Kolejna powódź nowego tysiąclecia przetacza się przez Europę, zahaczyła też o moje miasto, ale - poza dużym zamieszaniem i apokaliptycznymi korkami w całym mieście - nie narobiła dużych szkód. Mimo, że rzekę mamy wcale nie z tych najmniejszych. Teren jednak pagórkowaty i rzeka zasadniczo płynie w wyraźnej dolinie, co w dużym stopniu zabezpiecza nas przed potopem. Woda podniosła pięciokrotnie (!) swój normalny poziom, przekroczyła znacznie stan alarmowy, ale utrzymała się minimalnie poniżej wcześniej notowanych stanów powodziowych. Chociaż... było blisko i przez kilka dni dość nerwowo kontrolowaliśmy stan na stronie HydroIMGW. Ucierpiało (nieznacznie) raptem kilka domów wybudowanych nieroztropnie na terenie zalewowym.
Natomiast uliczne korki trwały trzy doby na skutek profilaktycznego zamykania mostów łączących prawo- i lewobrzeżną część metropolii (przy stanie wody pół metra poniżej poziomu jezdni). Jednego dnia nie było ani jednej czynnej przeprawy, później uruchomiono jeden most, akurat nie ten główny, więc zamieszanie było straszne. Potem woda zaczęła minimalnie opadać i w końcu mosty otwarto. A już było groźnie - wkurzeni ulicznym galimatiasem mieszkańcy odgrażali się dokonaniem samosądu na władzach miasta. Brak informacji o konkretnych działaniach, o zastępczych trasach miejskich autobusów jeżdżących objazdami, w pierwszym dniu brak policjantów kierujących ruchem itd... Ja mam na szczęście zdrowe nogi, więc w momencie, kiedy działał tylko ten jeden most i całe zmotoryzowane miasto stało godzinami w drogowym klinczu, szłam sobie spacerkiem do i z pracy dłuższą niż zwykle drogą, bo nie przez "mój" zamknięty most, tylko przez ten drugi, nadkładając jakiś kilometr, ale - jak się okazywało - było to i tak szybciej, niż samochodem! Słoneczko świeciło, całkiem przyjemny spacer :).
Tak więc deszcz przestał padać, woda w końcu opadła, no i mamy wreszcie (co prawda, według prognoz - tylko chwilowo) przepiękną, złotą polską jesień :). Lato było za gorące na intensywne prace polowe, toteż ze zdwojoną energią nadrabiam teraz ogrodowe zaległości. W gruncie rzeczy nie wiadomo w co najpierw ręce włożyć, tyle się tego nazbierało... Przekwitają, a właściwie to na razie zmieniają kolor hortensje - z białego na różowy. Wolę je białe, no ale i tak pięknie wyglądają. Zamierzam je trochę przeorganizować, bo były za gęsto posadzone, więc kilka zostanie przeniesionych na nowe miejsce. Na pewno dwie ogrodowe, które mąż kiedyś wsadził "na chwilę" między bukietowymi :).
To nowe miejsce to trójkątny kawałek po drugiej stronie domu, gdzie był taki niemal leśny zakątek, trochę już przez lata zapuszczony. Nadszedł czas na jego uporządkowanie. Wyrosły tam wielkie świerki i daglezje - czubki mają ponad dachem domu. Rozrosły się szeroko cisy i żywotniki, między nimi ogromna azalia pontyjska, berberys, a dołem gąszcz irgi i bluszczu. Na południowym skrawku tego trójkąta rośnie nasze najstarsze drzewo - 35-letnia brzoza, a u jej stóp - mahonie, pigwowce i barwinek. Między te drzewa doprowadzony jest odpływ z jednej z rynien i teraz planuję zrobić tam wyłożony granitową kostką okrąg, takie odpływowe oczko wodne. Może jakąś pluskawkę też się tam zainstaluje... i żabę z piaskowca ;). Dookoła będą rosły paprocie, parzydło i takie tam, jeszcze się rozglądam za odpowiednimi roślinkami. Może ławeczkę się dostawi, do posiedzenia w cieniu w kolejne gorące lato... Na razie jest dzicz i bałagan. Jak to ogarnę, to przyjdzie czas na obfocenie.
*****
Wspominałam w poprzednim wpisie o pracach remontowych w naszym domu. Remont może nie kapitalny, ale zakres prac jest spory, bo wiele czasu minęło od poprzedniego, a chcemy jak najwięcej zrobić u progu emerytury, żeby mieć spokój na stare lata. Priorytetem był remont głównej łazienki i schodów zewnętrznych i to zostało zrobione w pierwszej kolejności. W tak zwanym międzyczasie (jak schły jakieś fugi czy coś) został zrobiony ocieplony sufit w ogrodzie zimowym - i to chyba najbardziej mnie cieszy. Dom jest na planie litery L otwartej na południe, ogród zimowy wypełnia miejsce między ramionami tej "elki", ma kształt kwadratu 5 na 5 metrów i dach z półprzezroczystego poliwęglanu - co było dobre w starym klimacie, a od paru lat niestety powodowało, że pomieszczenie latem zamieniało się w przegrzaną szklarnię. Kombinacje z podwieszaniem zacieniającej siatki ogrodniczej były raczej słabym półśrodkiem. Ostatnio była to więc już tylko zwyczajna graciarnia i nocna sypialnia Dżemika. Wypełnienie sufitu między krokwiami wełną mineralną i pokrycie płytą gipsową dało nadspodziewanie dobry efekt i nareszcie będzie tutaj fajne miejsce do wypoczynku, z widokami z obu stron na zieloną ścianę drzew i krzewów. Jestem w trakcie urządzania i dopieszczania.
Teraz planujemy wymianę schodów do ogrodu. Schodków jest tylko sześć, ale temat rozszerzy się o wymianę balustrady na przyległym tarasie i dodanie jej przy tych schodkach. Stara balustrada jest drewniana, nieco rozchwiana i trochę już nadgryziona zębem czasu oraz kocimi pazurami, nowa ma być kuta, podobnie jak jest zrobiona balustrada na balkonie piętro wyżej. W międzyczasie drobne malowanko w środku domu, a w planie jeszcze wyrównanie, podniesienie i poszerzenie podjazdu od strony ogrodu, bo korzenie potężnego świerka (który w momencie sadzenia był małą doniczkową choinką, a teraz ma jakieś 15 metrów wysokości i ze sześć średnicy) wysadzają nam kostkę brukową, a w innych miejscach nieco się zapadło i ogólnie kiepsko to wygląda, więc trzeba w końcu coś z tym zrobić, zanim ktoś nogę złamie.
No i na koniec tej remontowej historii czeka nas kolejne spore wyzwanie, a mianowicie likwidacja drugiej małej łazienki na dole, dzięki czemu powiększy się kuchnia, natomiast nowa łazienka powstanie kosztem dużego przedpokoju. Czyli znowu całkiem spory armageddon. No i potem oczywiście remont tej powiększonej kuchni. Ja w sumie bym tego nie ruszała, ale mąż się uparł, gada o tym od pięciu lat, kasę na to odłożył, no dobra, niech będzie... Zresztą ten temat to już chyba w przyszłym roku ruszymy, może się coś w planach pozmienia. Część prac wykonuje nasz syn (sam albo z rzeczonym majstrem), bo chociaż inżynier, to lubi tak zwyczajnie majsterkować, spawać, piłować, przykręcać, dokręcać itd, a kiedyś miał krótki epizod z pracą w roli tzw. kafelkarza w dużej firmie, gdzie odbył porządne przeszkolenie, czego efektem jest wykonany samodzielnie remont mieszkania po dziadku i nasza łazienka. Ma przy tym dużo cierpliwości do dopracowywania drobiazgów, w czym zresztą dorównuje mu nasz majster, więc prace idą może niezbyt szybko, ale za to porządnie. Prawdopodobnie jednak ta nowa łazienka i kuchnia to pieśń przyszłości, czyli raczej następnego roku.
*****
Zdjęcie nie na temat, ale akurat ten zwierz dał się sfotografować (bo spał!) - nasza największa śpioszka, żarłoczka i pieszczoszka, Basiunia:
BASIUNIA |
Miałam nie pisać tym razem o moich zwierzakach, bo wydawało mi się, że ostatnio opowiedziałam co ciekawsze historie, ale po przejrzeniu wcześniejszych wpisów nie znalazłam ważnej informacji o zmianie liczebności stada. Otóż ubył nam jeden kot, czarny Grubcio. Zniknął, zdematerializował się. Szczerze pisząc - nawet jakoś bardzo nie rozpaczamy, bo jesteśmy przekonani, że Grubcio po prostu wrócił na swoje stare mieszkanie. No i właśnie byłam przekonana, że ja o tym wszystkim już pisałam, ale nie znalazłam takiego wpisu. Podobno ostatnio Blogger usuwa ludziom różne treści, wedle swojej nie do końca przejrzystej polityki i z nieujawnianych blogerom powodów, ale do licha chyba nie usunął mi historii kota?! Tak więc chyba wpis miał być, na pewno go pisałam, ale może coś sama usunęłam, zdarza mi się czasem wywalić jakiś niedokończony post.
Zatem, wracając do Grubcia... Przypomnę może najpierw, skąd się Grubcio u nas wziął. Otóż zaczął do nas przychodzić jakieś trzy lata temu. Różne koty czasem zachodzą do naszego ogrodu, zwykle jakieś młode kocurki szukające przygód, ale one wpadają tak na krótkie wizyty, a Grubcio wyraźnie sobie upodobał nas, albo nasz ogród, natomiast mój mąż zachwycił się wielkim, dostojnym, czarnym kocurem i zaczął go ugaszczać. Przynosił mu smakołyki, a Grubcio z godnością te dary przyjmował. Z czasem zaczął pojawiać się regularnie około godziny osiemnastej, najwyraźniej oczekując kolacji. No więc mąż szykował mu jedzonko, a ja któregoś razu zdjęłam kotu przeciwpchelną obróżkę, bo miał ją jakoś tak mocno zaciśniętą, a że miał też wielkie, jakby trochę wybałuszone oczy, to wyglądał, jakby się w tej obróżce dusił. Tak więc kot został ugoszczony i uwolniony z chomąta i chyba mu się to wszystko spodobało, bo zaczął wchodzić do domu. Za pierwszą wizytą obszedł całe domostwo, zrobił siku elegancko do kuwety i chyba postanowił, że będzie tutaj mieszkał. Tak też zrobił. Przez całe lato i jesień sypiał w altance, przychodził do domu na jedzonko, ale często znikał na dzień czy dwa, tak więc podejrzewaliśmy, że ma jednak jakiś swój pierwszy dom, do którego wraca. Ostatecznie jednak w mroźne noce zaczęliśmy wpuszczać go do domu. Polubili się z Dżemikiem i w związku z tym sypiali razem w ogrodzie zimowym.
Pańcio wieczorami chodził z psem na długie spacery i Grubcio zaczął się do nich przyłączać. Zdarzało się przy tym niekiedy, że Grubcio odłączał się od ekipy i skręcał w nieodległą od naszego domu uliczkę i znikał w zaroślach. Zjawiał się potem wieczorem, albo na drugi dzień, albo czasem nawet po dwóch dniach. Wcale nie głodny zresztą, tak więc krzywda mu się nie działa, ktoś go dokarmiał. I pewnego dnia taka oto historia... Mąż z Dżemikiem i Grubciem wracają z wieczornej przebieżki, a ulicą idzie jakiś chłopak, przygląda się i w końcu pyta: "a ten kot to pana? bo nam kiedyś taki sam zginął..." Mąż opowiedział mu historię Grubcia, ale chłopak jakoś nie domagał się zwrotu kota czy coś, poszedł w swoją stronę. Myśleliśmy, że opowie w domu i może za kilka dni ktoś się zjawi w sprawie identyfikacji i ewentualnych negocjacji co do przeprowadzki Grubcia, ale nikt się nie odezwał. Może się pogodzili ze stratą kota, może mają już innego, może uznali, że po dwóch latach kot ma już stałe, wybrane przez siebie miejsce, to nie ma sensu robić zamieszania... Tak więc Grubcio mieszkał u nas i był już całkiem naszym kotem.
Aż razu któregoś, podczas wieczornej przechadzki z pańciem i Dżemikiem, Grubcio zboczył z trasy i udał się w sobie wiadome chaszcze, tam gdzie zwykle to robił. Z tym że tym razem już się u nas nie pojawił. Ani tego wieczoru, ani następnego ranka, ani... No nie wrócił i już. Mamy przeświadczenie, że on gdzieś tam miał jakąś swoją drugą miejscówkę, a może wrócił do swojego starego domu? Kot moich znajomych kiedyś zginął... i wrócił po dwóch latach. Tak po prostu. Dlatego nie szukaliśmy Grubcia jakoś intensywnie. Zniknął w miejscu, gdzie nic złego nie powinno mu się stać, więc to była raczej kwestia jego wyboru.
GRUBCIO |
Zostały cztery koteczki i pies. Szczerze mówiąc, przy tej świadomości, że prawdopodobnie nie stała mu się żadna krzywda, nawet jestem zadowolona, bo jest znacznie mniej zamieszania. Grubcio z dziewczynami miał zawsze na pieńku i trzeba było pilnować, żeby ich gdzieś razem nie zamknąć, osobno karmić, regulować ruch kotów przy wchodzeniu i wychodzeniu z domu i między pokojami. Fajny był, ale wybrał inne życie.