wtorek, 29 listopada 2022

Książki. Christie, Ristujczina, Łempicka, Katende.

Moi drodzy, wpadam dzisiaj po długiej przerwie przelotnie i tylko na moment, żeby dać znak, że żyję i zamierzam wrócić do systematycznego blogowania. Niestety, na razie jeszcze jestem w tzw. niedoczasie, więc z tą systematycznością to na razie pieśń przyszłości, ale mam nadzieję, że już niedalekiej. 

Obiecałam wpis z moimi obrazkami, ale w nawale innych zajęć nie daję rady z przygotowaniem nowego posta, obrazki są ale treści brak ;) - natomiast tekst o książkach jakoś mi się tak sam po kawałku napisał już jakiś czas temu, więc wstawiam go, bo i tak kiedyś by to nastąpiło, a może Was któraś z opisanych pozycji przed świętami zainteresuje.


*****

W tytule dzisiejszego wpisu jest pewien misz-masz: nazwiska autorek pomieszane z nazwiskami bohaterów (a dokładnie - jednej bohaterki). Ale właśnie te nazwiska były kryterium wyboru takich właśnie, a nie innych książek, o których chcę Wam dzisiaj opowiedzieć. 

Przede wszystkim: autorki. Ponownie Agatha Christie i Luba Ristujczina. O ich dziełach pisałam już tutaj (Christie), a także tutaj i tutaj (Ristujczina).


LUBA RISTUJCZINA - "Wojciech Kossak - najwybitniejszy batalista".



Kolejna książka/album znakomitej autorki, historyczki sztuki. Zachwyciły mnie wcześniej czytane o Mehofferze i o Wyspiańskim, przyszła kolej na Kossaka. Nie mogę powiedzieć, żebym byłą fanką malarstwa batalistycznego, nie zachwyca mnie też jakoś szczególnie styl Kossaka, nieodparcie kojarzący mi się z moim młodzieńczym malowaniem obrazków temperą w domu kultury... ekhm, no tak :). Obrazy Kossaka przyciągają oko dynamicznymi scenami, na których zwykle dużo się dzieje, jest mnóstwo postaci, no i koni, oczywiście. Nie jest to jednak malarstwo bardzo realistyczne, nie widać dbałości o dopieszczanie detali, obrazy malowane są zamaszyście, szerokimi pociągnięciami pędzla, maźnięciami, powiedziałabym. Co w żadnym razie nie jest mankamentem, oczywiście, ot taka maniera. Ale po malarstwie Łempickiej, którym się ostatnio interesowałam, z jej niesamowicie dopracowanym warsztatem i genialną pracą pędzla (jak podkreślali także jej współcześni), po tej niezwykłej świetlistości barw, łagodnych przejściach tonalnych, nadzwyczaj starannie dobranych barwach - malarstwo Kossaka wydaje się proste i zwyczajne. A jednak uważa się go za mistrza w przedstawianiu scen batalistycznych, historycznych, monumentalnych. 

Konie są jednym z moich ulubionych tematów malarskich, sama próbuję je czasem malować, więc mimo pewnych wątpliwości uznałam, że warto zapoznać się nieco bliżej z twórczością pana Kossaka. Album Ristujcziny, jak zwykle, jest bardzo obszernym opracowaniem, ze wstępem poświęconym malarstwu polskiemu XIX wieku, rozdziałem opowiadającym o całej utalentowanej rodzinie Kossaków, wreszcie - drobiazgowo i interesująco opowiedzianą biografią samego Wojciecha. Do tego mnóstwo pięknych ilustracji, z całego okresu jego twórczości, jak również reprodukcje dzieł współczesnych mu artystów i innych Kossaków z artystycznej dynastii.


AGATHA CHRISTIE



Kontynuując serię książek królowej kryminału nabyłam i przeczytałam kolejne pozycje: "I nie było już nikogo", "Morderstwo na plebanii" oraz "Dwanaście prac Herkulesa". Pierwszą i ostatnią z tego zestawu gdzieś kiedyś dawno temu już czytałam, ale treść uleciała mi z pamięci, pozostało tylko jakieś niejasne wrażenie, że "I nie było już nikogo" (wydane wówczas jeszcze pod oryginalnym tytułem "Dziesięciu Murzynków") bardzo mi się podobało, natomiast "Dwanaście prac Herkulesa" - wręcz przeciwnie. No i po ponownym przeczytaniu to wrażenie z grubsza się potwierdziło.

Irytowała mnie tylko ta dziwaczna podmiana pierwotnego tytułu historii o dziesięciu Murzynkach na dziesięciu żołnierzyków. Ni w pięć ni w dziewięć, ale podobno w dzisiejszych porąbanych czasach tak jest poprawnie politycznie. Zupełny idiotyzm, moim zdaniem. W wersji rosyjskiej Murzynków zamieniono na Indian, co zdaje się też nie jest obecnie uznawane za właściwe. Nie bardzo wiem dlaczego żołnierzyki są w tym przypadku ok. Rozumiem, że w zamyśle chodziło o figurki ołowianych żołnierzyków, ale wygląda to jednak dziwnie, jak się zestawi fabułę książki, treść cytowanego wierszyka, wokół którego osnuta jest intryga kryminalna i nazwę wyspy, na której się rzecz dzieje. Może lepiej by było zamienić Murzynków na krasnoludków... 

No mniejsza z tym, może innym czytelnikom nie robi to akurat różnicy. Książka w każdym razie jest znakomita, szczególnie dla wielbicieli padających gęsto trupów, bo mamy całą plejadę nieboszczyków. Inna rzecz, że część tajemnicy staje się czytelna zaraz na początku. Później już tylko zagadką jest kto następny, w jaki sposób i z jakiego powodu zejdzie z tego świata. No i czy ktoś wyjdzie z tej makabrycznej historii cało, wbrew złowrogiej przepowiedni... Lektura dość lekka, bez jakichś szczególnie zawikłanych intryg, skomplikowanych dochodzeń, rozbudowanych portretów psychologicznych sprawcy i ofiary, jak to bywa  w niektórych książkach Christie. Jest za to mrocznie i z dreszczykiem :).

Pewnym przeciwieństwem jest "Morderstwo na plebanii". Tutaj akcja rozwija się powoli, jest przykładnie zamotana, jak na Christie przystało, nic nie jest oczywiste, tajemnica rozjaśnia się stopniowo. Interesująca i wciągająca opowieść, drobiazgowo opisane miejsce akcji, charakterystyka postaci, rozbudowana warstwa obyczajowo-psychologiczna, liczne epizody - na pozór nic nie znaczące, klasyk kryminału.

No i moje (powtórne) rozczarowanie - "Dwanaście prac Herkulesa". Znudziła mnie ta książka okropnie. W gruncie rzeczy jest to zebranych 12 oddzielnych opowiadań, wydawanych niegdyś cyklicznie jakimś periodyku. Przyświeca im jedna idea: kończący karierę Herkules Poirot ma pomysł, aby przeprowadzić jeszcze 12 dochodzeń w sprawach, z których każda ma mieć coś wspólnego ze słynnymi pracami wykonanymi przez mitologicznego Herkulesa. Sam pomysł mocno naciągany, a forma opowieści - krótkie opowiadania - wymusiła na autorce znaczne skrócenie opisów intryg i ich wyjaśnień, co na dobre tym utworom nie wyszło. Nie wiem dlaczego ta książka jest zaliczana do najlepszych w dorobku literackim Agaty Christie...? Sama autorka w swoich wspomnieniach nazwała te antologię "zapchajdziurą" (wydaną de facto jako całość głównie dla podreperowania kiepskich finansów pisarki po rozstaniu z mężem). Całkowicie się z tym zgadzam. Co prawda niektóre z opowiadań mają dość ciekawą i czasem zabawną intrygę, ale inne są dość naiwne i naciągane. Generalnie krótka forma w przypadku kryminału chyba mi po prostu nie odpowiada.

Świetne podsumowanie twórczości Agathy Christie (a także odnośniki do większej dawki informacji na ten temat) znalazłam tutaj: https://alicjamakota.pl/pokochasz-agatha-christie/ - pozwolę sobie zacytować fragmencik:

Kiedy jesteś już po kilku książkach, w powieściach Agathy Christie podejrzewasz WSZYSTKICH. Nawet jeśli nikt jeszcze nie umarł.
Kiedy już wiesz, że musisz przygotować się na intelektualną potyczkę z królową, zaczynasz się pilnować.
W pewnym momencie czujesz, że coś tu nie gra. Niejasna sugestia Poirota (który przecież zawsze ma rację!). Poszlaka, na którą bohaterowie nie zwrócili uwagi. I wtedy zaczynasz się domyślać… Nagle fakty zaczynają do siebie pasować. Twoje myśli idą innymi torami niż wypowiadane na głos podejrzenia bohaterów.
Ale Agatha dobrze wie, o czym myślisz. Cóż, ona chce, żebyś tak właśnie myślał.
Można wybaczyć jej to wodzenie nas na manowce. Bo nie ma tu żadnych matactw – zakończenie zawsze jest proste i logiczne.
I zaskakujące. I jak tu nie kochać Agathy Christie?



"TAMARA ŁEMPICKA. SZTUKA I SKANDAL" - Laura Claridge.



W tym przypadku ważne dla mnie było nie tyle nazwisko autora, co bohaterki. Lubię obrazy Łempickiej, mam na myśli zwłaszcza te najbardziej znane portrety, ale - głównie pod wpływem przeczytanych tu i ówdzie artykulików na jej temat - nie lubiłam jej samej jako człowieka. Jednak po lekturze dwóch książek na jej temat (pisałam o nich - tutaj i tutaj) miałam pewien niedosyt, bo okazało się, że jej życie było znacznie bardziej skomplikowane, niż głoszą oklepane legendy. Skoro więc kolejna pozycja z jej nazwiskiem na okładce wpadła mi w oko - nie oparłam się pokusie i wrzuciłam ją do koszyka. 

No i okazało się, że jak poprzednie książki były pomyłką i nieporozumieniem, to tym razem trafiłam nareszcie perełkę. Książka Laury Claridge jest pełnowymiarową, profesjonalną i kompletną biografią Łempickiej, naszpikowaną szczegółami z dokumentów, ówczesnej prasy i katalogów wystawowych oraz innych opracowań, a także cytatami z wielu rozmów przeprowadzonych przez autorkę z ludźmi, którzy malarkę doskonale znali (rodzina, w tym portretowana wielokrotnie przez malarkę jej córka Kizette, przyjaciele, znajomi). 500 stron konkretów o życiu i twórczości Tamary, a równolegle - bardzo ciekawe analizy jej malarstwa na tle ówczesnych trendów artystycznych. Widać, że autorka świetnie zna się na rzeczy, pisze ze znawstwem o obrazach, na których Łempicka się wzorowała w długim okresie swojej artystycznej działalności, o obrazach przez nią samą malowanych, o jej eksperymentach z nowymi stylami, a także o malarstwie współczesnych jej artystów, którzy w owym czasie podbijali świat sztuki, wreszcie o epoce w wielu jej wymiarach. 



O samej Łempickiej nie będę już opowiadać, to i owo pisałam przy okazji omawiania tych wcześniejszych książek. W każdym razie wszystkim fanom malarstwa Tamary Łempickiej gorąco polecam lekturę biografii artystki pióra Laury Claridge. Tam jest po prostu wszystko, co na jej temat dzisiaj wiadomo. Przyznam też, że zmieniłam zdanie o Tamarze. Podziwiam ją, ale i współczuję. Była niezwykle pracowita, pomimo pewnego wyrachowania nie szła na łatwiznę, naprawdę ciężko pracowała. Pomimo bogactwa - zarówno rodowego jak i nabytego przez intratne drugie małżeństwo, a także dzięki popytowi na jej obrazy - nie wszystko w życiu układało jej się idealnie. Sztuka była dla niej najważniejsza, zaniedbywała więc najbliższych, ale też kochała ich ogromnie. Powodzenie artystyczne i towarzyskie nie zapewniło jej szczęścia. Niezwykła kobieta, genialna malarka...


DOROTA KATENDE "Dom na Zanzibarze".



Jestem fanką Meryl Streep. Jestem fanką Karen Blixen. Jestem fanką filmu "Pożegnanie z Afryką". Razem i oddzielnie :). Właśnie po tym filmie zakochałam się i w Meryl Streep jako aktorce, i w Afryce, ze szczególnym wskazaniem na Kenię. Kto oglądał, ten wie. Przeczytana później książka nie zrobiła już na mnie aż tak wielkiego wrażenia, ale Blixen uwielbiam też za "Ucztę Babette", więc przeczytałam i posiadam jeszcze kilka innych jej opowieści. 

Czarny Ląd fascynował mnie już wcześniej, w latach szkolnych, zaczytywałam się historiami podróżników. "Pożegnanie z Afryką" zaczarowało mnie i zasiało we mnie marzenie o wyprawie do Kenii. Przemyśliwałam o podróżach, ale też o jakimś dłuższym pobycie, może wolontariacie, o mieszkaniu wśród tamtejszych ludzi i przyrody. Główną przeszkodą była nieznajomość języka angielskiego, nie mówiąc już o jakichś miejscowych narzeczach. Przerażała mnie wizja braku możliwości dogadania się w rozmaitych trudnych sytuacjach. W czasie mojej wczesnej edukacji angielski nie był jeszcze tak modny, uczyłam się rosyjskiego, niemieckiego i francuskiego, ale też - szczerze mówiąc - bez szczególnego zapału. To nie były jeszcze czasy łatwych wyjazdów za granicę, internetu itd, brakowało więc motywacji. Tak więc z angielskim mi nie po drodze. No i jakoś tak z upływem czasu te marzenia nieco przygasły. Tymczasem autorka książki "Dom na Zanzibarze", pod wpływem podobnych marzeń po obejrzeniu "Pożegnania z Afryką", ale też różnych osobistych zawirowań, zrealizowała zamiar wyprawy do Kenii. Najpierw było turystyczne safari, a potem to już się potoczyło...

"Dom na Zanzibarze" jest więc autentyczną historią Polki, która w początkach lat 90tych ubiegłego stulecia wyruszyła do Afryki, potem do niej wracała, aż ostatecznie związała się z nią na stałe. Wybudowała dom na Zanzibarze, wyszła za mąż za Zanzibarczyka, prowadzi (-ła?) biuro turystyczne i własny niewielki pensjonat nad brzegiem Oceanu Indyjskiego.

Książka ma recenzje dość średnie, co mnie trochę dziwi, bo ja jestem nią zachwycona. Może trzeba lubić ten gatunek. Nie jest to literacka opowieść okraszona efektownym bajdurzeniem, raczej coś w rodzaju pamiętnika, są tam nawet wplecione zapiski z dzienników prowadzonych przez autorkę w czasach pierwszych wypraw na Czarny Ląd. Pierwsze rozdziały zaczynają się od wrażeń po obejrzeniu ekranizacji powieści Karen Blixen, wyjazdu na kenijskie safari, wyprawy na Kilimandżaro. Od początku widać, że Dorota Katende to kobieta nieustraszona i chyba trochę nieobliczalna. No, ja bym się bała przy pierwszej wycieczce na obcy kontynent wyruszyć z wynajętym w jakimś odruchu miejscowym przewodnikiem w dziewiczy busz, a właściwie sawannę, żeby podglądać z bliska polujące lwy... Opisy tego, co działo się na tej wyprawie, opowieści o przyrodzie, zwierzętach, zapachach itd - to wszystko jest fascynujące, ale gdzieś w 1/3 książki zaczęło być już nieco zbyt monotonnie... I wtedy autorka zmienia styl i temat, zaczyna opowieść o swoim życiu osobistym, które ją niejako popchnęło do tej wyprawy. Kolejne niezbyt udane małżeństwa, biznesy kwiatowe w zwariowanych latach 90-tych, dzieci, kolejne zwroty akcji, wyprowadzka na wieś... Pokiereszowana emocjonalnie i finansowo wychodzi z trudem z różnych życiowych opresji, zaczyna na nowo po raz kolejny. I w końcu ta Afryka. Spełnienie marzeń i odcięcie się od przeszłości. Nowy sposób na życie. Podziwiam tę kobietę, a zarazem widzę, że trochę się w życiu miotała, podejmowała wiele pochopnych decyzji. Czy się opłaciło? W ostatecznym rozrachunku z pewnością tak, bo spełniła swoje marzenia, w dalszych rozdziałach opowiada z zachwytem o mieszkaniu na rajskiej wyspie, wspaniale opisuje smaki, zapachy, jedzenie, ludzi, zwyczajne życie, rozmaite rytuały, codzienny widok na ocean, nurkowanie. Zakończenie to garść konkretnych, użytecznych informacji dla tych, co chcieliby wyruszyć tropami Blixen i Katende - ceny, miejsca, w których warto się zatrzymać itp.

Książka fascynująca, bardzo dobrze napisana. Czyta się świetnie, przeżywa razem z autorką wzloty i upadki, zachwyty i zmartwienia. Dużo emocji, dużo wrażeń. Nie podzielam tylko tak do końca zachwytu autorki tamtejszymi ludźmi, bo pomimo ich bezpretensjonalności, prostoty życia i pogody ducha, było tam opisanych kilka drastycznych sytuacji, z którymi trudno mi się pogodzić, a świadczą o nieprzewidywalności Zanzibarczyków i paru jeszcze niezbyt fajnych cechach. Ale generalnie cudowna opowieść, polecam szczególnie fanom "Pożegnania z Afryką" :).


*****

W temacie książkowym na razie to by było na tyle. Czytam ostatnio ponownie starocie wyciągnięte z półek własnej biblioteczki, między innymi serię o profesorowej Szczupaczyńskiej, bo nie mogę się doczekać kolejnych książek tandemu autorów udających Marylę Szymiczkową. Niestety, nie ma żadnych zapowiedzi, że wkrótce coś się ukaże... 

Żegnam się zatem - tym razem na krótko. Wkrótce będzie więcej o moim malowaniu i nowych pomysłach. Obrazki pokażę, mam nadzieję, przed końcem roku i opowiem co planuję w związku z tym malowaniem.

*****

sobota, 6 sierpnia 2022

Książki. O starożytnej medycynie, o mikrobiomie, o sztuce i o... morderstwach.



Obiecałam wpis o książkach, ale czas leci, książek "na liczniku" przybywa nieustannie... no i teraz nie sposób napisać w jednym tekście szczegółowo o wszystkich pozycjach, które przeczytałam w ostatnich miesiącach. Wiecie, że jak ja się rozpiszę, to końca nie widać... Wybrałam więc tylko część z nich, o innych może uda mi się wkrótce napisać oddzielnie. Ciągle sobie obiecuję, że będzie mnie tu na blogu więcej ;).

No to jedziemy - na początek dwie pozycje, w pewnym sensie trochę tematycznie powiązane, obie bowiem traktują o zdrowiu człowieka.

Jurgen Thorwald "Dawna medycyna, jej tajemnice i potęga".






Przeczytałam tę pozycję niemal jednym tchem, bo od niepamiętnych czasów fascynują mnie starożytne cywilizacje, ich organizacja, kultura, sztuka, nauka, wszelkie niesamowite osiągnięcia, które wciąż odkrywamy i nieodmiennie nas zaskakują.

Jurgen Thorwald to autor wielu ciekawych pozycji z zakresu medycyny, ale - przynajmniej te, które czytałam - zaliczyłabym do rodzaju literatury popularnonaukowej. Są to dość swobodne opowieści o pewnych aspektach medycyny, na szerokim, choć z konieczności tylko pobieżnie omówionym, tle innych wydarzeń i okoliczności. 


Biorąc tę książkę do ręki warto więc mieć choćby minimum wiedzy historycznej lub przynajmniej zainteresowania taką tematyką, bo rozumiejąc kontekst kulturowy i historyczny znacznie lepiej pojmiemy niezwykłość opisywanych tu odkryć.
Dla mnie "Dawna medycyna (...)" jest kopalnią fascynującej wiedzy o niezwykłych, do dzisiaj zadziwiających osiągnięciach naszych starożytnych przodków, w zakresie rozpoznawania chorób, metod leczenia, zaawansowanych operacji chirurgicznych, używanych leków i narzędzi, z których wiele do chwili obecnej pozostało nieznacznie tylko zmienionych. 


Przez kilka tysięcy lat świat wcale nie posunął się tak daleko do przodu w swoim rozwoju, jakby nam się mogło wydawać. Odkrywamy dzisiaj na nowo to, co 2-3 a nawet 4 tysiące lat temu doskonale znali i z powodzeniem stosowali lekarze peruwiańscy, hinduscy czy chińscy. 
W sumie zabawna jest konstatacja, że my, Europejczycy, chcący uważać nasz kontynent za źródło cywilizacji podbijającej inne kontynenty, tak naprawdę zniszczyliśmy w czasach podbojów zdobycze dawnych cywilizacji, zachowując zaledwie drobne ułamki wiedzy opracowanej, opisanej i stosowanej przez starożytnych mieszkańców Ameryki Południowej, Egiptu, Babilonii czy Indii. Nasi uczeni dokonują dzisiaj odkryć, które wiele tysięcy lat temu były codziennością dla ówczesnych medyków.


Przede wszystkim - obalony zostaje mit, w który Europejczycy wciąż chcą wierzyć, że rozwój nowożytnej medycyny rozpoczął się w Grecji, a pierwszym znanym i uznanym lekarzem był Hipokrates. Wszystko, co w książce Thorwalda przeczytamy, dowodzi, że co najmniej dwa tysiące lat wcześniej medycy na innych kontynentach doskonale znali się na leczeniu wszelkich chorób, potrafili sporządzać skuteczne leki, przeprowadzali skomplikowane operacje, łącznie z cięciem cesarskim, amputacją kończyn, operacjami plastycznymi z przeszczepami skóry, trepanacją czaszki itd.


Jest w tej książce trochę historii, zarys dziejów dawnych kultur i przede wszystkim - sporo niezwykłych informacji o niesamowitych wręcz osiągnięciach starożytnej medycyny - a wszystko to napisane językiem lekkim i zrozumiałym dla laika, bez nużących naukowych wywodów. 


Thorwald prowadzi nas w kolejnych rozdziałach przez wszystkie kontynenty i krainy, na których terenach znaleziono ślady dawnych wysoko rozwiniętych cywilizacji, omawiając na początku każdej części najpierw tło historyczne, w którym rozwijały się wszelkie nauki, w tym wiedza o medycynie i higienie. Bardzo ważne jest takie wprowadzenie, bo bez wyobrażenia sobie warunków kulturowych, religijnych, politycznych itp, trudno jest zrozumieć kierunki, jakimi podążały myśli i działania starożytnych lekarzy w poszczególnych państwach.


W poszczególnych częściach "Dawnej medycyny" znajdziemy dość szczegółowo omówione zdobycze medycyny starożytnego Egiptu, Babilonii, Indii, Chin, Meksyku i Peru.


Blisko 3 tysiące lat temu w Egipcie istniały już szkoły medyczne, a wśród lekarzy wyróżniano specjalistów w zakresie poszczególnych rodzajów chorób. Powstawały ogrody zielarskie, apteki i podręczniki medyczne - zapisane na papirusach i  tabliczkach rozpoznania chorób i sposoby ich leczenia. Niedawno odkryto, że medycyna staroegipska wykorzystywała leki wytwarzane wówczas w Indiach. Dziwne na pozór składniki używane w ówczesnych medykamentach znajdują dzisiaj uzasadnienie w odkryciach nowoczesnej nauki. Stosowano z powodzeniem środki odkażające i znieczulające oraz zapobiegające rozprzestrzenianiu różnych chorób, moskitiery i szkła powiększające, środki antykoncepcyjne zawierające substancje uzyskiwane z dostępnych roślin - o potwierdzonym dzisiaj skutecznym działaniu. Stan higieny, w tym sieć wodociągów i kanalizacji oraz powszechnych łaźni budzi wciąż nasz podziw.


Na terenach starożytnej Babilonii odkryto bogate archiwum w postaci glinianych tabliczek, zawierające pierwsze recepty sprzed ponad 3 tysięcy lat, rachunki za zabiegi medyczne, korespondencję lekarską. Możemy z nich odczytać wiele informacji o codziennym życiu i problemach zdrowotnych mieszkańców Dwurzecza. Znaleziono ponadto narzędzia chirurgiczne i różne zapiski świadczące o umiejętnościach lekarzy mezopotamskich - dokonywali trepanacji czaszki, operowali zaćmę, stosowali cewnikowanie, wlewy i leczenie czopkami. Podobnie jak w Egipcie korzystano także z leków przywożonych z Indii, daleko zaawansowana była znajomość procesów chemicznych i działania różnych roślin, wykorzystywanych do dzisiaj w farmakologii.


I tak autor prowadzi nas kolejno przez pozostałe obszary kulturowe, gdzie przed tysiącami lat lekarze stosowali metody diagnozowania i leczenia, które obecnie wciąż wprawiają w podziw.

Mankamentem książki wydaje się być brak ilustracji (poza sześcioma zdjęciami na stronach tytułowych rozdziałów). Jest to jednak zabieg celowy - mam wrażenie, że wynikający trochę z nieco urażonej ambicji autora. 

Thorwald w trakcie opowieści dość często wspomina o konkretnych zdjęciach różnych ważnych obiektów archeologicznych, które są w zasadzie jedynym źródłem naszej wiedzy o starożytnej medycynie. Jednak w książce tych fotografii nie ma. Kiedy opisuje figurki realistycznie przedstawiające ludzi z konkretnymi objawami chorób lub powołuje się na zdjęcia różnych innych artefaktów - mimowolnie zaczynam wertować książkę w poszukiwaniu ilustracji. Ilustracji niestety nie ma...


Pewne światło na tę dziwną kwestię rzuca posłowie. Otóż impulsem do napisania tej książki był dyskutowany niegdyś, ale ostatecznie nie zrealizowany, projekt opracowania popularnonaukowej historii medycyny. Na potrzeby tego pomysłu przewidziano około 300 ilustracji. Ostatecznie jednak uznano, że nie wystarczy to do stworzenia pozycji przybliżającej w sposób przystępny historię około 4 tysięcy lat medycyny. 


Thorwald, którego poproszono wówczas o opinię, zaproponował więc skupienie się jedynie na fascynującej, owianej tajemnicą i najmniej znanej szerokim kręgom odbiorców historii medycyny starożytnej.  Ten pomysł z kolei nie znalazł uznania drugiego recenzenta, który uważał, że za mało jest do tego tematu materiałów i ilustracji, więc tym bardziej trudno będzie trafić z takim dziełem do szerokiego kręgu odbiorców. 


Zniesmaczony Thorwald podjął więc rękawicę i niejako na przekór tej opinii postanowił napisać "zarys medycyny wczesnohistorycznych kultur ludzkości" - w sposób przystępny dla zwykłego czytelnika, pomijając jednocześnie stronę wizualną takiego opracowania. Chciał w ten sposób udowodnić, że o historii medycyny można opowiadać interesująco, bez podpierania się licznymi obrazkami. Trzeba przyznać, że w dzisiejszych czasach to dość ryzykowny pomysł. Jednak uważam, że Jurgen Thorwald znakomicie sobie poradził z tym wyzwaniem. Książkę czyta się z przyjemnością, mimo że jest obficie naszpikowana wiedzą historyczną i medyczną, autor podał ją jednak w bardzo zręczny i przyjazny sposób.


Michael Mosley "Jelita wiedzą lepiej".




O tej książce wspomniałam już w poprzednim wpisie - "Ogrodowanie i przetwarzanie". Tematyka zdrowego odżywiania i naturalnych metod leczenia zawsze była mi bliska, szczególnie od czasów okołomaturalnych, kiedy to po raz pierwszy zetknęłam się z jogą i wegetarianizmem. W tamtych czasach nie było to jeszcze ani modne, ani powszechne :). Ale przejdźmy do książki, która wpadła mi w ręce przypadkowo parę miesięcy temu, akurat w czasie, kiedy oboje z mężem walczyliśmy z powirusowymi komplikacjami w postaci zakażenia, a może raczej - nadmiernego namnożenia, bo są to mikroorganizmy normalnie bytujące w ludzkich organizmach - paciorkowcem (streptococcus viridans) i drożdżakami (candida albicans). Książka w zasadzie stosunkowo mało wniosła nowego do mojej wiedzy, z większością poruszanych w niej kwestii gdzieś już kiedyś się spotkałam, ale jednak - warto było ją przeczytać i serdecznie ją polecam :). Poukładała mi sporo w głowie, wiele rzeczy przypomniała, inne dokładniej wyjaśniła. 

Autor to absolwent studiów medycznych, ale zajmujący się nie tyle leczeniem, co propagowaniem wiedzy o zdrowiu, a szczególnie o naszym mikrobiomie. Sam poddawał się rozmaitym eksperymentom w ramach naukowych badań o zasiedlających nasz organizm bakteriach, prowadził programy telewizyjne na te tematy, napisał kilka wysoko ocenianych i nagradzanych książek popularnonaukowych.

Książkę "Jelita wiedzą lepiej" czyta się lekko, łatwo i przyjemnie, bo napisana jest niemal w konwencji beletrystycznej, lekkim piórem, z mnóstwem ciekawostek i przykładów z życia, a nawet z przepisami kulinarnymi. Cała historia zaczyna się w momencie, kiedy autor, w ramach kolejnego eksperymentu, połyka mikrokamerkę, która wędruje przez jego przewód pokarmowy. Obserwując kolejne etapy poznajemy równolegle podstawy biologiczne i medyczne z zakresu funkcjonowania układu pokarmowego, wyniki rozmaitych innych badań, skutki zaburzeń, efekty leczenia, możliwości wspomagania naszych przyjaciół - jak Mosley nazywa dobre bakterie, zasiedlające nasz organizm. 

Hipokrates twierdził, że wszelkie choroby zaczynają się w jelitach, a przecież ich praca zależy od tego, jakiego pokarmu im dostarczymy. Dzisiaj wiemy ponadto, że jelita to naprawdę nasz drugi mózg, zawiadujący wszelkimi funkcjami organizmu, a nawet wpływający na pracę tego głównego mózgu, poprzez niezwykle rozwiniętą sieć neuronów. Czy zdajecie sobie sprawę, że sięgając po ciastko, na które naszła Was nagle ochota, spełniacie po prostu rozkaz złych szczepów bakterii, które potrafią stymulować w taki sposób neurony jelitowe, że one wysyłają odpowiedni przekaz do mózgu numer jeden, wyświetlając żądanie: "więcej cukru! zjedz ciasteczko!". Kiedy sobie to uzmysłowimy, możemy zapanować nad zgubnymi nawykami. 

Jak wspomniałam, lektura tej książki zbiegła się u mnie z odebraniem wyników wymazów z gardła. I się wszystko poukładało... Natychmiast, w jeden dzień, nastąpiło przeorganizowanie żywienia, na początku z małym wspomaganiem odpowiednio dobranymi probiotykami w kapsułkach, u męża musiał też wejść antybiotyk, ja się ograniczyłam do metod naturalnych, w tym na przykład czosnku w rozmaitych postaciach. No i dieta przyjazna dla dobrego mikrobiomu, czyli powrót do tego, co dawniej robiłam, ale jakoś pozwoliłam złym bakteriom zawładnąć moim mózgiem i dobre nawyki poszły w tym okresie w odstawkę, pogarszając tylko stan zdrowia.... Efekt konsekwentnej zmiany żywienia - po tygodniu odczuwalna poprawa samopoczucia, zniknęły chorobowe objawy w jamie ustnej, po trzech tygodniach wymazy były "czyste". Waga momentalnie poszła w dół i złapane w czasie tej małoobjawowej choroby trzy nadmiarowe kilogramy w ciągu miesiąca zniknęły, czuję się lekko, sytuacja w jamie ustnej też wróciła do normy. Pilnujemy teraz, żeby stale były świeże kiszonki, naturalne jogurty i kefir, czosnek - w postaci tzatziki, mikstury czosnkowo-miodowo-cytrynowo-imbirowej, jako dodatek do sałatek, kanapek, zup itd... Poranną kawę robię z łyżeczką cynamonu (zwalcza bakterie i grzyby!), łyżeczką kakao (prebiotyk!) i mielonymi goździkami (podobnie jak cynamon!), pijemy dużo wody, zakwas z ogórków i buraków, pszczele skarby (miód, pierzga, propolis)... Natomiast - zero cukru, białej mąki, przetworzonej żywności. Wróciłam do uważnego czytania składów: chleb "razowy z zakwasem" nie jest tym samym co chleb żytni wyłącznie na zakwasie i bez drożdży. I ja to w zasadzie kiedyś wszystko tak robiłam... Jedna infekcja wywróciła wszystko w moim organizmie, namnożyły się złe bakterie i pokierowały moim mózgiem tak, jak im pasowało. 

To tak w dużym skrócie... no i odbiegłam nieco od treści samej książki, ale ona jest bardzo przydatna w takich właśnie sytuacjach. Metody, jakie zastosowaliśmy, znałam z różnych źródeł, ale w tej książce są one wszystkie zebrane i dokładnie opisane - co, jak i dlaczego. Autor dokładnie opisuje pre- i probiotyki, omawia co one zawierają i jak wspomagają nasze dobre bakterie, po kolei wyjaśnia, jak wdrożyć program odnowienia swojego mikrobiomu, a w następstwie - całego organizmu. Książkę polecam wszystkim, którzy mają jakiekolwiek problemy zdrowotne, ale i tym, którzy po prostu chcą zachować dobre zdrowie. Rzecz naprawdę świetnie napisana :).


Luba Ristujczina "Stanisław Wyspiański. Artysta i wizjoner".




Po tę książkę sięgnęłam bez wahania, po lekturze innej pozycji Luby Ristujcziny "Józef Mehoffer. Geniusz polskiej secesji", o której pisałam tutaj:   http://sztukawpapilotach.blogspot.com/2021/11/ksiazki-do-czytania-i-do-ogladania.html . Tamta pozycja zrobiła na mnie ogromne wrażenie i już wtedy zapowiadałam, że kolejne książki tej autorki na pewno się u mnie pojawią.

O Wyspiańskim nie będę Wam tutaj opowiadać, chyba każdy kojarzy tego wszechstronnego artystę, nazywanego naszym czwartym wieszczem narodowym. Zajmował się malarstwem, architekturą, typografią i plakatem, konserwacją dzieł sztuki (polichromii), projektował meble i witraże, tworzył dramaty i wiersze. O pewnej innej, niezbyt zresztą udanej, książce o Wyspiańskim, pisałam TUTAJ. Tam było rozczarowanie, tym razem jestem zachwycona doskonałą lekturą, która jednocześnie jest przepięknym albumem.






Obie wspomniane książki Ristujcziny - o Mehofferze i o Wyspiańskim - są świetnie napisane i rzetelnie opracowane, z wielką dbałością o szczegóły, źródła, cytaty i przykłady. Imponują przy tym ogromem wspaniałych ilustracji - oryginalnych fotografii z dawnych albumów, dokumentów, szkiców, rysunków, zdjęć witraży i polichromii, wreszcie - znakomitych reprodukcji obrazów. Książka liczy 240 stron formatu nieco większego niż A4, ma wyjściową cenę około stu złotych, ale w wielu księgarniach można ją nabyć za połowę tej ceny, co przy tej zawartości uważam za śmiesznie małą kwotę. Naprawdę warto. 


Agata Christie.



Tym razem w nagłówku wymieniłam tylko imię i nazwisko autorki, bo przeczytałam za jednym zamachem osiem jej książek (i dopiero się rozkręcam!), a wiadomo, że Agata Christie jest królową kryminału :). 

Nie jestem co prawda jakąś zaprzysięgłą fanką kryminału jako gatunku, nie czytam wszystkiego z tej dziedziny jak leci, ani wszystkich autorów, ale jest kilkoro takich, którzy mają we mnie wierną czytelniczkę. Wśród nich jest oczywiście Christie, ale jakoś tak się dziwnie złożyło, że chociaż takiej na przykład Chmielewskiej mam trzy pełne półki w biblioteczce (no przyznaję, miałam kiedyś taką fazę na wczesną Chmielewską), to Christie... ani jednej pozycji! A tu akurat niedawno mąż dostał w prezencie "Morderstwo w Mezopotamii"... Oczywiście książkę znałam, ale - po pierwsze: to Christie!, po drugie: Mezopotamia! Musiałam ją znowu przeczytać! Zanim mąż się do niej przymierzył, to ja w jedną noc już pochłonęłam całą książkę - i natychmiast zalęgło mi się w głowie postanowienie, żeby kupić całą serię. Bo książka jest ładnie wydana, w twardej okładce, i jak się okazało - to jest cały cykl przygotowany przez Wydawnictwo Dolnośląskie w 2020 roku, z okazji stulecia wydania pierwszej powieści z komisarzem Poirotem. Pierwotnie planowano wydać tylko 10 tytułów, na które głosowali czytelnicy, ale wobec dużego zainteresowania serią, podjęto decyzję o kontynuacji. W tej chwili jest już chyba coś około 30 tytułów.

Natychmiast więc zamówiłam kilka wybranych pozycji, w pierwszej kolejności te, które już znałam i lubiłam, a później co jakiś czas dochodziły następne. W ramach tego cyklu mam i przeczytałam więc:

"Morderstwo w Mezopotamii", "Śmierć na Nilu", "Zabójstwo Rogera Ackroyda", "A.B.C.", "Kurtyna", "Morderstwo w Orient Ekspressie", "Pięć małych świnek", "Tajemnicza historia w Styles". Już w drodze są następne :).

No i teraz powinnam napisać jakąś recenzję... Ale cóż nowego można napisać o książkach Agaty Christie?! Chyba już wszystko na ten temat napisano :). Tego, że Christie jest najbardziej znaną na świecie pisarką kryminałów, dowodzi chociażby fakt, że jest zarazem najlepiej sprzedającą się autorką wszech czasów: ponad miliard egzemplarzy w języku angielskim i drugie tyle w tłumaczeniach na kilkadziesiąt języków!

To może chociaż kilka zdań o tej pierwszej książce, od której zaczęło się u mnie kupowanie kolejnych, a szczerze mówiąc była to chyba jedna z pierwszych w ogóle książek Agaty Christie, jakie miałam przyjemność dawno temu poznać. "Morderstwo w Mezopotamii", którego akcja rozgrywa się w środowisku ekipy archeologicznej, jest powieścią szczególną, ponieważ Agata Christie, jako żona archeologa, znała doskonale realia pracy przy wykopaliskach. Dlatego też książka obfituje w doskonale opisane szczegóły miejsca, klimatu, organizacji pracy, narzędzi, używanych preparatów itd. Może to spowodowało, że uznano tę pozycję za jedną z najlepszych w dorobku pisarskim Christie. Wszystkie jej powieści cechuje pewna elegancja w prowadzeniu akcji, świetnie nakreślone sylwetki bohaterów, a jednocześnie doskonale zamaskowane szczegóły, które mogłyby naprowadzić czytelnika na odgadnięcie najważniejszych wątków, motywów czy sprawców zbrodni. Czytam zawsze jej książki z ogromną przyjemnością :).

*****


Poza książkami, które dzisiaj wymieniłam, było jeszcze trochę przypadkowych tytułów, o których już nie będę przynudzać... ale też całkiem sporo czasu poświęciłam na studiowanie (i zdobywanie) wszelkich opracowań dotyczących życia i twórczości pewnej niezwykłej osoby... Z tym, że to jest już całkiem odrębna historia i opowiem o tym innym razem... i chyba wielu moich stałych czytelników mocno zaskoczę :). Najpierw jednak będzie dawno obiecany wpis z obrazkami.

poniedziałek, 25 lipca 2022

Ogrodowanie i przetwarzanie.

Pełnia lata. Ogród. Dodajmy - ogród częściowo użytkowy, czyli z warzywnikiem i mini-sadkiem. Tak szczerze mówiąc, to ilościowo wszystko jest w skali mini. Ogródek miejski, raptem 8 arów łącznie z domem. Spore, jak na ten areał, oczko wodne z przylegającą altanką zajmują też kawał posesji, więc nie ma się gdzie za bardzo rozpędzać z nasadzeniami. Drzewa i krzewy owocowe mamy dopiero od niedawna, bo w czasie największej aktywności zawodowej, połączonej z okresem szkolnym naszych latorośli, na poważne ogrodowanie mieliśmy mało czasu, a jeszcze mniej ochoty. Bo żadni tam z nas ogrodnicy. Więc były bezobsługowe iglaki, trawnik, trochę bylin. Teraz dopiero zaczynamy się w to bardziej zagłębiać, wycięliśmy sporo wyrośniętych iglaków, sadzimy rośliny bardziej "spożywcze". Ale pracy przy nich jest nieporównywalnie więcej.


w tle widać fragment siatki zacieniającej, o której wspominam w poście


Mój mąż chciał mieć ogród, dom z ogrodem. Ale jak mu wypominam, że mało się w tym ogrodzie udziela,  to mówi, że on chciał ten ogród MIEĆ, a nie w nim pracować! No i cóż mam na to rzec, faktycznie, nie przypominam sobie, żeby deklarował kiedykolwiek marzenie o pracy na roli. To tylko ja mam takie podejście, że do marzeń dopinam zaraz rozsądek, czyli rozpiskę obowiązków i plan pracy. Nie, żeby całkiem się migał, ale zapału też specjalnego nie miał. Na szczęście na stare lata jakoś i mąż bardziej jest skłonny do prac ogrodowych, i ja mam na to więcej czasu (chociaż za to sił jakby nieco mniej). No i tak sobie tam powoluśku coś w tym ogrodzie dziubiemy...

Mamy więc dwie jabłonki, po jednej śliwie, wiśni i czereśni. Z brzoskwinią coś nie poszło, chociaż zdążyłam jednego roku narobić całkiem fajnych dżemów z brzoskwinek i z brzoskwinek z pigwowcem... Grusza wiecznie chorowała (jałowce u sąsiadów) i nie doczekaliśmy się przez parę lat ani jednego owocu, więc poszła pod topór. Planujemy dosadzić czereśnię i może nową brzoskwinię, ale to się jeszcze zobaczy. Krzewy owocowe to po dwie jagody kamczackie, czerwone porzeczki, agresty, kilka borówek amerykańskich, maliny, jeżyna, truskawki wiecznie pożerane przez ślimaki (będę teraz sadzić w doniczkach na tarasie). Stopniowo chcemy zastępować kolejne iglaki i jakieś niezagospodarowane ugory krzewami owocowymi, w planie jest też szklarenka na warzywka i odgrodzony od psa warzywnik.

Z warzywami różnie bywało, raz je uprawiałam, kiedy indziej z braku czasu odpuszczałam... Miałam kiedyś fazę na permakulturę, ziemniaki z tego były fantastyczne, dynie szalały, ogórki niczego sobie, jarmuż, lubczyk, seler, pietruszka... Pomidory wczesne super, ale późniejsze często łapały zarazę, lepiej się udawały te w donicach, a przenoszone jesienią do domu potrafiły owocować do zimy. Winogrona jednego roku są, drugiego nie za bardzo, ale smaczne, słodkie, i jak już owocują, to na całego :).

Szaleńczo co roku owocują czerwone porzeczki, z dwóch krzaków zbieram po kilka wiader. W tym roku jednak muszę je w końcu porządnie odmłodzić i przerzedzić, więc nie wiem jak to w przyszłym będzie z tym urodzajem. Moje chłopaki nie przepadają za porzeczkami, więc większość idzie do słoików, najlepiej potem schodzą nam te mieszane z truskawką albo maliną. Tylko ja w rodzinie lubię też porzeczki na surowo z krzaczka, w sezonie w ramach obiadu codziennie zjadam sporą salaterkę owocków z łyżką miodu, czasem z odrobiną jogurtu. Uwielbiam :). Agrest nam się w tym roku ugotował w upale, owoce wyglądały jak wyjęte z kompotu. Zamierzam zastąpić obecne krzaczki szczepionymi na pniu, gałązki będą miały więcej przewiewu, a poza tym dosadzona będzie czereśnia w takim miejscu, że da krzewom owocowym trochę cienia. No i patrzcie, do czego to doszło... dawniej człowiek kombinował jak zapewnić roślinom więcej słońca, a teraz trzeba je przed tym słońcem chronić. Dobrym patentem jest też siatka zacieniająca - w tym roku dla ugotowanego agrestu już za późno, ale w przyszłym zainstalujemy takie siatki tam gdzie cienia brakuje.




Oprócz własnych zbiorów mamy dostawy zaprzyjaźnione: hurtowo aronii i czarnej jagody, czasem truskawek i pod koniec lata czerwonych pysznych winogron. Truskawki i maliny ponadto kupujemy z dobrego źródła, bo zimą lubimy takie ze słoiczka, do herbaty. Owoce jagodowe najczęściej robię najprostszym sposobem: zasypuję cukrem, zagotowuję, nalewam gorące do słoików, zakręcam i na tym koniec, żadnej pasteryzacji. Dzienny zbiór owoców z ogrodu czy kupionych okazyjnie kilka łubianek truskawek jestem w stanie zrobić w ten sposób po pracy wieczorową porą, bez specjalnego wysiłku. A wolę to robić sukcesywnie, codziennie po trochę, żeby sobie nie obrzydzić na przykład całego weekendu jakimś przemysłowym przetwórstwem. Na to przyjdzie czas pod koniec lata, kiedy będę robić leczo, ajvary, przeciery pomidorowe i nasze ulubione wieloskładnikowe sałatki. Będzie tego sporo, a i przygotowanie samo w sobie to już nie tak hop-siup, jak z truskawkami.

Z owoców pewnie jeszcze będą jakieś bardziej skomplikowane smażeniny, dżemy czy konfitury, powidła itd, takie rarytasy smakowe, ale to już w mniejszych ilościach, acz bardziej pracochłonne. To znaczy w sumie pewnie wyjdzie i tak hurt jak zwykle, ale zrobię po kilka słoiczków przeróżnych kompozycji, bo lubię eksperymentować z mieszankami smaków, przyprawami itd. 

A wracając do naszego ogrodu... W tym roku, ze względu na szalejącego Dżemika, wszystkie prace ogrodowe zostały wstrzymane, coś tam tylko wycinamy ze starych krzaczorów, podlewamy wieloletnie nasadzenia, żadnych nowych roślinek - mam doświadczenie z młodymi (dużymi!) psami w ogrodzie, więc nawet nie próbuję się rozpędzać z sadzeniem czegokolwiek, skubany wykopie wszystko :). Warzywnik mam zatem na balkonie, poza zasięgiem Dżemikowych łapsk... i poza zasięgiem żarłocznych ślimaków, przy okazji :))). Ściślej mówiąc to jest taras na pierwszym piętrze, około 15 metrów kwadratowych, południowa patelnia (zawiesiliśmy siatkę zacieniającą, super sprawa). Sama nie wiem, co mnie tak naszło z tym warzywnikiem, miało być kilka ogórków i pomidorków, a zrobiła się istna dżungla.



Ogórki wysiałam, dość późno zresztą, no i jakoś wszystkie wzeszły i dobrze rosły, szkoda było wyrzucić, dać nie było komu, no to powsadzałam w co tam się dało, nawet wiaderko po farbie się trafiło... mąż ochoczo z własnej inicjatywy dokupił skrzynki i donice, obornik w granulkach i jakieś odżywki, trochę czarnoziemu cudnego na domieszkę do naszej kompostowo-ogrodowej... 

Tutaj małe wtrącenie wyjaśniające: często piszę, że mąż coś tam kupił... no bo u nas to jest tak, że ja nie cierpię łazić po sklepach, a mąż uwielbia, poza tym ja - pomimo posiadania prawa jazdy - nie jeżdżę samochodem, bo wolę chodzić, a dodatkowo, trzymając się tej zasady konsekwentnie, mam wymówkę od latania po zakupy, a dawniej od wożenia dzieci na różne zajęcia itd... no i generalnie jestem domatorką i lubię prace domowe :) - taki mamy podział funkcji od dawien dawna i oboje to sobie chwalimy. Mąż tylko pyta co trzeba kupić i leci do sklepu bez szemrania, zresztą większość zakupów robi z własnej inicjatywy, ale jak mi czegoś nagle zabraknie, to nie ma problemu, żeby pojechać i kupić. Gotujemy oboje, ale już wszelkie porządki domowe, zmywanie, pranie, prasowanie itd. to moja działka. Dawniej miałam czasem poczucie, że "wszystko na mojej głowie", ale od kiedy przestałam się przejmować bałaganem, jaki tworzy w zastraszającym tempie wokół siebie mój ślubny, to jest OK :).

Wracając do moich nasadzeń... Na pomidory najpierw machnęłam ręką, ale mamie zostały sadzonki, po dwie-trzy sztuki kilku rodzajów (malinowe, koktajlowe, czekoladowe itd, razem 15 krzaczków), no to wzięłam... i dwie cukinie... i dyńkę Hokkaido, którą uwielbiam... No i się porobiło... Póki to było małe, to ok, ale jak urosło... istny busz!

Ogórki owocują jak szalone, codziennie zbieram dwa do trzech kilogramów. Tyle tylko, że na dzienne podlewanie idzie około 100, a w upalne dni nawet 150 litrów wody. Wiem, bo sama noszę w konewce i trzy, a nawet cztery razy dziennie podlewam. Liście więdną nawet nie z braku wody, ale z gorąca, cukinie zrzucały zawiązane owocki, najprawdopodobniej przez ten upał właśnie. Mieliśmy po 37 stopni w cieniu, na słońcu pewnie by się dało jajko usmażyć. A propos cukinii - znalazłam ciekawy patent na prowadzenie tego rozłożystego warzywa w pionie. Obcina się dolne liście w miarę dojrzewania i wzrostu rośliny, i przywiązuje się łodygę do palika. Z czasem wygląda to jak drzewko. Niby proste, a jakoś sama na to nie wpadłam. Super sprawa, bo cukinia potrafi rozłożyć się bardzo szeroko, a tak mamy oszczędność miejsca, a przy okazji liście i owoce nie leżą na ziemi. 

Tutaj widać ogórki rozpięte na oknie, co ma tę dodatkową zaletę, że taka zielona zasłona zacienia trochę południowo-zachodni pokój. Co prawda skrzyneczki małe, ostatnie jakie miałam, no i pod dachem ogórki nie są dobrze nasłonecznione, więc dojrzewają trochę wolniej, ale kilka mizerii już z nich było :).



Ogórki kisimy, robimy do bieżącego spożycia mizerię i tzatziki, cukinii kilka też już zjedzonych, robimy leczo, do słoików na zimę też będzie, a jakże! Pomidory dojrzewają powolutku ale już kilka zerwaliśmy... No i - pierwsze zimowe sałatki już w słoikach! Powiem Wam, że ja w sumie nawet lubię robić przetwory, tyle że nie zawsze udaje mi się zgrać nagłą dostawę surowca z moim wolnym czasem, wtedy czasem noc mnie zastaje przy garach... 

Dla pamięci przepis na pierwszą tegoroczną sałatkę słoikową, z moich cukinii i ogórków, z dokupioną papryką i marchewką:




SAŁATKA ŁAGODNA Z CUKINII I OGÓRKÓW - do słoików.

Dwie spore cukinie, około 2,5 kg ogórków, cztery spore cebule, mniej więcej kilogram marchewki, trochę więcej czerwonej papryki. Proporcje zresztą nie są ważne, ja po prostu wykorzystałam nadmiar cukinii i ogórków. Oczyszczone warzywa pokroić w plasterki, cebulę w piórka, papryki w paski. Posolić - u mnie poszło około 4 łyżek soli, dodać kurkumę, białą gorczycę, pieprz czarny i ziołowy, ostrą paprykę w proszku, ja dałam niezbyt dużo, bo ta wersja miała być łagodna w smaku, jeszcze trochę zieleniny - u mnie były liście selera, bo akurat miałam. Zostawić na 1-2 godz., potem odlać sok, który puściły warzywa, wrzucić do garnka i zagotować. Można bez gotowania, ale my wolimy bardziej "na miękko" :). Zalewa była robiona "na oko" i wyszło mi stanowczo za dużo, nadmiar wlałam do słoika do wykorzystania na następną porcję sałatki. Proporcje: na litr wody szklanka octu 10%, kilka liści laurowych, ziela angielskiego, goździków, łyżka soli, łyżka cukru. Gorące warzywa zapakować do wyparzonych słoików, dolać kilka łyżek oleju i zalewę, zakręcić słoiki, pasteryzować (25 minut na mokro). Wyszło mi 8 słoików 800ml, akurat takie miałam (mąż w ferworze porządków w piwnicy wyrzucił sporo tych mniejszych, o czym się dowiedziałam, jak po nie poszłam, a dużych to ja mam akurat o jakiś milion za dużo, głównie po miodzie). Trochę za dużo napakowałam tej sałatki, trzeba było zrobić 9 słoików mniej załadowanych, żeby dokładniej zalać zalewą, no ale wyszło jak wyszło, te będą do szybszego zużycia. 




To dość prosta sałatka. Nasza ulubiona w podobnym typie ma więcej składników, jest też mocniej doprawiona. Ale nie da się jeść na okrągło tego samego, będą więc jeszcze inne wariacje sałatkowe, stosownie do tego, co mi wyrośnie na balkonie, albo ktoś podrzuci, albo mąż nagle dokona spontanicznego zakupu skrzynki papryki, czy tam dajmy na to worka marchwi od znajomego rolnika. Wtedy kombinuję, co z tego zrobić. Na razie chodzi za mną pasztet z cukinii, nie robiłam jeszcze nigdy, trzeba spróbować :).

No i tak to lato mija na przetwórstwie owocowo-warzywnym. Jeździmy czasem na jakieś okoliczne imprezy typu eko-cośtam, targi rzemiosła itd. Kupujemy ekologiczne warzywa, kozie sery, które nagle ostatnio nam posmakowały, kiszonki i żywe octy (robię też sama, ale nie nadążam z produkcją), herbatki ziołowe z ekologicznych upraw. Mąż prawie nie je mięsa, co jeszcze rok temu było nie do pomyślenia. Chleb kupujemy wyłącznie żytni na zakwasie. Zero słodkości (no dobra, raz jeden były lody, a gorzka czekolada traktowana jako prebiotyk i niszczyciel blaszek miażdżycowych), a z alkoholi to w tym upale króluje cydr :). Kawę piję zawsze z dodatkiem pół łyżeczki cynamonu, mielonych goździków i łyżeczki kakao (zabijacze złych bakterii i prebiotyk). Dużo naturalnych jogurtów, kefir, własne kiszonki (ogórki, buraki, kapusta, czasem jakieś mieszanki kolorowe - probiotyki!). Mnóstwo czosnku w różnych postaciach (naturalny antybiotyk! - jako dodatek do sałatek, kanapek, sos tzatziki, mikstura z miodu, cytryn, czosnku i imbiru, itd). 

Na temat dbania o własny mikrobiom mogłabym już książki pisać :). Po jakiejś jesiennej wirusówce zatok (a diabli wiedzą, może to i covid był, bo objawy omikronowe mieliśmy, ale testy ujemne) okazało się po paru miesiącach, że ciągnące się dolegliwości w obrębie jamy ustnej i zatok, u męża też zapalenie tkanki łącznej, są objawem zakażenia paciorkowcem i candidą, pewnie w następstwie osłabienia odporności wirusem. Mąż bardziej chorował i brał penicylinę, ja odczuwałam tylko pewien dyskomfort, więc postawiłam na naturalne antybiotyki, oboje - dieta nastawiona na wytrucie tego paskudztwa i wzmocnienie własnych dobrych bakterii, a więc probiotyczno-prebiotyczna i wykluczająca pożywki dla wroga :). Ja stosowałam jeszcze płukanie wodą utlenioną i szałwią (nos, gardło), trochę ssanie oleju, co kiedyś wydawało mi się bzdurą, ale spróbowałam i faktycznie przy tym paciorkowcu w jamie ustnej efekt był odczuwalny błyskawicznie. No i wyleczyliśmy się (potwierdzone wymazami z posiewami), dość szybko nawet, jak na pół roku hodowania dziadostwa i szukania przyczyn dolegliwości, co mnie zaskoczyło, ale byliśmy bardzo konsekwentni. Jednak coś tam się może ciągle czaić głębiej, więc trzeba dbać o "naszych przyjaciół" czyli dobre bakterie. 

Polecam książkę "Jelita wiedzą lepiej", więcej o niej napiszę w kolejnym wpisie książkowym, który obiecałam, pamiętam, tylko grafik mi się trochę zmienił :). Moje plastyczne wytwory, czyli obrazki, też innym razem, bo bym Was tutaj zanudziła. Upał nie sprzyja niczemu, a zwłaszcza siedzeniu przy komputerze...



piątek, 6 maja 2022

Kleksy.

Wracam do żywych, czyli do blogosfery - może na chwilę, a może na dłużej, sama jeszcze nie wiem. Będzie to taki raczej nieśpieszny powrót, zapewne z przerwami, bo wciąż jestem w niedoczasie na kilku frontach. I szczerze mówiąc nie mam jakiegoś szczególnego przypływu chęci do blogowania. Wydawało mi się jednak, że jak nie odkurzę teraz bloga, to za miesiąc czy dwa już w ogóle o nim zapomnę. No zobaczymy... Dzisiaj tylko krótki raport ze spraw bieżących. 

Nasz Dżemik, o którym było tutaj i tutaj, ma 9 miesięcy, waży prawie 40 kg i wciąż uważa, że jest małym kotkiem, a wygląda tak:



A przecież jak do nas przybył z końcem września, to był taką słodką kluseczką:



Jak się pewnie domyślacie, taki wyczynowy piesio rozmiarów cielaka, w wieku przedszkolnym, ma kiełbie we łbie (pomimo wrodzonej mądrości właściwej owczarkom niemieckim), niespożytą energię i ciekawość świata, co w połączeniu z jego dość potężną masą daje efekty w postaci: rozgryzionego w drobiazgi zwalistego fotela, który służył kilku pokoleniom psów za leżankę, przerytego na wskroś i do cna trawnika (darmowa wertykulacja), wydrążonych półmetrowej głębokości i jeszcze większej średnicy dziur w rabatkach (nie trzeba będzie kopać pod nowe nasadzenia), oraz pomniejszych modyfikacji wystroju, w rodzaju rozbitej dużej lampy z ceramiczną podstawą (stara była, zrobiło się miejsce na nową), przerobionych na frędzelki i koronki kilku kocyków (czas był najwyższy, żeby je wyrzucić) itd... A potem oczywiście najchętniej uwala się na kanapie - pańcio pozwalał jak Dżemik był mały, no i teraz ma konkurencję do miejsca na poobiednią drzemkę.




No, wesoło z nim jest... ;) - ale o ogrodzie w tym roku to raczej trzeba zapomnieć, chwilowo mamy tam skrzyżowanie kretowiska z pobojowiskiem. Przewiduję jedynie skrzynkowo-balkonową uprawę pomidorków koktajlowych, ogórków, cukinii... Z roślin ozdobnych od wielu lat mam w ogrodzie głównie byliny i krzewy, raczej takie małoobsługowe i dość odporne na niesprzyjające warunki. Jest więc nadzieja, że przetrzymają radosny okres Dżemikowego szczenięctwa. Może uda mi się dosadzić trochę ciekawych traw, natomiast żadnych delikatnych kwiatowych rarytasów na pewno nie będę w tym roku wprowadzać. Marzy mi się kilka nowych odmian ciemierników i powiększenie cebulkowej rabatki (tulipany, hiacynty, szafirki itd), ale nie wiem, czy do jesieni dogadamy się w tej sprawie z naszym pieseczkiem.

Mam natomiast nieco bardziej realny plan odtworzenia niegdysiejszej domowej dżungli. No, może to nieco na wyrost zamierzenia, ale był czas, kiedy mieliśmy naprawdę mnóstwo roślin w domu, a teraz jakoś pustawo... Kolejne remonty dały w kość niektórym egzemplarzom - kurz budowlany, przestawianie z miejsca na miejsce, przeciągi... Zginęły tym sposobem monstrualne paprocie i różne pnącza. Były też cudowne pomysły mojego męża, polegające na wyniesieniu (pod moją nieobecność) na słoneczny taras starych potężnych okazów, które przez całe lata stały w dość cienistych kątach... Spaliły się tak piękne monstery i fikusy. Kolekcję kaktusów zabrał ze sobą, wyprowadzając się "na swoje", starszy syn. Pielęgnował je i uwielbiał, nie żałowałam więc, dobrze mają u niego. Kilka roślin nie przeżyło pierwszej zimy w ogrodzie zimowym. No ale fakt - inne za to się wzmocniły, jak choćby mój aloes, wciąż ten sam, znowu pięknie zakwitł, w tym roku nawet dwukrotnie! Czasem też winien był brak czasu i chęci, czyli zaniedbania w pielęgnacji. Teraz i czasu mam więcej, i miejsca w domu, więc zaczynam się rozglądać za roślinkami :).

*****




Nasi młodzi wyprowadzili się w końcu do wyremontowanego mieszkania po dziadku, zabrali ze sobą swoją Kocię... Było z tym jednak trochę zamieszania, Kocia odcierpiała tydzień w nowym lokum, chowała się po kątach, rozpaczała, ale za radą weta dostała feromonową obróżkę i wydawało się, że nawet trochę pomogło... na chwilę. Pozostałe u nas siostrzyczki Koci, czyli Basiunia i Balbinka, przez kilka dni zapytywały dużymi oczkami gdzie się podziała trzecia siostrunia, widać było, że są zaniepokojone jej nagłym zniknięciem. Trzymały się razem, jak nigdy przedtem, chyba na zasadzie "jak będziemy razem we dwie, to może już żadnej z nas nie porwą!".

Po trzech tygodniach Kocia przyjechała do nas w odwiedziny na weekend. Siostrunie najpierw obwąchały ją nieufnie, ale za chwilę wszystko było po staremu. Kocia odbyła dwie dłuższe pozadomowe wycieczki samopas, nie zginęła, wróciła, pomieszkała, pospała, pojadła... po dwóch dniach pojechała znowu do siebie. Wszystko było ok, ale jej państwo wymyślili nagle, że lecą na półtora tygodnia na wczasy.... No i super, młodzi polecieli, a Kocia znowu wylądowała u nas. Wyglądała na zadowoloną, spała jak należy, czasem wychodziła na dwór, bawiła się z resztą stada. 

Schody się zaczęły dopiero, jak państwo wrócili i zabrali kota do mieszkania. Kocia u nich za dnia owszem spała, ale około 20tej zaczynała świrować. Chodziła, domagała się uwagi i pieszczot, miauczała, chrobotała wszystkim, skakała po meblach... Młodzi wcześnie rano wstają do pracy, więc te nocne serenady i harce mocno dały im w kość. Proponowaliśmy więc, żeby Kocia została u nas na stałe, bo chyba jej dobrze "na wsi" i w kocim towarzystwie, no ale młodzi chcieli mieć kota u siebie. Postanowiono zatem, że odbędą się kolejne próby przywożenia jej na kilka dni do nas, potem znowu do nich, może zajarzy, że to nie na zawsze i jakoś się uspokoi. 

Dawno temu starszy syn miał w studenckim mieszkaniu w dalekiej stolicy kota, z którym przyjeżdżał do nas na ferie i wakacje. Pierwsza podróż (przez pół Polski) odbyła się przy akompaniamencie nieustającego kociego zawodzenia, ale za drugim czy trzecim razem, jak student zaczynał pakowanie i wyciągał z kąta kontenerek, to kot sam do niego właził i czekał na wyjazd. No ale z Kocią to tak nie zadziałało. Doszło do tego, że przy kolejnej bytności u nas, jak syn tylko wszedł do domu, Kocia na jego widok wystrzeliwała ze swojego posłanka jak z procy i momentalnie chowała się w niedostępnym dla człowieków kącie za kuchenną zabudową, dając jasno do zrozumienia, że nie da się więcej porwać. Skutek całego zamieszania: Kocia obecnie już całkiem mieszka u nas. Czyli mamy sześć kotów i psa.

Czarny Grubcio, co do którego przez parę miesięcy miałam wątpliwości, czy on nie ma gdzieś w pobliżu innego domu, zamieszkał u nas już na stałe. Dziewczynki, czyli wszystkie koteczki, przyzwyczaiły się do niego, z Grubcia taki dość spokojny misio, czasem wychodzi z domu, potem wraca, pałaszuje to co zostało w miseczkach po grymaśnych księżniczkach i maszeruje do piwnicy, gdzie ma swój koci domek i święty spokój. Przesypia tam niemal pół dnia i całą noc. Ostatnio zaprzyjaźnił się z Dżemikiem, Dżemik ustępuje mu miejsce na psim fotelu, wylizuje mu czuprynę, a Grubciowi to pasi :).

Natomiast 17-letnia emerytka Czarnuszka mocno się posunęła ze swoją starością i właściwie to spodziewamy się, że lada dzień odejdzie za Tęczowy Most. Chudzinka się z niej zrobiła, futerko przerzedziło, kuśtyka trochę niezdarnie, czasem coś jej się w łebku pokićka i widać, że nie wie gdzie się obrócić, taki koci Alzheimer. Ale poza tym nie widać, żeby jej coś konkretnego dolegało, przejściowo tylko był jakiś stan zapalny w oczku, ale sytuacja już opanowana, apetyt ma całkiem niezły jak na tę zerową aktywność, tylko tak sobie powolutku słabnie i przygasa... Nie biega po dworze w zasadzie od dwóch lat, tylko czasem ma ochotę na przewietrzenie futerka i lubi wtedy posiedzieć sobie na wycieraczce przed drzwiami wejściowymi. Nikt jej nie dokucza, ma status szacownej rezydentki, smakołyki ulubione są dla niej specjalnie chowane i pod nosek podtykane... 





I tak to.... A ja sobie ostatnio dziubię takie oto drobnostki, naszło mnie na mini obrazeczki, jakieś bzdurki, gryzmołki, abstrakcje, zakładki i takie tam inne zajmowacze czasu :). Te abstrakcyjne akwarelki nazywam kleksami, bo bazą tutaj są głównie kleksy albo jakieś przypadkowe mazaje w nieskomplikowanych kolorach, po wyschnięciu podrasowane nieco bazgrołami wykonanymi czarnym cienkopisem, białym żelopisem i metaliczną farbką w kolorze miedzianym.



Oczywiście zdjęcia do bani, nie ogarniam tego - na komputerze wyglądają bardzo dobrze, a po przeniesieniu do bloggera jakaś kaszana. Muszę spróbować robić wpisy z telefonu, bo zdjęcia robię teraz telefonem, może po drodze nie zgubi się ich jakość. Ale szczerze mówiąc nie przepadam za używaniem telefonu tam, gdzie można to zrobić za pomocą komputera. 

A kolejny wpis będzie książkowy i o pewnej mojej nowej pasji.

*****