę nieruchawi się zrobiliśmy, mąż nigdy zresztą za bardzo chodzić nie lubił, a ostatnio ciągle mówi, że musi schudnąć... Więc teraz nie ma wymówki.
No a jak tu z jednym psem pójść, a drugiego zostawić? Więc chodzimy oboje - ja biorę na smycz Muszkę, bo mała, a mąż Miśkę, bo duża :). Miśka też się bardzo cieszy - jak tylko zaczynamy wkładać buty, to oba psy robią taki radosny harmider, że uszy puchną :).
Parę kroków za naszym domem jest trochę nieużytków, na których dawniej były pola, teraz planowana jest rozbudowa naszego osiedla. Na razie jest przepiękna łąka, rosną drzewa, trochę starych lip i dębów, sporo rozmaitych samosiejek. Dawniej często tam chodziliśmy z dziećmi, ale dzieci już dorosłe, mąż jako się rzekło woli poskakać po boisku niż spacerować, ja w pojedynkę nie lubię się szwendać... Zresztą ja jestem kociarą, a pies to była zawsze "działka" męża. Teraz Muszka zrewolucjonizowała nasze życie, no i ja też musiałam się przystosować :).
Poszliśmy więc na pierwszy spacer z psami na tę łąkę, a tam... takie bogactwo kwiatów rozmaitych, że ja już zapomniałam, że takie w ogóle na świecie są!
Muszka pruła przed siebie jak motorek, więc ledwo nadążałam coś tam po drodze zrywać, ale uzbierałam pośpiesznie mały bukiecik, takie tam chabazie przecudne, no i w rezultacie powstała też taka akwarelka - efekt Muchy :).
Krwawnik gdzieś mi się tam zawieruszył, bo zapomniałam zrobić mu miejsce na początku malowania, a w akwareli białe musi być od razu zaplanowane, ale resztę kwiecia jakoś udało mi się na obrazku umieścić.
Bukiet szybko więdnie, polne kwiaty lubią wolność i zerwane nie cieszą zbyt długo naszych oczu. Czasem aż szkoda ich do wazonu... Pozostanie jednak akwarelka :).
*****