Do początku tej opowieści odsyłam tutaj (klik!) - Książki w moim życiu - część 1.
Szczerze mówiąc - nie sądziłam, że ta historyjka kogoś zaciekawi, toteż bardzo miło zaskoczyło mnie ciepłe jej przyjęcie :). Myślę, że przyczyniła się do tego epidemia i przymus siedzenia w domu. Człowiek się nudzi i czyta takie tam różne dyrdymałki... Sama sporo czasu spędziłam w ostatnich dniach na przeczesywaniu internetu, miałam po prostu na to więcej czasu niż zwykle.
Ogólnonarodowa kwarantanna dopiero się rozkręca, więc jest szansa, że dalszy ciąg moich książkowych historyjek znajdzie czytelników :).
W zasadzie planowałam napisać jeszcze tylko tę drugą i zarazem ostatnią część, na tym miał być koniec. Ale wiele osób pisało, że opowiadanie o moich książkach z dzieciństwa poruszyło w nich sentymentalne, wzruszające wspomnienia... bo te same książki były w ich domach, bo przypomniały im się ich własne ulubione lektury z młodości... Opowiadaliście w komentarzach o swoich ukochanych książkach i bohaterach, napisaliście wiele ciepłych słów, dziękując za ten post. A ja bardzo Wam dziękuję za tak ciepłe, przemiłe słowa i za to, że dzielicie się ze mną swoimi wspomnieniami :).
W tej sytuacji pomyślałam sobie, że dopiszę jeszcze aneks do tej pierwszej części.
Zamiast przeskakiwać od razu do poważnych aspektów dojrzałego, dorosłego czytelnictwa, jak miałam to w planie, zatrzymam się jeszcze przy tych młodzieńczych lekturach, do których ja także wracam z ogromną sympatią i wzruszeniem. Może nawet będą dwa aneksy...
Dzisiaj - o literaturze "dziewczyńskiej" :).
Prawdę powiedziawszy to dużo tego nie ma, w podstawówce czy liceum typowych książek dla dziewcząt jakoś specjalnie nie wybierałam. Książki, którymi zachwycały się koleżanki, niekoniecznie trafiały w mój gust. Tak jak pisałam w pierwszej części - dość szybko polubiłam litearturę przygodową i podróżniczą, a od początku ogólniaka z wielkim zapałem czytałam poważną klasykę, która moim rówieśnikom wydawała się nudna i niezrozumiała. No taka była ze mnie dziwaczka. Oni chodzili na dyskoteki, a ja malowałam obrazki i czytałam książki.
To teraz kilka słów napiszę o sobie.
W głębi duszy jestem romantyczką i marzycielką, jestem bardzo empatyczna, wrażliwa, uczuciowa, szczera, nie lubię plotek i intryg, zawsze miałam bujną wyobraźnię, lubię przyrodę, jestem optymistką, dla której zawsze szklanka jest do połowy pełna, cieszę się drobiazgami, niewiele mi potrzeba do szczęścia.
Czyż nie jestem podobna do Ani Shirley?! ;)
W komentarzach pod poprzednim wpisem pojawił się wątek "Ani z Zielonego Wzgórza", która dla wielu czytelniczek była ukochaną powieścią w czasach pierwszej, a niekiedy i drugiej młodości. Na starym, nieistniejącym już blogu, pisywałam także dość często o książkach i pamiętam, że temat tej bohaterki także wzbudzał sporo emocji.
Daleka jestem od krytykowania książek Lucy Montgomery, są całkiem zgrabnie napisane, ale nie podzielam w pełni zachwytu licznej rzeszy jej wielbicielek. Postaram się to wytłumaczyć, po części pisałam już o tym w odpowiedziach na komentarze.
Od razu zaznaczam, że nie chcę nikogo do niczego przekonywać, tylko wyjaśniam dlaczego nie należę do fanklubu Ani.
Moje pierwsze zetknięcie z "Anią z Zielonego Wzgórza" to nie była książka, lecz kiepskie, w moim odczuciu, przedstawienie teatralne, na które poszliśmy z połową szkoły. Nie pamiętam, która to była klasa, może czwarta albo piąta.
Scena była obrotowa, z dość topornych desek, podzielona na trzy części, obracała się jakoś tak, że za każdym razem bardziej nas frapowało czy się to wszystko nie rozleci, bądź zatnie - niż akcja, gra aktorów i scenografia - bardzo zresztą umowna i uboga. Taka jakaś toporna koncepcja prostego wiejskiego życia prawdopodobnie...
Anię grała dorosła aktorka - dla oglądających to przedstawienie dzieci wrażenie było więc takie, że wszyscy aktorzy byli jednakowo starzy i chwilami trudno było się połapać, które kobiety to dzieci, a które - dorośli.
I dlaczego ta kobieta zachowuje się tak dziecinnie. I ta pretensjonalna egzaltacja w sposobie wypowiadania się, paplania bezsensowna...
Tutaj przypomnę, że opowieść o Ani zaczyna się w zasadzie od jej narodzin, ale przyjmując za bardziej istotny moment pojawienia się głównej bohaterki na Zielonym Wzgórzu, to miała ona wtedy 11 lat, a pod koniec chyba 16. Ja miałam, oglądając to, 12 czy 13 lat, i trzeba dodać, że nie znałam wcześniej treści książki. Patrząc na scenę trudno było wbić sobie do głowy, że oglądamy małą dziewczynkę czy nastolatkę.
Przedstawienie, siłą rzeczy, było okrojoną mocno wersją powieściowego pierwowzoru, reżyser skupił się na kilku oderwanych wątkach, więc nie znając kontekstu chwilami traciłam orientację w nagłych przeskokach akcji. Jakoś z tego wszystkiego można było się zorientować, że Ania miała dobre serce, ale przy tym wydawała mi się nieco fajtłapowata, oderwana od rzeczywistości i denerwująco gadatliwa, a chwilami niezrozumiale agresywna.
Nie podobało mi się to wszystko kompletnie.
Po takim doświadczeniu miałam negatywne nastawienie do książki i kiedy trzeba było ją przeczytać, a potem omawiać na lekcji, nie mogłam pojąć zachwytu nauczycielki i z trudem przebrnęłam przez lekturę. Miałam w wyobraźni tę kobietę, która zachowywała się jak nawiedzona dzidzia-piernik, leżała w łóżku w majtasach z falbanami i paplała górnolotnie lecz bez sensu, jak nakręcona. Marzycielstwo mi nie przeszkadza, ale oderwanie od rzeczywistości połączone z egzaltacją i wybuchowym charakterem to nie są cechy, które mogłabym polubić, więc Ania Shirley nie zyskała mojej sympatii.
Do różnych książek z młodości wracam po latach, bo ciekawi mnie, jak z perspektywy lat i życiowych doświadczeń będę odbierać ten sam tekst. Przeżywam w związku z tym najróżniejsze zaskoczenia i rozczarowania - zarówno pozytywne jak i negatywne. Gdzieś koło 30-tki będąc, przeczytałam więc ponownie także "Anię z Zielonego Wzgórza" i nawet dwie kolejne części. Na więcej nie miałam ochoty, nie wciągnęłam się na tyle w akcję, żeby śledzić dalsze losy bohaterki.
Nie przeczę - czytało się dość gładko, zwłaszcza drugą i trzecią część, bo historia jest spójna, dobrze napisana, ale na pewno więcej do tej powieści nie wrócę, nie zapadła w moje serce i nie ciekawi mnie co było dalej.
Wypowiedzi małej Ani, które tak podobają się wielu czytelniczkom, raczej mnie irytują, a w najlepszym razie bawią i nawet się dziwię, że tak egzaltowana osóbka bujająca nieustannie w obłokach staje się potem, w kolejnych częściach książki, tak jakoś ni z tego, ni z owego, całkiem "ogarniętą" kobietą. Być może jej górnolotny sposób mówienia, wnikliwe obserwacje otoczenia, filozoficzne rozważania itd, świadczą o jej ogromnej wrażliwości, ale bardziej chyba po prostu o skłonności do fantazjowania.
Kiedy ten drugi raz czytałam historię Ani Shirley, bardziej skupiłam się na tym, co spowodowało, że Ania tak dziwacznie się zachowywała. Przyczyną było jej trudne dzieciństwo, wzorowane zresztą na osobistych doświadczeniach autorki. Bardzo wcześnie straciła rodziców, nie czuła się kochana, już w dzieciństwie musiała pracować (!). Tak naprawdę to cała historia małej Ani jest istną martyrologią. Wszystko tam jest przygnębiające, mnożą się kary i prześladowania. Ucieczką od koszmarów codzienności było więc dla niej fantazjowanie, wymyślanie nieistniejących przyjaciółek, udawanie, że sama jest kimś innym, dorabianie wymyślnych nazw zwyczajnym rzeczom. Chodząc z głową w chmurach trochę się w tym wszystkim gubiła, była nieustannie rozkojarzona i w efekcie wpadała nieustannie w kłopoty.
Kiedy myślę o zachowaniu małej Ani Shirley, przypominają mi się niektóre dzieci z domu dziecka, z którymi miałam styczność głównie na wakacyjnych koloniach organizowanych przez zakład, w którym pracował mój tato. Firma zawsze fundowała wyjazd także dla jakiejś grupy podopiecznych z domu dziecka. I te dzieci, skądinąd całkiem fajne, opowiadały niestworzone historie o swoich fantastycznych, kochających i bardzo zamożnych rodzicach. Najczęściej były to opowiadania o tym, że zaraz po tych koloniach mama czy tata zabiorą ich na wczasy do Bułgarii, która była wówczas szczytem marzeń i niebywałym luksusem, kupią im także mnóstwo wspaniałych prezentów, bo zresztą przecież zawsze tak robią, i w zasadzie to wszystko w ich życiu wydawało się cudowne i bajkowe. Jak w fantazjach Ani Shirley. Nie podważałam nigdy tych opowieści, ale było to tak grubymi nićmi szyte, że słuchałam z niedowierzaniem i smutkiem, bo nawet jak miałam 10 lat, to zdawałam sobie sprawę, że w domu dziecka nie jest się na chwilę i przez przypadek, i że to wszystko są tylko marzenia...
Dokładnie tak samo było z Anią Shirley. Jeśli ktoś jest oburzony tym co tutaj napisałam, proponuję przeczytać nietypową recenzję "Ani z Zielonego Wzgórza" - tutaj: http://ardeeda.pl/historia-ani-shirley-nie-jest-optymistyczna-avonlea-mroczne-te-ksiazki-sa-smetne/ . Autorka recenzji szczerze i brutalnie punktuje wszystkie te przerażające kwestie, o których tak naprawdę opowiada książka, a wiele osób o nich zapomina: niewolniczą pracę małego dziecka, odrzucenie, osamotnienie, brak miłości i akceptacji, prześladowania, wyśmiewanie, krytykowanie, wymyślne kary, poniżanie... Z tym wszystkim musiała się zmierzyć mała dziewczynka, a później nastolatka! Zarówno dorośli w tej książce, jak i jej rówieśnicy, w znakomitej większości to jej prześladowcy - ludzie okrutni i podli. Jak można czytać taką książkę z przyjemnością? Mnie bolało serce. Męczę się, czytając takie historie, dlatego też odrzucało mnie od tej książki. Ja widziałam tam przede wszystkim smutne dzieciństwo i wyobcowanie dziewczynki, która od tego wszystkiego dostaje rozdwojenia jaźni.
Może jestem nadwrażliwa...
Jednak współczucie dla emocjonalnych i takich zwyczajnych, życiowych problemów Ani Shirley, dla jej osamotnienia i zagubienia, nie wzbudziło we mnie sympatii dla tej dziewczynki, a jedynie współczucie. Nie znając przyczyn jej dziwacznego zachowania - nie chciałabym jej mieć za przyjaciółkę. Jest jaka jest, ale to nie moja bajka. Boję się ludzi nadmiernie fantazjujących i bezustannie paplających, wydają mi się nieszczerzy, podejrzani, dziwni, może chorzy, niezrównoważeni... no w każdym razie coś z nimi jest nie tak.
W drugiej części następuje nagły skok poziomu intelektualnego Ani, jej równowaga psychiczna wraca do normy, a za tym nadchodzi totalna zmiana w zachowaniu. Ale co się stało to się nie odstanie, za tamtą dziewczynką z pierwszej części nie przepadam. Dla mnie Ania z części pierwszej i ta z kolejnych - to dwie zupełnie inne osoby.
Dalsze losy Ani, opisane w kolejnych częściach jej historii, napisane są z zupełnie odmienioną koncepcją postaci. Ania jest nagle całkiem inną osobą. Dorosłą, dojrzałą emocjonalnie, inteligentną, rozsądną i odpowiedzialną. Trochę to zaskakujące, tak za jednym pstryknięciem... no, ale może w życiu też tak bywa? Może tak było z Lucy Montgomery? Niektórzy ludzie doroślejąc wyrastają także z dziecięcych lęków, zmieniają się totalnie. W każdym razie pierwsza i kolejne części "Ani" to książki w zupełnie innym duchu i przeznaczone dla zupełnie innych odbiorców.
Część drugą i trzecią akceptuję. Pierwszej, niestety, nadal - nie.
Ale dajmy spokój Ani z Zielonego Wzgórza, bo miałam pisać o książkach, które w młodości lubiłam. Teraz będzie krótko i treściwie :).
W nurcie literatury, która określam jako "dziewczyńską", jako jedne z pierwszych, poza bajkami o królewnach, pojawiły się na przykład: "Mania Lazurek" Hanny Januszewskiej, "Małgosia kontra Małgosia" Ewy Nowackiej, "Godzina pąsowej róży" Marii Kruger, książki Kornela Makuszyńskiego - jak choćby "Awantura o Basię" czy "Szaleństwa panny Ewy". Takie historyjki związane z dziewczynami, ale przede wszystkim albo awanturnicze, albo nieco magiczne, z przenoszeniem się w czasie. Tak naprawdę więc nie miało znaczenia, czy głównym bohaterem jest chłopak czy dziewczyna.
Oczywiście takich książek była cała masa, bo czytałam wszystko, co mi wpadło w ręce, ale wielu tytułów i autorów po prostu w tej chwili nie pamiętam. Niektóre poprzypominały mi się, bo mam je w swojej biblioteczce. Nawet odłożyłam sobie niektóre, żeby zaraz przeczytać ponownie :).
Pod koniec mojej podstawówki z takich poważniejszych książek o miłości jedną z najbardziej znanych stała się Ericha Segala "Love story", której rozgłos przyniosła ekranizacja. Z kina wszyscy wychodzili zaryczani... no, wszystkie dziewczyny, bo chłopaki tylko dyskretnie pociągali nosami ;). Krótka, prosta, piękna opowieść o zwyczajnej miłości dwojga młodych ludzi, których dzieli wszystko, zakończona w najmniej spodziewanym momencie w sposób rozrywający serce... Ale takich książek napisano tak niewiele....
Generalnie nie szukałam w książkach tematyki związanej z młodzieńczymi problemikami miłosnymi, bo miałam ich nadmiar w realnym życiu. Na brak wielbicieli nie narzekałam, chociaż oczywiście moje życie uczuciowe nie było samymi różami usłane, bo nawet jak dziesięciu chłopaków się we mnie kochało, to ja akurat miałam słabość do tego jedenastego, co nie bardzo zwracał na mnie uwagę. Tak że parę razy serce miałam zranione, ale nie roztrząsałam takich kwestii z koleżankami, nie paplałam z nimi kto z kim i dlaczego, nie gadałam z nimi jakoś specjalnie o kieckach, kosmetykach i tak dalej. Ja w ogóle w młodości byłam mało wylewna. W każdym razie zawsze miałam mnóstwo kolegów, z dziewczynami tych przyjaźni było niewiele... może za to były bardziej szczere i trwałe...
W połowie podstawówki czytywałam już namiętnie całkiem poważne, "dorosłe" książki, ewentualnie z tak zwanych młodzieżowych - podróżniczo-przygodowe, których do typowo dziewczęcych nie da się zakwalifikować.
Gdzieś na początku ogólniaka trochę uwagi poświęciłam poezji, ale była to raczej chwilowa słabość. Została mi sympatia do utworów Staffa czy Gałczyńskiego, później polubiłam Pawlikowską-Jasnorzewską, Szymborską i Twardowskiego, ale to nieliczne wyjątki. Generalnie nie jestem fanką poezji.
O klasyce w literaturze najpewniej jeszcze wielokrotnie będę Wam przynudzać, więc żeby się tutaj nie rozpisywać nadmiernie, wspomnę tylko krótko o kilku pozycjach z gatunku tzw. literatury kobiecej (a przynajmniej tak mi się wydaje), które poznałam gdzieś w czasach licealnych i później wielokrotnie do nich wracałam - te akurat pamiętam i w większości posiadam:
Ogólnonarodowa kwarantanna dopiero się rozkręca, więc jest szansa, że dalszy ciąg moich książkowych historyjek znajdzie czytelników :).
W zasadzie planowałam napisać jeszcze tylko tę drugą i zarazem ostatnią część, na tym miał być koniec. Ale wiele osób pisało, że opowiadanie o moich książkach z dzieciństwa poruszyło w nich sentymentalne, wzruszające wspomnienia... bo te same książki były w ich domach, bo przypomniały im się ich własne ulubione lektury z młodości... Opowiadaliście w komentarzach o swoich ukochanych książkach i bohaterach, napisaliście wiele ciepłych słów, dziękując za ten post. A ja bardzo Wam dziękuję za tak ciepłe, przemiłe słowa i za to, że dzielicie się ze mną swoimi wspomnieniami :).
W tej sytuacji pomyślałam sobie, że dopiszę jeszcze aneks do tej pierwszej części.
Zamiast przeskakiwać od razu do poważnych aspektów dojrzałego, dorosłego czytelnictwa, jak miałam to w planie, zatrzymam się jeszcze przy tych młodzieńczych lekturach, do których ja także wracam z ogromną sympatią i wzruszeniem. Może nawet będą dwa aneksy...
Dzisiaj - o literaturze "dziewczyńskiej" :).
Prawdę powiedziawszy to dużo tego nie ma, w podstawówce czy liceum typowych książek dla dziewcząt jakoś specjalnie nie wybierałam. Książki, którymi zachwycały się koleżanki, niekoniecznie trafiały w mój gust. Tak jak pisałam w pierwszej części - dość szybko polubiłam litearturę przygodową i podróżniczą, a od początku ogólniaka z wielkim zapałem czytałam poważną klasykę, która moim rówieśnikom wydawała się nudna i niezrozumiała. No taka była ze mnie dziwaczka. Oni chodzili na dyskoteki, a ja malowałam obrazki i czytałam książki.
To teraz kilka słów napiszę o sobie.
W głębi duszy jestem romantyczką i marzycielką, jestem bardzo empatyczna, wrażliwa, uczuciowa, szczera, nie lubię plotek i intryg, zawsze miałam bujną wyobraźnię, lubię przyrodę, jestem optymistką, dla której zawsze szklanka jest do połowy pełna, cieszę się drobiazgami, niewiele mi potrzeba do szczęścia.
Czyż nie jestem podobna do Ani Shirley?! ;)
W komentarzach pod poprzednim wpisem pojawił się wątek "Ani z Zielonego Wzgórza", która dla wielu czytelniczek była ukochaną powieścią w czasach pierwszej, a niekiedy i drugiej młodości. Na starym, nieistniejącym już blogu, pisywałam także dość często o książkach i pamiętam, że temat tej bohaterki także wzbudzał sporo emocji.
Daleka jestem od krytykowania książek Lucy Montgomery, są całkiem zgrabnie napisane, ale nie podzielam w pełni zachwytu licznej rzeszy jej wielbicielek. Postaram się to wytłumaczyć, po części pisałam już o tym w odpowiedziach na komentarze.
Od razu zaznaczam, że nie chcę nikogo do niczego przekonywać, tylko wyjaśniam dlaczego nie należę do fanklubu Ani.
Moje pierwsze zetknięcie z "Anią z Zielonego Wzgórza" to nie była książka, lecz kiepskie, w moim odczuciu, przedstawienie teatralne, na które poszliśmy z połową szkoły. Nie pamiętam, która to była klasa, może czwarta albo piąta.
Scena była obrotowa, z dość topornych desek, podzielona na trzy części, obracała się jakoś tak, że za każdym razem bardziej nas frapowało czy się to wszystko nie rozleci, bądź zatnie - niż akcja, gra aktorów i scenografia - bardzo zresztą umowna i uboga. Taka jakaś toporna koncepcja prostego wiejskiego życia prawdopodobnie...
Anię grała dorosła aktorka - dla oglądających to przedstawienie dzieci wrażenie było więc takie, że wszyscy aktorzy byli jednakowo starzy i chwilami trudno było się połapać, które kobiety to dzieci, a które - dorośli.
I dlaczego ta kobieta zachowuje się tak dziecinnie. I ta pretensjonalna egzaltacja w sposobie wypowiadania się, paplania bezsensowna...
Tutaj przypomnę, że opowieść o Ani zaczyna się w zasadzie od jej narodzin, ale przyjmując za bardziej istotny moment pojawienia się głównej bohaterki na Zielonym Wzgórzu, to miała ona wtedy 11 lat, a pod koniec chyba 16. Ja miałam, oglądając to, 12 czy 13 lat, i trzeba dodać, że nie znałam wcześniej treści książki. Patrząc na scenę trudno było wbić sobie do głowy, że oglądamy małą dziewczynkę czy nastolatkę.
Przedstawienie, siłą rzeczy, było okrojoną mocno wersją powieściowego pierwowzoru, reżyser skupił się na kilku oderwanych wątkach, więc nie znając kontekstu chwilami traciłam orientację w nagłych przeskokach akcji. Jakoś z tego wszystkiego można było się zorientować, że Ania miała dobre serce, ale przy tym wydawała mi się nieco fajtłapowata, oderwana od rzeczywistości i denerwująco gadatliwa, a chwilami niezrozumiale agresywna.
Nie podobało mi się to wszystko kompletnie.
Po takim doświadczeniu miałam negatywne nastawienie do książki i kiedy trzeba było ją przeczytać, a potem omawiać na lekcji, nie mogłam pojąć zachwytu nauczycielki i z trudem przebrnęłam przez lekturę. Miałam w wyobraźni tę kobietę, która zachowywała się jak nawiedzona dzidzia-piernik, leżała w łóżku w majtasach z falbanami i paplała górnolotnie lecz bez sensu, jak nakręcona. Marzycielstwo mi nie przeszkadza, ale oderwanie od rzeczywistości połączone z egzaltacją i wybuchowym charakterem to nie są cechy, które mogłabym polubić, więc Ania Shirley nie zyskała mojej sympatii.
Do różnych książek z młodości wracam po latach, bo ciekawi mnie, jak z perspektywy lat i życiowych doświadczeń będę odbierać ten sam tekst. Przeżywam w związku z tym najróżniejsze zaskoczenia i rozczarowania - zarówno pozytywne jak i negatywne. Gdzieś koło 30-tki będąc, przeczytałam więc ponownie także "Anię z Zielonego Wzgórza" i nawet dwie kolejne części. Na więcej nie miałam ochoty, nie wciągnęłam się na tyle w akcję, żeby śledzić dalsze losy bohaterki.
Nie przeczę - czytało się dość gładko, zwłaszcza drugą i trzecią część, bo historia jest spójna, dobrze napisana, ale na pewno więcej do tej powieści nie wrócę, nie zapadła w moje serce i nie ciekawi mnie co było dalej.
Wypowiedzi małej Ani, które tak podobają się wielu czytelniczkom, raczej mnie irytują, a w najlepszym razie bawią i nawet się dziwię, że tak egzaltowana osóbka bujająca nieustannie w obłokach staje się potem, w kolejnych częściach książki, tak jakoś ni z tego, ni z owego, całkiem "ogarniętą" kobietą. Być może jej górnolotny sposób mówienia, wnikliwe obserwacje otoczenia, filozoficzne rozważania itd, świadczą o jej ogromnej wrażliwości, ale bardziej chyba po prostu o skłonności do fantazjowania.
Kiedy ten drugi raz czytałam historię Ani Shirley, bardziej skupiłam się na tym, co spowodowało, że Ania tak dziwacznie się zachowywała. Przyczyną było jej trudne dzieciństwo, wzorowane zresztą na osobistych doświadczeniach autorki. Bardzo wcześnie straciła rodziców, nie czuła się kochana, już w dzieciństwie musiała pracować (!). Tak naprawdę to cała historia małej Ani jest istną martyrologią. Wszystko tam jest przygnębiające, mnożą się kary i prześladowania. Ucieczką od koszmarów codzienności było więc dla niej fantazjowanie, wymyślanie nieistniejących przyjaciółek, udawanie, że sama jest kimś innym, dorabianie wymyślnych nazw zwyczajnym rzeczom. Chodząc z głową w chmurach trochę się w tym wszystkim gubiła, była nieustannie rozkojarzona i w efekcie wpadała nieustannie w kłopoty.
Kiedy myślę o zachowaniu małej Ani Shirley, przypominają mi się niektóre dzieci z domu dziecka, z którymi miałam styczność głównie na wakacyjnych koloniach organizowanych przez zakład, w którym pracował mój tato. Firma zawsze fundowała wyjazd także dla jakiejś grupy podopiecznych z domu dziecka. I te dzieci, skądinąd całkiem fajne, opowiadały niestworzone historie o swoich fantastycznych, kochających i bardzo zamożnych rodzicach. Najczęściej były to opowiadania o tym, że zaraz po tych koloniach mama czy tata zabiorą ich na wczasy do Bułgarii, która była wówczas szczytem marzeń i niebywałym luksusem, kupią im także mnóstwo wspaniałych prezentów, bo zresztą przecież zawsze tak robią, i w zasadzie to wszystko w ich życiu wydawało się cudowne i bajkowe. Jak w fantazjach Ani Shirley. Nie podważałam nigdy tych opowieści, ale było to tak grubymi nićmi szyte, że słuchałam z niedowierzaniem i smutkiem, bo nawet jak miałam 10 lat, to zdawałam sobie sprawę, że w domu dziecka nie jest się na chwilę i przez przypadek, i że to wszystko są tylko marzenia...
Dokładnie tak samo było z Anią Shirley. Jeśli ktoś jest oburzony tym co tutaj napisałam, proponuję przeczytać nietypową recenzję "Ani z Zielonego Wzgórza" - tutaj: http://ardeeda.pl/historia-ani-shirley-nie-jest-optymistyczna-avonlea-mroczne-te-ksiazki-sa-smetne/ . Autorka recenzji szczerze i brutalnie punktuje wszystkie te przerażające kwestie, o których tak naprawdę opowiada książka, a wiele osób o nich zapomina: niewolniczą pracę małego dziecka, odrzucenie, osamotnienie, brak miłości i akceptacji, prześladowania, wyśmiewanie, krytykowanie, wymyślne kary, poniżanie... Z tym wszystkim musiała się zmierzyć mała dziewczynka, a później nastolatka! Zarówno dorośli w tej książce, jak i jej rówieśnicy, w znakomitej większości to jej prześladowcy - ludzie okrutni i podli. Jak można czytać taką książkę z przyjemnością? Mnie bolało serce. Męczę się, czytając takie historie, dlatego też odrzucało mnie od tej książki. Ja widziałam tam przede wszystkim smutne dzieciństwo i wyobcowanie dziewczynki, która od tego wszystkiego dostaje rozdwojenia jaźni.
Może jestem nadwrażliwa...
Jednak współczucie dla emocjonalnych i takich zwyczajnych, życiowych problemów Ani Shirley, dla jej osamotnienia i zagubienia, nie wzbudziło we mnie sympatii dla tej dziewczynki, a jedynie współczucie. Nie znając przyczyn jej dziwacznego zachowania - nie chciałabym jej mieć za przyjaciółkę. Jest jaka jest, ale to nie moja bajka. Boję się ludzi nadmiernie fantazjujących i bezustannie paplających, wydają mi się nieszczerzy, podejrzani, dziwni, może chorzy, niezrównoważeni... no w każdym razie coś z nimi jest nie tak.
W drugiej części następuje nagły skok poziomu intelektualnego Ani, jej równowaga psychiczna wraca do normy, a za tym nadchodzi totalna zmiana w zachowaniu. Ale co się stało to się nie odstanie, za tamtą dziewczynką z pierwszej części nie przepadam. Dla mnie Ania z części pierwszej i ta z kolejnych - to dwie zupełnie inne osoby.
Dalsze losy Ani, opisane w kolejnych częściach jej historii, napisane są z zupełnie odmienioną koncepcją postaci. Ania jest nagle całkiem inną osobą. Dorosłą, dojrzałą emocjonalnie, inteligentną, rozsądną i odpowiedzialną. Trochę to zaskakujące, tak za jednym pstryknięciem... no, ale może w życiu też tak bywa? Może tak było z Lucy Montgomery? Niektórzy ludzie doroślejąc wyrastają także z dziecięcych lęków, zmieniają się totalnie. W każdym razie pierwsza i kolejne części "Ani" to książki w zupełnie innym duchu i przeznaczone dla zupełnie innych odbiorców.
Część drugą i trzecią akceptuję. Pierwszej, niestety, nadal - nie.
Ale dajmy spokój Ani z Zielonego Wzgórza, bo miałam pisać o książkach, które w młodości lubiłam. Teraz będzie krótko i treściwie :).
W nurcie literatury, która określam jako "dziewczyńską", jako jedne z pierwszych, poza bajkami o królewnach, pojawiły się na przykład: "Mania Lazurek" Hanny Januszewskiej, "Małgosia kontra Małgosia" Ewy Nowackiej, "Godzina pąsowej róży" Marii Kruger, książki Kornela Makuszyńskiego - jak choćby "Awantura o Basię" czy "Szaleństwa panny Ewy". Takie historyjki związane z dziewczynami, ale przede wszystkim albo awanturnicze, albo nieco magiczne, z przenoszeniem się w czasie. Tak naprawdę więc nie miało znaczenia, czy głównym bohaterem jest chłopak czy dziewczyna.
Oczywiście takich książek była cała masa, bo czytałam wszystko, co mi wpadło w ręce, ale wielu tytułów i autorów po prostu w tej chwili nie pamiętam. Niektóre poprzypominały mi się, bo mam je w swojej biblioteczce. Nawet odłożyłam sobie niektóre, żeby zaraz przeczytać ponownie :).
![]() |
Książki Makuszyńskiego na tym zdjęciu to już nowsze wydania, które kupiłam dla moich dzieci. |
Pod koniec mojej podstawówki z takich poważniejszych książek o miłości jedną z najbardziej znanych stała się Ericha Segala "Love story", której rozgłos przyniosła ekranizacja. Z kina wszyscy wychodzili zaryczani... no, wszystkie dziewczyny, bo chłopaki tylko dyskretnie pociągali nosami ;). Krótka, prosta, piękna opowieść o zwyczajnej miłości dwojga młodych ludzi, których dzieli wszystko, zakończona w najmniej spodziewanym momencie w sposób rozrywający serce... Ale takich książek napisano tak niewiele....
Generalnie nie szukałam w książkach tematyki związanej z młodzieńczymi problemikami miłosnymi, bo miałam ich nadmiar w realnym życiu. Na brak wielbicieli nie narzekałam, chociaż oczywiście moje życie uczuciowe nie było samymi różami usłane, bo nawet jak dziesięciu chłopaków się we mnie kochało, to ja akurat miałam słabość do tego jedenastego, co nie bardzo zwracał na mnie uwagę. Tak że parę razy serce miałam zranione, ale nie roztrząsałam takich kwestii z koleżankami, nie paplałam z nimi kto z kim i dlaczego, nie gadałam z nimi jakoś specjalnie o kieckach, kosmetykach i tak dalej. Ja w ogóle w młodości byłam mało wylewna. W każdym razie zawsze miałam mnóstwo kolegów, z dziewczynami tych przyjaźni było niewiele... może za to były bardziej szczere i trwałe...
W połowie podstawówki czytywałam już namiętnie całkiem poważne, "dorosłe" książki, ewentualnie z tak zwanych młodzieżowych - podróżniczo-przygodowe, których do typowo dziewczęcych nie da się zakwalifikować.
Gdzieś na początku ogólniaka trochę uwagi poświęciłam poezji, ale była to raczej chwilowa słabość. Została mi sympatia do utworów Staffa czy Gałczyńskiego, później polubiłam Pawlikowską-Jasnorzewską, Szymborską i Twardowskiego, ale to nieliczne wyjątki. Generalnie nie jestem fanką poezji.
O klasyce w literaturze najpewniej jeszcze wielokrotnie będę Wam przynudzać, więc żeby się tutaj nie rozpisywać nadmiernie, wspomnę tylko krótko o kilku pozycjach z gatunku tzw. literatury kobiecej (a przynajmniej tak mi się wydaje), które poznałam gdzieś w czasach licealnych i później wielokrotnie do nich wracałam - te akurat pamiętam i w większości posiadam:
- "Dewajtis" Marii Rodziewiczówny, książka ukochana jeszcze przez moją babcię! a polecona mi przez mamę;
- tej samej autorki "Między ustami a brzegiem pucharu", "Wrzos";
- Heleny Mniszkówny "Trędowata";
- "Pamiętnik pani Hanki" Tadeusza Dołęgi-Mostowicza;
- książki Jane Austen, na czele z "Rozważną i romantyczną", "Dumą i uprzedzeniem", "Emmą"...;
- "Dama kameliowa" Alexandra Dumas'a (syna);
- książki starszego Alexandra Dumas'a, czyli ojca - generalnie uwielbiam wszystkie i większość z nich można zaliczyć do tych typowo "kobiecych";
- Honore de Balzac - i znowu mnóstwo książek, do których nieustannie wracam z wielką sympatią: "Eugenia Grandet", "Kuzynka Bietka", "Kobieta trzydziestoletnia", "Blaski i nędze życia kurtyzany"...
- "Lalka" Bolesława Prusa;
- Gustave Flaubert "Pani Bovary"...
...żadne tam Nory Roberts, Danielle Steel, czy L.E.James (brrr!) - co prawda to trochę późniejsza epoka niż moja wczesna edukacja, ale tego typu literatura nigdy nie była w moim guście. Coś tam czasem przeczytałam, zazwyczaj z polecenia koleżanek, ale żebym sama szukała takich czytadeł, to nie, zdecydowanie nie. Nie krytykuję, niech tam sobie czyta kto chce, mnie to zupełnie nie porywa. Z ówczesnych modnych autorów literatury tzw. młodzieżowej, moje koleżanki uwielbiały na przykład Siesicką, ja owszem czytałam, na przykład takie książki jak "Zapałka na zakręcie", "Fotoplastykon", "Zapach rumianku", "Urszula", "Kiedy to się zaczyna" - ale przeczytałam i zapomniałam. Bez większych emocji. Podobnie wielu innych autorów, których już nie pamiętam.
Na pewno pominęłam wiele nazwisk i tytułów, ale o tych ważniejszych dla mnie wspomniałam. Jak widać chyba po tym krótkim zestawieniu - lubię literaturę klasyczną. Będziemy do tego wracać :). Ale najpierw w kolejnej części rzecz będzie o książkach podróżniczych i przygodowych. Chociaż... i tutaj bez klasyki się nie obejdzie :).
Na pewno pominęłam wiele nazwisk i tytułów, ale o tych ważniejszych dla mnie wspomniałam. Jak widać chyba po tym krótkim zestawieniu - lubię literaturę klasyczną. Będziemy do tego wracać :). Ale najpierw w kolejnej części rzecz będzie o książkach podróżniczych i przygodowych. Chociaż... i tutaj bez klasyki się nie obejdzie :).
*****
CDN...