poniedziałek, 30 września 2024

...i po powodzi.


Blog porasta kurzem, więc zanim ogarnę poważniejszy temat, żeby nie zaniedbywać stałych czytelników - wpadam z krótkim przeglądem wydarzeń.



Kolejna powódź nowego tysiąclecia przetacza się przez Europę, zahaczyła też o moje miasto, ale - poza dużym zamieszaniem i apokaliptycznymi korkami w całym mieście - nie narobiła dużych szkód. Mimo, że rzekę mamy wcale nie z tych najmniejszych. Teren jednak pagórkowaty i rzeka zasadniczo płynie w wyraźnej dolinie, co w dużym stopniu zabezpiecza nas przed potopem. Woda podniosła pięciokrotnie (!) swój normalny poziom, przekroczyła znacznie stan alarmowy, ale utrzymała się minimalnie poniżej wcześniej notowanych stanów powodziowych. Chociaż... było blisko i przez kilka dni dość nerwowo kontrolowaliśmy stan na stronie HydroIMGW. Ucierpiało (nieznacznie) raptem kilka domów wybudowanych nieroztropnie na terenie zalewowym. 

Natomiast uliczne korki trwały trzy doby na skutek profilaktycznego zamykania mostów łączących prawo- i lewobrzeżną część metropolii (przy stanie wody pół metra poniżej poziomu jezdni). Jednego dnia nie było ani jednej czynnej przeprawy, później uruchomiono jeden most, akurat nie ten główny, więc zamieszanie było straszne. Potem woda zaczęła minimalnie opadać i w końcu mosty otwarto. A już było groźnie - wkurzeni ulicznym galimatiasem mieszkańcy odgrażali się dokonaniem samosądu na władzach miasta. Brak informacji o konkretnych działaniach, o zastępczych trasach miejskich autobusów jeżdżących objazdami, w pierwszym dniu brak policjantów kierujących ruchem itd... Ja mam na szczęście zdrowe nogi, więc w momencie, kiedy działał tylko ten jeden most i całe zmotoryzowane miasto stało godzinami w drogowym klinczu, szłam sobie spacerkiem do i z pracy dłuższą niż zwykle drogą, bo nie przez "mój" zamknięty most, tylko przez ten drugi, nadkładając jakiś kilometr, ale - jak się okazywało - było to i tak szybciej, niż samochodem! Słoneczko świeciło, całkiem przyjemny spacer :).

Tak więc deszcz przestał padać, woda w końcu opadła, no i mamy wreszcie (co prawda, według prognoz - tylko chwilowo) przepiękną, złotą polską jesień :). Lato było za gorące na intensywne prace polowe, toteż ze zdwojoną energią nadrabiam teraz ogrodowe zaległości. W gruncie rzeczy nie wiadomo w co najpierw ręce włożyć, tyle się tego nazbierało... Przekwitają, a właściwie to na razie zmieniają kolor hortensje - z białego na różowy. Wolę je białe, no ale i tak pięknie wyglądają. Zamierzam je trochę przeorganizować, bo były za gęsto posadzone, więc kilka zostanie przeniesionych na nowe miejsce. Na pewno dwie ogrodowe, które mąż kiedyś wsadził "na chwilę" między bukietowymi :).





To nowe miejsce to trójkątny kawałek po drugiej stronie domu, gdzie był taki niemal leśny zakątek, trochę już przez lata zapuszczony. Nadszedł czas na jego uporządkowanie. Wyrosły tam wielkie świerki i daglezje - czubki mają ponad dachem domu. Rozrosły się szeroko cisy i żywotniki, między nimi ogromna azalia pontyjska, berberys, a dołem gąszcz irgi i bluszczu. Na południowym skrawku tego trójkąta rośnie nasze najstarsze drzewo - 35-letnia brzoza, a u jej stóp - mahonie, pigwowce i barwinek. Między te drzewa doprowadzony jest odpływ z jednej z rynien i teraz planuję zrobić tam wyłożony granitową kostką okrąg, takie odpływowe oczko wodne. Może jakąś pluskawkę też się tam zainstaluje... i żabę z piaskowca ;). Dookoła będą rosły paprocie, parzydło i takie tam, jeszcze się rozglądam za odpowiednimi roślinkami. Może ławeczkę się dostawi, do posiedzenia w cieniu w kolejne gorące lato... Na razie jest dzicz i bałagan. Jak to ogarnę, to przyjdzie czas na obfocenie.

*****

Wspominałam w poprzednim wpisie o pracach remontowych w naszym domu. Remont może nie kapitalny, ale zakres prac jest spory, bo wiele czasu minęło od poprzedniego, a chcemy jak najwięcej zrobić u progu emerytury, żeby mieć spokój na stare lata. Priorytetem był remont głównej łazienki i schodów zewnętrznych i to zostało zrobione w pierwszej kolejności. W tak zwanym międzyczasie (jak schły jakieś fugi czy coś) został zrobiony ocieplony sufit w ogrodzie zimowym - i to chyba najbardziej mnie cieszy. Dom jest na planie litery L otwartej na południe, ogród zimowy wypełnia miejsce między ramionami tej "elki", ma kształt kwadratu 5 na 5 metrów i dach z półprzezroczystego poliwęglanu - co było dobre w starym klimacie, a od paru lat niestety powodowało, że pomieszczenie latem zamieniało się w przegrzaną szklarnię. Kombinacje z podwieszaniem zacieniającej siatki ogrodniczej były raczej słabym półśrodkiem. Ostatnio była to więc już tylko zwyczajna graciarnia i nocna sypialnia Dżemika. Wypełnienie sufitu między krokwiami wełną mineralną i pokrycie płytą gipsową dało nadspodziewanie dobry efekt i nareszcie będzie tutaj fajne miejsce do wypoczynku, z widokami z obu stron na zieloną ścianę drzew i krzewów. Jestem w trakcie urządzania i dopieszczania.

Teraz planujemy wymianę schodów do ogrodu. Schodków jest tylko sześć, ale temat rozszerzy się o wymianę balustrady na przyległym tarasie i dodanie jej przy tych schodkach. Stara balustrada jest drewniana, nieco rozchwiana i trochę już nadgryziona zębem czasu oraz kocimi pazurami, nowa ma być kuta, podobnie jak jest zrobiona balustrada na balkonie piętro wyżej. W międzyczasie drobne malowanko w środku domu, a w planie jeszcze wyrównanie, podniesienie i poszerzenie podjazdu od strony ogrodu, bo korzenie potężnego świerka (który w momencie sadzenia był małą doniczkową choinką, a teraz ma jakieś 15 metrów wysokości i ze sześć średnicy) wysadzają nam kostkę brukową, a w innych miejscach nieco się zapadło i ogólnie kiepsko to wygląda, więc trzeba w końcu coś z tym zrobić, zanim ktoś nogę złamie.

No i na koniec tej remontowej historii czeka nas kolejne spore wyzwanie, a mianowicie likwidacja drugiej małej łazienki na dole, dzięki czemu powiększy się kuchnia, natomiast nowa łazienka powstanie kosztem dużego przedpokoju. Czyli znowu całkiem spory armageddon. No i potem oczywiście remont tej powiększonej kuchni. Ja w sumie bym tego nie ruszała, ale mąż się uparł, gada o tym od pięciu lat, kasę na to odłożył, no dobra, niech będzie... Zresztą ten temat to już chyba w przyszłym roku ruszymy, może się coś w planach pozmienia. Część prac wykonuje nasz syn (sam albo z rzeczonym majstrem), bo chociaż inżynier, to lubi tak zwyczajnie majsterkować, spawać, piłować, przykręcać, dokręcać itd, a kiedyś miał krótki epizod z pracą w roli tzw. kafelkarza w dużej firmie, gdzie odbył porządne przeszkolenie, czego efektem jest wykonany samodzielnie remont mieszkania po dziadku i nasza łazienka. Ma przy tym dużo cierpliwości do dopracowywania drobiazgów, w czym zresztą dorównuje mu nasz majster, więc prace idą może niezbyt szybko, ale za to porządnie. Prawdopodobnie jednak ta nowa łazienka i kuchnia to pieśń przyszłości, czyli raczej następnego roku. 


*****

Zdjęcie nie na temat, ale akurat ten zwierz dał się sfotografować (bo spał!) - nasza największa śpioszka, żarłoczka i pieszczoszka, Basiunia:

BASIUNIA


Miałam nie pisać tym razem o moich zwierzakach, bo wydawało mi się, że ostatnio opowiedziałam co ciekawsze historie, ale po przejrzeniu wcześniejszych wpisów nie znalazłam ważnej informacji o zmianie liczebności stada. Otóż ubył nam jeden kot, czarny Grubcio. Zniknął, zdematerializował się. Szczerze pisząc - nawet jakoś bardzo nie rozpaczamy, bo jesteśmy przekonani, że Grubcio po prostu wrócił na swoje stare mieszkanie. No i właśnie byłam przekonana, że ja o tym wszystkim już pisałam, ale nie znalazłam takiego wpisu. Podobno ostatnio Blogger usuwa ludziom różne treści, wedle swojej nie do końca przejrzystej polityki i z nieujawnianych blogerom powodów, ale do licha chyba nie usunął mi historii kota?! Tak więc chyba wpis miał być, na pewno go pisałam, ale może coś sama usunęłam, zdarza mi się czasem wywalić jakiś niedokończony post.

Zatem, wracając do Grubcia... Przypomnę może najpierw, skąd się Grubcio u nas wziął. Otóż zaczął do nas przychodzić jakieś trzy lata temu. Różne koty czasem zachodzą do naszego ogrodu, zwykle jakieś młode kocurki szukające przygód, ale one wpadają tak na krótkie wizyty, a Grubcio wyraźnie sobie upodobał nas, albo nasz ogród, natomiast mój mąż zachwycił się wielkim, dostojnym, czarnym kocurem i zaczął go ugaszczać. Przynosił mu smakołyki, a Grubcio z godnością te dary przyjmował. Z czasem zaczął pojawiać się regularnie około godziny osiemnastej, najwyraźniej oczekując kolacji. No więc mąż szykował mu jedzonko, a ja któregoś razu zdjęłam kotu przeciwpchelną obróżkę, bo miał ją jakoś tak mocno zaciśniętą, a że miał też wielkie, jakby trochę wybałuszone oczy, to wyglądał, jakby się w tej obróżce dusił. Tak więc kot został ugoszczony i uwolniony z chomąta i chyba mu się to wszystko spodobało, bo zaczął wchodzić do domu. Za pierwszą wizytą obszedł całe domostwo, zrobił siku elegancko do kuwety i chyba postanowił, że będzie tutaj mieszkał. Tak też zrobił. Przez całe lato i jesień sypiał w altance, przychodził do domu na jedzonko, ale często znikał na dzień czy dwa, tak więc podejrzewaliśmy, że ma jednak jakiś swój pierwszy dom, do którego wraca. Ostatecznie jednak w mroźne noce zaczęliśmy wpuszczać go do domu. Polubili się z Dżemikiem i w związku z tym sypiali razem w ogrodzie zimowym. 

Pańcio wieczorami chodził z psem na długie spacery i Grubcio zaczął się do nich przyłączać. Zdarzało się przy tym niekiedy, że Grubcio odłączał się od ekipy i skręcał w nieodległą od naszego domu uliczkę i znikał w zaroślach. Zjawiał się potem wieczorem, albo na drugi dzień, albo czasem nawet po dwóch dniach. Wcale nie głodny zresztą, tak więc krzywda mu się nie działa, ktoś go dokarmiał. I pewnego dnia taka oto historia... Mąż z Dżemikiem i Grubciem wracają z wieczornej przebieżki, a ulicą idzie jakiś chłopak, przygląda się i w końcu pyta: "a ten kot to pana? bo nam kiedyś taki sam zginął..." Mąż opowiedział mu historię Grubcia, ale chłopak jakoś nie domagał się zwrotu kota czy coś, poszedł w swoją stronę. Myśleliśmy, że opowie w domu i może za kilka dni ktoś się zjawi w sprawie identyfikacji i ewentualnych negocjacji co do przeprowadzki Grubcia, ale nikt się nie odezwał. Może się pogodzili ze stratą kota, może mają już innego, może uznali, że po dwóch latach kot ma już stałe, wybrane przez siebie miejsce, to nie ma sensu robić zamieszania... Tak więc Grubcio mieszkał u nas i był już całkiem naszym kotem. 

Aż razu któregoś, podczas wieczornej przechadzki z pańciem i Dżemikiem, Grubcio zboczył z trasy i udał się w sobie wiadome chaszcze, tam gdzie zwykle to robił. Z tym że tym razem już się u nas nie pojawił. Ani tego wieczoru, ani następnego ranka, ani... No nie wrócił i już. Mamy przeświadczenie, że on gdzieś tam miał jakąś swoją drugą miejscówkę, a może wrócił do swojego starego domu? Kot moich znajomych kiedyś zginął... i wrócił po dwóch latach. Tak po prostu. Dlatego nie szukaliśmy Grubcia jakoś intensywnie. Zniknął w miejscu, gdzie nic złego nie powinno mu się stać, więc to była raczej kwestia jego wyboru.


GRUBCIO


Zostały cztery koteczki i pies. Szczerze mówiąc, przy tej świadomości, że prawdopodobnie nie stała mu się żadna krzywda, nawet jestem zadowolona, bo jest znacznie mniej zamieszania. Grubcio z dziewczynami miał zawsze na pieńku i trzeba było pilnować, żeby ich gdzieś razem nie zamknąć, osobno karmić, regulować ruch kotów przy wchodzeniu i wychodzeniu z domu i między pokojami. Fajny był, ale wybrał inne życie.



*****

I na koniec jeszcze znakomita wiadomość - w nawiązaniu do mojego posta o obywatelskim projekcie zmiany ustawy o ochronie zwierząt  - miało być minimum 100 tysięcy, a udało się zebrać ponad pół miliona podpisów! - w związku z czym ustawa będzie procedowana w Sejmie. Po kliknięciu w obrazek przeniesiecie się na stronę projektu, gdzie można zapoznać się ze szczegółami ustawy:


*****



sobota, 14 września 2024

Fiński poziom absurdu, humoru i horroru.

Jak widać po ciszy na blogu - miałam wakacje :). No, przyznam, że były to głównie wakacje od bloga, bo jakichś wyjazdowo-urlopowych ekscesów nie było - te są zaplanowane na późnojesienne tygodnie. Od kiedy nie wiążą nas wakacje dzieci w wieku szkolnym - wypady urlopowe odbywamy zwykle wiosną, jesienią, czasem zimą. Lato to co najwyżej wczasy pod własną gruszą, a raczej czereśnią, ewentualnie jedno-dwudniowe wypady. 

Klimat tego lata zdecydowanie nie sprzyjał jakiejkolwiek mojej aktywności, bo ja jestem z zimnolubnych i upały mnie wykańczają (w dodatku takie na zmianę z oberwaniami chmury i temu podobnymi zawirowaniami aury). Niewiele malowałam, w ogrodzie coś tam ledwo podziubałam, ale bez szału, ruszyliśmy tylko trochę z remontem ponad 30-letniego domu... No ale jednak obrazków parę się nazbierało od tego ostatnio pokazywanego, więc powoli będę je tu zamieszczać, na zmianę z wpisami książkowymi, bo mam kilka przygotowanych - i od tego zacznę, czyli dzisiaj będzie głównie o książkach.




Opowiem Wam o kryminalnej trylogii pióra fińskiego autora, którego rodacy okrzyknęli najbardziej inteligentnym spośród fińskich pisarzy. Ekhm... Chyba miałam lepsze wyobrażenie o inteligencji Finów ;). Nie, żeby Antti Tuomainen sprawiał wrażenie mało inteligentnego, ale po takich rekomendacjach spodziewałam się tam jakiegoś niesamowitego polotu, a szczerze mówiąc, poza różnymi wtrąceniami z paru poważnych dziedzin (filozofia, matematyka itp) szału nie ma. Ale zaraz Wam to wszystko szczegółowo wyłuszczę.

Już nie pamiętam, co mnie skłoniło do zapisania sobie książek autorstwa Antti Tuomainena na liście "na później" w Empiku - na pewno czyjaś recenzja, ale teraz już widzę, że za bardzo jej nie sprawdziłam w innych źródłach i jakoś tak bezrefleksyjnie wrzuciłam niedawno trzy tomy do koszyka. Potrzebna mi była lektura lekka i przyjemna, a jednocześnie inteligentna, w jakimś ciekawym stylu, taki przerywnik w poważniejszych książkach, którymi się ostatnio obkładam. No i ciekawa byłam nowych kryminałów, nieznanych mi dotąd autorów. Tuomainen określany jest jako jeden z najlepszych towarów eksportowych Finlandii, zdobywał w swoim kraju liczne laury i nagrody, blurby zapowiadają zabawną i ekscytującą przygodę czytelniczą, zatem z dużą nadzieją sięgnęłam po te książki. Poniewczasie wczytałam się jednak bardziej wnikliwie w recenzje na moim ulubionym portalu "Lubimy czytać" i okazało się, że jednak polscy czytelnicy nie podzielają zachwytu rodaków pana Tuomainena... Widocznie trochę inaczej pojmujemy humor oraz inteligencję ;). No i dla mnie kolejna nauczka, żeby nie rzucać się od razu na trylogie, tylko zacząć od pojedynczej pozycji... No ale dobra, kupiłam, więc jakoś przez to przebrnęłam, nie było najgorzej, chociaż uczucia miałam mieszane...

A zatem:

  • ANTTI TUOMAINEN - " Czynnik królika". Wydawnictwo Albatros, 2023r, str.383.


Bohaterem jest tracący właśnie posadę aktuariusz firmy ubezpieczeniowej, matematyk z krwi i kości, z zawodu i pasji, Henri Koskinen. Chwilę później dowiaduje się, że zmarł jego brat (z którym utrzymywał raczej luźne kontakty), pozostawiając mu w spadku park przygody (nie - rozrywki, jak zawsze powtarza), a także, co ujawnia się kolejną chwilę później, spore długi, co gorsza - zaciągnięte w podejrzanych miejscach. W całej tej historii jest sporo krwawych wątków i mrożących krew w żyłach sytuacji, mamy paru nieboszczyków i zamachy na życie, pościgi i ucieczki, ale... opisane są w taki sposób, że czytelnik zupełnie nie czuje emocji. Doprawdy, bardziej przerażające są opisy zbrodni u staroświeckiej Agathy Christie. Brakuje mi w tej książce opisu wrażeń i przeżyć, emocjonalnych napięć. Ale tak po prawdzie - takie jest chyba założenie autora. Mamy wczuć się w sposób myślenia narratora, który jest jednocześnie głównym bohaterem opowieści. A jest to człowiek wykazujący cechy autystyczne, nieco oderwany od tzw. normalnego życia, przyzwyczajony do szacowania ryzyka w każdej sytuacji, myślący liczbami i wykresami, przeliczający wszystko zgodnie z zasadami statystycznymi i wzorami matematycznymi. Dlatego też tok narracji jest nieco beznamiętny, mamy po prostu krok po kroku szczegółowy zapis suchych faktów.

W pierwszym tomie poznajemy zasady funkcjonowania parku przygody, którego właścicielem i zarządcą stał się niespodziewanie ten oryginalny człowiek. Prawie natychmiast zaczynają się dziać przedziwne rzeczy, nasz bohater wprost z zacisza firmy ubezpieczeniowej, w której spokojnie opracowywał swoje tabelki i wykresy, wpada w wir krwawych porachunków i podejrzanych transakcji, w końcu niechcący sam staje się przestępcą... A wszystko to dzieje się w scenerii gigantycznych urządzeń zabawowych, olbrzymich królików, labiryntów i zjeżdżalni, wśród których szaleją nienasycone dzieciaki. Prawdopodobnie chodziło o kontrastową absurdalność sytuacji, ale jakoś mnie to nie przekonało.

Dość nietypowy jest wspomniany zabieg autora, polegający na beznamiętnym wyliczaniu kolejnych zdarzeń, w zasadzie bez emocjonalnej oceny, tak abyśmy mogli "wejść w skórę" aktuariusza znającego się na liczbach i rachunku prawdopodobieństwa, a nie mającego pojęcia o uczuciach, na przykład o miłości. Bo i taki wątek się pojawia.

Z jednej strony - fabuła przypomina nieco żenujące, słabej klasy absurdalne komedie amerykańskie, ale z drugiej - w pewnym momencie zaczyna to czytelnika wciągać. Zastanawiamy się, jak ten biedak z tego wszystkiego wybrnie, jak poradzi sobie z kłopotami, w które się wpakował i z osaczającymi go przestępcami... A radzi sobie nadspodziewanie dobrze, może trochę dzięki swoim autystycznym cechom i znajomości reguł matematycznych i statystycznych.

Przyznaję, że trochę mnie ta książka zmęczyła, bo to jednak nie moje klimaty. Brak finezji, cała intryga grubymi nićmi szyta... Ale sam przypadek głównego bohatera był na tyle intrygujący, że dałam radę przeczytać do końca.



Moja ocena: 6/10.

*****


  • ANTTI TUOMAINEN - "Paradoks łosia". Wydawnictwo Albatros, 2023r, str.383.



Dalsze dzieje Henriego Koskinena i kolejne kłopoty związane z parkiem przygody i krążącymi wokół przestępcami. O dziwo, drugi tom bardziej mi się spodobał, jakby autor zaczął trochę poważniej traktować czytelnika. Pierwszy tom miał chyba zanęcić, zaintrygować, w drugim mamy mniej wariackich akcji, za to bliżej poznajemy rozmaite problemy organizacyjne, kadrowe, finansowe itd., związane z funkcjonowaniem parku przygody jako przedsiębiorstwa. Długi, problemy z dostawami sprzętu, nieuczciwa konkurencja, kłopoty z pracownikami, do tego mieszający szyki "zmartwychwstały" brat Henriego. Pojawia się wątek rodzinny, nasz bohater (zakochany już pod koniec pierwszego tomu) próbuje ułożyć sobie życie prywatne, a jednocześnie walczy o miejsce firmy na rynku, o odzyskanie zaufania pracowników, przejmuje się kłopotami brata, wpada w kolejne konflikty ze światem przestępczym. Ten tom czytało mi się znacznie lepiej, mniej było słabego absurdu, więcej przemyślanych akcji. Nadal jednak nie wiem, dlaczego uważa się te książki za komediowe. Przy każdym tomie zdarzyło mi się tylko jeden raz roześmiać się na moment. Lubię komizm sytuacyjny i słowny, ale inteligentny. Sam fakt, że narzędziem zbrodni staje się fragment plastikowego zwierzaka, nie bawi mnie ani trochę.

Moja ocena: 7/10

*****


  • ANTTI TUOMAINEN - "Teoria bobra". Wydawnictwo Albatros, 2024r, str.350.



No i tom trzeci przygód aktuariusza w roli właściciela parku przygody. Rozwija się wątek rodzinny, ale oczywiście mamy kolejnego nieboszczyka, walkę z konkurencją, szpiegostwo, rozmaite podchody i pościgi. Strasznie to wszystko rozwlekłe, bohater-narrator drobiazgowo relacjonuje kolejne czynności: wspominając o myciu zębów przed wyjściem z domu, szczegółowo wymienia szczotkowanie trzonowców, siekaczy, dziąseł i tak dalej, czynność po czynności. Mamy dzięki temu zrozumieć psychikę autystycznego aktuariusza, wierzącego w potęgę matematyki, logiki i statystyki. Od czasu do czasu autor wtrąca rozważania o filozoficznych teoriach Schopenhauera i Leibniza, nieustannie mamy do czynienia z rachunkiem prawdopodobieństwa, ekonomią behawioralną i temu podobnymi pojęciami, które stanowią istotny aspekt działań Henriego. Równolegle jednak aktuariusz próbuje być członkiem rodziny, angażuje się w rozmaite szkolne przedsięwzięcia wynikające z podjętej opieki nad pociechami partnerki, w których początkowo nie potrafi się odnaleźć, z czasem jednak zaczyna mu się podobać nowa rola i ludzie, których przy okazji poznaje.


Moja ocena: 7/10.

*****

Próbki stylu "najinteligentniejszego i jednego z najzabawniejszych" pisarzy Finlandii:



Podsumowanie:

Rozumiem pomysł autora na sylwetkę głównego bohatera, te wszystkie dłużyzny, drobiazgowe opisy kolejno wykonywanych czynności, oszczędne operowanie emocjami, ale... mimo wszystko uważam, że lepiej by to wyglądało skompresowane do jednego tomu. Wiele scen trochę przeskakiwałam, bo doprawdy nie mam ochoty czytać o zmianie biegów w samochodzie na każdym skrzyżowaniu w trakcie pościgu po ulicach miasta, czy za każdym razem jak bohater wychodzi z domu - opis wkładania kolejno kurtki, czapki, szalika itd. Poza tym pomysł co do tych szczególnych cech bohatera (autyzm? asperger?) jest interesujący, a intryga kryminalna ciekawa i dość nietypowa, chociaż niektóre momenty były nieco infantylne. Może miały być zabawne - dla mnie nie były. W sumie - dość dobry kryminał lekkiej kategorii, nietypowy, acz nieco nazbyt rozciągnięty na te trzy tomy. I - pomimo tych wtrąconych tu i ówdzie filozoficznych rozważań i rzucanych obficie finansowo-matematycznych terminów, (aspirujących zapewne do miana literatury wyższych lotów) - raczej dla mało wymagających czytelników.



Podobno ma być nakręcony (albo już jest, nie wiem) film na podstawie tych książek. Raczej nie obejrzę.

*****


A teraz newsy z życia domowego. Jak wspomniałam, przerwa w blogowaniu spowodowana była głównie zamieszaniem remontowym. Wiecie - ciągłe sprzątanie, przestawianie sprzętów, latanie po sklepach, bo jednak to czy tamto nie pasuje i nagle trzeba coś dokupić, wybrać, zadecydować czy to damy tutaj, czy jednak tam, panom majstrom picie donieść w upale itd. A remont mamy totalny, to znaczy w różnych pomieszczeniach i również na zewnątrz domu, ale dzieje się to nie naraz, tylko po kolei, bo główny majster jest jeden i się nie rozerwie, a my też nie mamy siły na totalny armageddon i zdecydowaliśmy się na taki rozwleczony nieco, ale dość spokojny, harmonogram prac. Majster znajomy i sprawdzony, więc tym bardziej nie narzekamy. 

Ostatni poważny remont był ćwierć wieku temu, więc nie dało się pewnych rzeczy dalej odwlekać, no i w sumie uzbierało się tego trochę. Tak więc mamy już za sobą remont większej łazienki: wymiana głównych urządzeń i przy okazji trochę kombinacji z uzupełnianiem kafelków, które ogólnie rzecz biorąc były w świetnej formie i szkoda było skuwać, ale tu i ówdzie trochę się zmieniło położenie wanny czy rozmiar brodzika i coś tam się jeszcze ukruszyło w ferworze. Na szczęście mieliśmy zachomikowany mały zapas płytek sprzed ćwierć wieku, kiedy to łazienka była robiona, więc udało się artystycznie połatać powstałe braki. Efekt świetny, chociaż może nie jest to łazienka marzeń i raczej niezupełnie w myśl aktualnych trendów wnętrzarskich (da się wyczuć klimat lat 90-tych ubiegłego wieku, hehehe...), ale mimo wszystko pachnie i lśni nowością, no i koszt wyszedł nadspodziewanie dużo mniejszy, niż zakładaliśmy, co pozwoli na inne szaleństwa remontowe :). 

Następnie zrobione zostały od nowa schody zewnętrzne, a trochę ich jest, bo dom na skarpie. Poprzednie płytki z jakiegoś pięknego, ale nieprzystosowanego do naszego klimatu, hiszpańskiego klinkieru, rozwarstwiły się i pokruszyły przez te lata i swoim wyglądem wołały o pomstę do nieba. Teraz mamy granit, którego żadna zima nie ruszy. Przy okazji zmieniono położenie furtki, co zwiększyło obszar patrolowany przez Dżemika i dało mu lepszy punkt widokowy na ulicę. Oczywiście nie to było głównym celem przeróbki, tylko nasza wygoda, ale przy okazji pies też zadowolony :). 



Dżemik zresztą aktywnie uczestniczył w pracach budowlanych, pilnował pana majstra i nawet osobiście sprawdził czy zasechł już lepik położony w ramach renowacji na dachu garażu (z uwagi na usytuowanie na skarpie, dostęp do tego dachu jest bardzo łatwy z poziomu ogrodu i górnego spocznika schodów - taki rodzaj nieużywanego tarasu)... Ekhm... No tak, to była katastrofa! - albowiem lepik jednak nie zastygł (miał być przykryty jeszcze papą), a piesek z całą swoją radosną energią i 40-kilogramową masą przecwałował wzdłuż i wszerz zasmarowanej połaci... Wcześniej koty też próbowały, ale jako bardziej inteligentne stworzonka tylko nieufnie pomacały to śmierdzące i lepkie czarne i szybko się wycofały... Było jednak konieczne smarowanie kocich łapek masłem, wycieranie, a i tak zdążyły trochę śladów w domu zostawić, na szczęście tylko na płytkach i panelach podłogowych, co dało się łatwo usunąć. Z psem była gorsza przeprawa - najpierw przebiegł jeszcze po świeżo położonych stopniach z jasnego granitu, zostawiając czarne smołowe odbitki łap, a potem uciekał przed pańciem po całym ogrodzie, czego efektem było obklejenie tych zalepikowanych łap trawą i ziemią. Wyglądał, jakby miał puchate kapcie na wszystkich łapach :). No i tym sposobem mieliśmy wszyscy zajęcie na całe popołudnie: syn czyścił benzyną ekstrakcyjną schody, a my z mężem mieliśmy zabawę z myciem Dżemikowych łap (moczenie w oleju, wydłubywanie spomiędzy palców zlepionej smołą trawy i ziemi, wycieranie ręcznikami papierowymi, mycie płynem do naczyń, płukanie, wycieranie... i tak dwa razy, a i tak pies został na noc na dworze, żeby nie upaprał całej chaty z kanapą na czele... Takie to mamy czasem rozrywki.


Balbinka, zwana również Króliczkiem


Z innych atrakcji - zaobserwowaliśmy w tym roku, że nasza księżniczka i największa domatorka, Kocia, jest niestety kotką łowną. I nie interesuje jej drobnica. Sabinka przynosiła za młodu myszy i małe ptaki - rudziki, sikorki itp, ale Kocię interesuje tylko gruba zwierzyna. A więc na przykład - razu pewnego przytaszczyła mi do pokoju (na pierwszym piętrze) żywą srokę. Jak ona z tym sporym ptakiem wtarabaniła się z ogrodu przez dwa pokoje i schody na górę, to nie mam pojęcia. Sroka prawdopodobnie wpadła do ogrodu zimowego, który w lecie pootwierany jest na wszystkie strony i czasem tam jakiś ptak wleci, a z powrotem to już bywa gorzej. Ptak przytargany przez Kocię był nieco zdezorientowany, ale cały i sprawny, bo jak po wyplątaniu go z firanki otworzyłam szerzej okno, to natychmiast wyleciał w kierunku pobliskich drzew.

Inną razą Kocia przyniosła mi na górę rybę z naszego oczka wodnego, takiego czerwono-białego ozdobnego karasia. Ryba była może nie jakaś mega, ale większa od mojej dłoni, więc też trzeba było się trochę wysilić, żeby ją wyłowić z wody i przytaszczyć pańci do pokoju. Ryba jeszcze żyła i nie była jakoś mocno pokiereszowana, więc z balkonu na pierwszym piętrze wykonała - przy mojej pomocy - skok do wody. Chyba przeżyła, bo nie wypłynęła.

Kochane zwierzaki dbają o nasz komfort psychiczny i dostarczają nam nieustannie rozmaitych rozrywek.

Tak więc dzieje się, do tego ogród sam się sobą nie zajmie... To znaczy - jak najbardziej zajmie, ale niezupełnie zgodnie z moją wizją! Ostatnio trzeba było podjąć decyzję o wycięciu dwóch ciężko chorujących drzew (śliwa i jeden lilak), rozpanoszyły się też pod koniec lata choroby grzybowe (moja ukochana 25-letnia azalia pontyjska!) i mączniak (ogromny, chyba 20-letni wiciokrzew japoński!), więc dałam sobie spokój z ekologią i zabrałam się za solidne opryski, no i intensywne wzmacnianie roślin, co wiąże się z nadprogramowymi pracami ogrodniczymi. A jak jeszcze dochodziły te wszystkie zawirowania pogodowe, raz wściekły upał, raz gradobicie i inne atrakcje, to nie miałam już siły ani na malowanie obrazków tak często jak sobie planowałam, ani nawet na blogowanie. Na szczęście to upalne lato już się na dobre skończyło, najpierw nastał przyjemny chłodek, a teraz mamy osławiony niż genueński i deszcz od dwóch dni, więc stopniowo wróciła mi chęć do życia, tworzenia i blogowania :).

*****

sobota, 3 sierpnia 2024

Prawa dla zwierząt - obywatelski projekt ustawy.

Udostępniajcie, podpisujcie, pomagajcie!


PRAWADLAZWIERZAT.PL

Do 24 września trzeba zebrać 100 tysięcy podpisów pod obywatelskim projektem ustawy. Po kliknięciu na powyższy baner przeniesiecie się na stronę Komitetu i znajdziecie tam wszystkie szczegóły akcji. 

Ze strony prawadlazwierzat.pl:

Nasza inicjatywa to wynik kilkumiesięcznej pracy i nadzieja dla tysięcy zwierząt, ratunek dla nich. Chcemy, żeby polskie zwierzęta miały dobre prawo, które je chroni. Czas wyeliminować patologie traktowane jako tradycja. Nasz projekt to odpowiedź na ogromne społeczne zapotrzebowanie na poprawę losu zwierząt. Polacy mają dość widoku psów na łańcuchach, przerażonych fajerwerkami zwierząt domowych, dzikich i ptaków i „produkcji” zwierząt na wielką skalę w pseudohodowlach.

Polacy chcą, aby sprawcy znęcania się i zabijania zwierząt ponosili adekwatne, wyższe niż dotychczas kary. Obowiązkowe czipowanie psów, lepsze schroniska i kastracje to zapobieganie bezdomności, która, na tle innych krajów Unii Europejskiej, w Polsce jest zatrważająca.
Czas na nasz i Wasz głos.

Artykuł omawiający szczegóły tutaj: Koniec psów na łańcuchach, pseudohodowli i fajerwerków.

Podpisać projekt trzeba osobiście, w jednym z punktów pokazanych na mapie pod tym linkiem: https://prawadlazwierzat.pl/gdzie-zbieramy-podpisy/. Można również zgłosić się samemu do akcji zbierania podpisów - tutaj: https://prawadlazwierzat.pl/podpisy/.

Projekt ustawy: https://prawadlazwierzat.pl/projekt-zmian-ustawy-o-ochronie-zwierzat/


W skrócie:

Co zakłada obywatelski projekt ustawy? Wśród najważniejszych postulatów znajdują się m.in.:

  • zakaz trzymania psów na łańcuchu i uwięzi,
  • obowiązkowa kastracja zwierząt niehodowlanych,
  • obligatoryjne chipowanie zwierząt domowych,
  • zakaz używania fajerwerków hukowych.

Projekt zakłada też zwiększenie kar. I tak za znęcanie się nad zwierzętami miałoby grozić do 5 lat więzienia, a za szczególne okrucieństwo wobec zwierząt - do 8 lat.

Sama definicja znęcania się nad zwierzętami ma zaś zostać poszerzona. Inicjatorzy nowelizacji chcą, by po jej wprowadzeniu pojawiły się zakazy:

  • pozostawiania zwierząt w zamknięciu i zaniechania leczenia,
  • używania obroży elektrycznych i kolczatek,
  • sprzedaży detalicznej żywych ryb (z wyjątkiem akwariowych).

Projekt zakłada również poważne wzięcie się za pseudohodowle. W celu ich ograniczenia miałby powstać Rejestr Hodowli pod nadzorem Inspekcji Weterynaryjnej. Możliwość rozmnażania zwierząt zostałaby zaś ograniczona, a warunki dotyczące dobrostanu zwierząt w hodowlach byłyby jasno określone. Do tego zajmujące się takimi praktykami stowarzyszenie musiałoby być zarejestrowane w KRS. Jednocześnie sprzedaż zwierząt domowych przez portale aukcyjne i sprzedażowe w internecie zostałaby zakazana. "Czas wyeliminować patologie, okrucieństwo i bestialstwo w pseudohodowlach" - mówi Katarzyna Łobacz, prezeska Mondo Cane, fundacji na rzecz zwierząt. Codziennie w internecie wystawionych jest na sprzedaż kilkadziesiąt tysięcy psów i kotów w typie rasy. Bez żadnej kontroli państwowej, bez umów. To największa legalna szara strefa w Polsce, generująca milionowe, nieopodatkowane dochody kosztem cierpienia zwierząt.

"Polska jest drugim po Niemczech krajem w UE pod względem liczebności psów i kotów, a ostatnim pod względem standardów ich ochrony i praw. Nie zgadzam się z poglądami wielu polityków, że "tradycją polskiej wsi jest pies na łańcuchu", a zwierzęta, to nie ludzie i nie mają praw".

Oczywiście spodziewam się, że projekt poprą wszyscy, którzy uważają, że poprawną formą jest określenie "pies umarł", a nie, jak chce niejaki Bralczyk "pies zdechł". Ale mam nadzieję, że i wśród purystów językowych bralczykopodobnych też znajdą się przyzwoici ludzie.


*****

sobota, 22 czerwca 2024

Książki - o poniemieckim.

Dzisiaj niejako z rozpędu, ale już na koniec tej serii książkowych wpisów - opowiem Wam o kilku pozycjach, które przeczytałam ostatnio jedną po drugiej - w większości zainspirowana recenzjami z serwisu "Na kanapie", o którym rozpisywałam się w dwóch ostatnich postach. Jak to często bywa - nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło, czy też - wszystko ma złe i dobre strony. W przypadku mojej przygody z serwisami czytelniczo-recenzenckimi poza przekonaniem o niskim poziomie tychże, wyniosłam też coś dobrego, a mianowicie kilka cennych znajomości z wiarygodnymi recenzentami, którym mogę zaufać prawie w ciemno, bo zgadzają nam się poglądy, oceny, a także upodobania co do rodzaju lektur. Tak właśnie trafiłam na trop tych książek, o których dzisiaj chcę Wam opowiedzieć. Co nie znaczy, że wszystkie były wysoko oceniane - po niektóre sięgnęłam pomimo wskazanych wad i niedostatków, po prostu z ciekawości, bo jednak chciałam ich treść poznać.




Wszystkie - w mniejszym lub większym stopniu - łączy terytorium i czas. Są to bowiem książki opisujące - w różny sposób i z różnych punktów widzenia - dzieje naszych Ziem Zachodnich, nazywanych dawniej Ziemiami Odzyskanymi, polsko-niemieckie przenikanie kulturowe, przejmowanie przez Polaków tych terenów, odejście Niemców, spotkania po latach, życie osadników na poniemieckim. Dlaczego ten temat tak mnie wciągnął? Bo tutaj właśnie mieszkam, a moi rodzice jako młodzi ludzie przyjechali w latach 50-tych na te tereny z Polski centralnej, tutaj też osiedliła się dalsza rodzina z centralnych rejonów Polski, a rodzina mojego męża przyjechała aż spod Stanisławowa (dzisiejsza Ukraina). Pamiętam z dzieciństwa pozostałe jeszcze wiele lat po wojnie w wielu miejscach ruiny domów, rozszabrowane niemieckie i żydowskie cmentarze, pozostałości niemieckich napisów - wyzierające spod farby na elewacjach nawet do dzisiaj, poniemieckie meble i inne przedmioty niemal w każdym domu w latach 60tych (a w wielu - do tej pory), niegdyś pogardzanie i niszczone, teraz wyszukiwane, odnawiane, doceniane. Były też różne świadectwa obecności ówczesnych wojsk sojuszniczych, czyli Rosjan. Ale to już trochę inna historia. A zatem...

Na pierwszy ogień poszła niepozorna książeczka, która miała być smakowitą przystawką przed daniem głównym, ale niestety nieco mnie rozczarowała...

  • HENRYK WANIEK - "Miasto niebieskich tramwajów". Wydawnictwo FORMA, 2017r, stron 124.

Ta akurat pozycja przyciągnęła mnie tytułem, bo wiadomo - niebieskie tramwaje to Wrocław, jedno z moich ulubionych miast, tam studiowałam ja, mój mąż, nasz syn, tam mieszkają nasi znajomi, no i jakby nie było - stolica naszego województwa, więc z prowincji często tam jeździmy po kulturę i sztukę, czasem po zakupy, a także żeby się spotkać z przyjaciółmi, pospacerować po Ogrodzie Botanicznym itd. Notka wydawnicza na ostatniej stronie okładki zapowiada prawdziwą ucztę dla ducha. Obiecuje smakowite i wieloznaczne opowieści, napisane z finezyjnym literackim kunsztem, podszyte dowcipem, metafizyką, kulturowymi dywagacjami. Tytuł książki zaś jednoznacznie kojarzy się z Wrocławiem. No i na to mnie złapali. Co prawda gdzieś tam wyczytałam, że jednak nie tylko o Wrocław chodzi, ale machnęłam ręką, przeważyły niebieskie tramwaje, uwiodła mnie obietnica intrygujących, nieco surrealistycznych dykteryjek, wrocławskich smaczków. Zresztą nazwisko autora nie było mi obce, kojarzyłam je pozytywnie. Ale - jak to często bywa - blurb żyje swoim życiem, niekoniecznie powiązanym z zasadniczą treścią i stylem dzieła.

"Miasto niebieskich tramwajów" to niewielka książeczka - zawiera szesnaście, a właściwie siedemnaście (wliczając coś w rodzaju wstępu) krótkich opowiadań. Autor, Henryk Waniek, opowiada o swoich przeżyciach związanych z Wrocławiem, ale i z innymi miejscami na Dolnym i Górnym Śląsku, są to bowiem rejony, w których się urodził (w 1942r w Oświęcimiu), wychował, studiował i mieszkał (Katowice, przelotnie Wrocław). Jest pisarzem, publicystą, malarzem. Dawno temu czytałam jego książkę "Finis Silesiae", która zrobiła na mnie mocne i niezapomniane wrażenie, toteż z dużą nadzieją sięgnęłam po ten zbiorek opowiadań. Nadzieja, powiadają, umiera ostatnia, ale moja w tym wypadku poległa gdzieś w połowie książeczki. Wrocław bowiem był na początku, potem szybko się zgubił, pojawili się różni ludzie, których drogi życiowe mniej lub bardziej pokrzyżowały się ze ścieżkami Wańka, ale także postaci historyczne i fikcyjne, powiązane z Wrocławiem nie zawsze wprost, czasem nieco umownie. Potem krajobraz nieco się rozszerza na dolno- i częściowo także górnośląski i historyczne rozkminki na temat miejsc i ludzi, którzy na tych ziemiach żyli niegdyś, przed wojną i tuż po niej. Podróżujemy z autorem w czasoprzestrzeni, zaglądając już nie do Wrocławia, ale Breslau (niemiecka nazwa Wrocławia), a także Chemitz, Dresden... Wrocłąw jest tylko pretekstem. Bogactwo historyczne i swoisty tygiel kulturowy, buzujący jeszcze długie lata po wojnie, to wszystko daje podstawę do rozważań o dziejach - nie tyle narodów, co jednostek, o naturze ludzkiej, o przeszłości i przyszłości. Znałam już te klimaty z "Finis Silesiae", ale w obszernej książce miało to wszystko odpowiedni kontekst i wydźwięk. Tutaj nie chwyciło mnie za serce, nie przykuło uwagi, nie przekonało. Przyznam bowiem, że opowiadania nie są moją ulubioną formą literacką, więc może to także w jakimś stopniu wpłynęło na mój odbiór, bo oczekiwałam większej spójności, co przecież w przypadku zbioru opowiadań nie jest obligatoryjne ani oczywiste. Wielbiciele małych form zapewne będą bardziej usatysfakcjonowani, bo obiektywnie muszę przyznać, że każde z opowiadań z osobna jest mniejszą lub większą perełką.

*****

I oto ta właśnie książka, o której wyżej wspomniałam i przeczytałam ją po raz kolejny, po kilkunastu latach:
  • HENRYK WANIEK - "Finis Silesiae". Wydawnictwo Dolnośląskie 2003r, stron 360.



Ta historia została wymyślona, ale później okazało się, że miała wiele wspólnego z tym, co wydarzyło się naprawdę. Pomysł na nią zrodził się w głowie Henryka Wańka po obejrzeniu wydanego w 1942 roku albumu fotograficznego "Die schlesische Landschaft". Znalazły się w nim 163 fotografie przedwojennego Śląska, głównie krajobrazy, lasy, góry... Żadnych typowych dla tamtych czasów propagandowych wizerunków miast obwieszonych flagami ze swastykami... za to pojawiająca się na niektórych z nich młoda kobieta, zawsze odwrócona tyłem lub bokiem do obiektywu, jakby znalazła się tam zupełnie przypadkowo. Nasuwało to myśl o jakimś związku fotografa z tą tajemniczą dziewczyną... Kilka fotografii stało się więc zalążkiem do opowiedzenia miłosnej historii tych dwojga, ale tłem i motywem przewodnim jest Śląsk, jego skomplikowana historia, z Niemcami i Polakami, którym przyszło tam żyć. Spokój krajobrazów zatrzymanych w kadrach, odwieczne góry, trwające niemal niezmiennie cudowne lasy i łąki, a obok - pogranicze dwóch państw, Polski i Niemiec, które wkrótce zostaną wepchnięte w wojenną zawieruchę. Waniek nieśpiesznie opowiada o ulotnych chwilach, które składają się na przeżycia młodych ludzi, zanurzonych w niespokojnym czasie, w świecie spolaryzowanych postaw, gdzie toczy się normalne, spokojne, sielskie życie, a obok płynie rzeka nienawiści i żądzy władzy. Utrwalone na fotograficznej kliszy momenty, zamienione w opowieść pełną nostalgii za minionym pięknym czasem. Ułamki sekund, o których Waniek opowiada długo i nieśpiesznie, bo przecież każda chwila miała gdzieś kiedyś jakiś początek, a potem jakiś dalszy ciąg. "Finis Silesiae" - koniec Śląska, koniec jakiegoś etapu w dziejach zamieszkujących te tereny ludzi. Jedni musieli te miejsca opuścić, inni musieli je zasiedlić. Ale pozostały te same góry, wiele z utrwalonych na zdjęciach krajobrazów nie uległo większym przeobrażeniom. Zmienili się ludzie, ich podejście do tej ziemi, do tego, co zastali. Więc coś się jednak skończyło.

Język Wańka jest specyficzny. Pisze bardzo krótkimi zdaniami, często równoważnikami zdań, wręcz pojedynczymi słowami. A jednocześnie cała ta opowieść jest niezwykle malarska, plastyczna, obfita. Autor wspaniale opisuje piękno miejsc, krajobrazów całego niemal Śląska. O ludziach, ich emocjach i przeżyciach opowiada natomiast tak, że niemal czujemy to samo, co jego bohaterowie, utożsamiamy się z nimi. Bardzo poruszająca, nostalgiczna historia miejsc, które nie są już takie, jakie były, i ludzi, których już nie ma.

*****
  • KAROLINA KUSZYK - "Poniemieckie". Wydawnictwo Czarne, 2019r, stron 464.

Książka rewelacyjna, najciekawsza chyba z tego zestawu, który Wam tu dzisiaj prezentuję. Naszpikowana faktami, zapisem mnóstwa rozmów i notatek z pamiętników ludzi, którzy tuż po wojnie przyjechali na Ziemie Odzyskane (a tak po prawdzie - uzyskane) ze wschodu, z ziem utraconych, ale także z Polski centralnej. Co mnie najbardziej ucieszyło - to, że autorka urodziła się i długo mieszkała w Legnicy, w której ja także spędziłam dzieciństwo, miałam tam też bliską rodzinę, pamiętam więc i kojarzę wiele miejsc i faktów, o których Karolina Kuszyk opowiada we fragmentach poświęconych Liegnitz/Legnicy.  Wspaniały dokument, oparty na wspomnieniach wielu osób pamiętających okres tuż po wojnie. Mam do tej książki duży sentyment, bo nawet rozdziały poświęcone innym niż Legnica miastom i rejonom Ziem Zachodnich nasuwają skojarzenia z tym, co znam z Dolnego Śląska, z miast, w których przez wiele lat mieszkałam. 

Z informacji od wydawnictwa:

"Karolina Kuszyk – sama „wychowana na poniemieckim” – tropi ślady, wczytuje się we wspomnienia osadników i przesiedleńców, a przede wszystkim rozmawia – z przedstawicielami trzech pokoleń ludzi mieszkających w poniemieckich domach i korzystających z poniemieckich przedmiotów, ze zbieraczami i kolekcjonerami, z poszukiwaczami niemieckich skarbów, z regionalistami z ziem zachodnich i północnych odkrywającymi przedwojenną historię swoich małych ojczyzn. I zadaje pytania. Czym są dla nas poniemieckie rzeczy? Wdzięcznymi, lecz niewiele mówiącymi gadżetami w rodzaju obrazka z Aniołem Stróżem przeprowadzającym dzieci przez kładkę nad przepaścią? Obcymi śmieciami, na których rodzice i dziadkowie musieli się urządzać, bo nie mieli innego wyjścia? Jak bardzo dom poniemiecki musiał się napracować, żeby zasłużyć na miano polskiego? A co się stało z niemieckimi cmentarzami na ziemiach przyłączonych do Polski w 1945 roku?

Opowiadając o tym, jak biografie poniemieckich domów, rzeczy i cmentarzy splatały się z losami ich polskich spadkobierców od powojnia po współczesność, autorka zastanawia się także, czym jest dziś polskość i ile obcości potrafimy znieść w tym, co określamy mianem własnego."

Uwaga: ta książka na pewno spodoba się osobom, które mają z tymi terenami coś wspólnego, żyją na "poniemieckim", mają związane z tym wspomnienia i doświadczenia. Dla pozostałych mnogość szczegółów może się okazać przytłaczająca. Dla mnie to fantastyczna lektura.

*****


  • ZBIGNIEW ROKITA - "Odrzania. Podróż po Ziemiach Odzyskanych". Społeczny Instytut Wydawniczy ZNAK, 2023r, str. 312.



My, Odrzanie, jesteśmy inni niż Wiślanie. Generalnie cała Polska jest niejednolita kulturowo, światopoglądowo i tak dalej, co doskonale widać chociażby przy okazji wyborów, gdzie całkiem wyraźnie zaznacza się podział na wschód i zachód, na Odrzanię i Wiślanię. Ale wystarczy przejechać nasz kraj od wschodu na zachód czy odwrotnie, żeby w samym krajobrazie i układzie miast zobaczyć tę odmienność. Wiślania to mieszkańcy na ogół zasiedziali od wieków i pokoleń, a Odrzania, czyli Ziemie Odzyskane (albo jak ktoś woli, bardziej poprawnie dziejowo - Uzyskane), to ludność napływowa zewsząd, trochę zza powojennej wschodniej granicy, z obecnej Ukrainy czy Litwy, ale w większości, jak wskazują statystyki - z polski centralnej. Z tym, że w kolejnym pokoleniu nie identyfikujemy się już tak mocno jak nasi rodzice i dziadkowie, z Kresami, z Zamojszczyzną czy Mazowszem. Bo my już jesteśmy stąd. Ale moje pokolenie pamięta jeszcze czasy zimnej wojny i obawy dziadków, że Niemcy tutaj jeszcze wrócą "po swoje", że zabiorą. I tęsknoty Kresowiaków za dawną ojcowizną pozostawioną na wschodzie. Więc przez długie lata powojenne nikt nie dbał o zastane, poniemieckie. Burzono, rozszabrowywano. Zaraz po wojnie Rosjanie wywieźli infrastrukturę przemysłową i co tam się jeszcze dało. Potem polska władza ludowa zarządziła odbudowę stolicy, na którą wywieziono z Wrocławia i innych dolnośląskich miast miliony, a może nawet miliardy cegieł - z ruin, ale i z celowo burzonych domów, bo nikt nie wiedział, czy ten nowy powojenny porządek długo się utrzyma. Wywieziono resztki urządzeń, których nie zdążyli zabrać Rosjanie, zagrabiono na potrzeby warszawskich muzeów (i pewnie też - domów notabli) dzieła sztuki. Przez te wszystkie lata jednak zmieniła się też mentalność społeczna Odrzan, wymieszanych z różnych zakątków kraju. Jak słusznie zauważa Rokita, mieszkaniec Odrzanii przeniesiony nagle gdzieś na Zamojszczyznę czuje się, jakby był za granicą, w jakimś zupełnie innym kraju. I vice versa. Inaczej wyglądają miasta i wioski, inaczej zachowują się i myślą ludzie. Wiem, bo mam rodzinę w centrum i na wschodzie Polski :). Nie będę tu wyłuszczać powodów, dla których tak jest, żeby nie zanudzać, niektórzy to znają, inni niech sobie przeczytają - u Rokity i u Kuszyk.

Książkę Rokity (nagrodzonego NIKE 2021 za słynną śląską opowieść "Kajś") redakcja określiła jako włóczęgowski poemat reporterski. No cóż, z pewną dozą dobrej woli można się z tym poniekąd zgodzić, ale że poemat, to już lekka przesada. Autor wędruje po Odrzanii, zainspirowany chyba trochę wspomnianą wyżej książką Karoliny Kuszyk, bo nawet kilka razy się do niej odwołuje i nawiązuje. Różnica między tymi książkami jest taka, że pani Kuszyk opracowała temat bardzo solidnie, jest to niemal rodzaj dokumentu, w którym zebrano wspomnienia i refleksje wielu, bardzo wielu osób, z którymi autorka osobiście rozmawiała, a także analizę wspomnień z pamiętników nadsyłanych na konkurs dla osiedleńców na Ziemiach Zachodnich. Opowiada o zastanych mieszkaniach, domach, gospodarstwach, ale i cmentarzach, parkach, o znajdowanych skarbach mniejszej i większej wartości,  ukrytych przez Niemców przed wysiedleniem... Natomiast pan Rokita wędruje po tych terenach i snuje swoje rozważania i wątpliwości, czasem z kimś porozmawia, opisuje dość szczegółowo te rozmowy, ale jakoś więcej tam tych nie prowadzących donikąd dumań, niż konkretów. Czyta się dość lekko, autor ma spory dystans do całej historii tych ziem, do odniemczania i spolszczania, do przenikania się kultur, ale też nie wnosi nic nowego, nie przyciąga niczym uwagi. Zwłaszcza, jeśli wcześniej przeczytało się "Poniemieckie". Jeśli więc chcecie przeczytać opowieść dokumentalną, to polecam "Poniemieckie" Karoliny Kuszyk. Jeśli wolicie tylko musnąć temat, tak z grubsza się zorientować w klimacie zasiedlania Ziem Odzyskanych, odbudowy, wchłaniania przez nowych mieszkańców tego, co pozostało po poprzednikach, oswajania polskości z niemieckością, to przeczytajcie "Odrzanię" Zbigniewa Rokity. 

W obu książkach jest chyba dla każdego trochę niespodzianek. Dla mnie na przykład zaskoczeniem była informacja o tym, że Stare Miasto w Gdańsku (nie mylić z Głównym Miastem) wcale nie jest stare, że są to wybudowane po wojnie od podstaw kamienice stylizowane od frontu na wiekowe, a w środku i od podwórka zupełnie współczesne. Może gdzieś tam zachowano coś z historycznych pozostałości, niekoniecznie nawet w tych samych miejscach, gdzie znajdowały się dawniej, ale przy okazji postarano się, aby nie było elementów kojarzących się z pruskością, dołożono dekoracje z polskim rodowodem... taka zdziwność powojenna, kiedy wmawiano nam, że wróciliśmy na swoje, na dawne prapolskie ziemie i trzeba było jakoś ten mit podtrzymać.

z książki "Odrzania" - po prawej mapa Polski z zaznaczonymi terenami utraconymi i przyłączonymi po II wojnie światowej


*****

I jeszcze dla porządku wspomnę o dwóch książkach - również o Ziemiach Zachodnich i ich mieszkańcach dawnych i obecnych, o znikaniu miejscowości, o pięknie krajobrazu, o tym, jak ten krajobraz się zmieniał i dlaczego.
  • FILIP SPRINGER - "Miedzianka. Historia znikania". Wydawnictwo Karakter, 2022r, str. 271.


  • FILIP SPRINGER - "Mein Gott, jak pięknie". Wydawnictwo Karakter, 2023r, str. 251.



Wrzucam te dwie książki jednego autora do jednego opisu, bo - mówiąc szczerze - obie mnie nie wciągnęły, raczej trochę znudziły. O ile "Miedzianka" jest dość konsekwentnie i szczegółowo (aż do znudzenia, niestety) opisaną kilkusetletnią historią jednej miejscowości, która niegdyś nieźle prosperowała, a de facto dzisiaj już nie istnieje, o tyle "Mein Gott, jak pięknie" jest opowieścią o wszystkim i o niczym, nierówną i nieskładną. Niby też o Ziemiach Zachodnich, trochę o historii, trochę o pięknie krajobrazu, trochę tak ogólnie... Ciekawostka, ale dla wytrwałych koneserów. I nie będę się rozpisywać, bo doprawdy szkoda pióra... to jest - klawiatury.





I na tym kończę cykl książkowy (na razie, oczywiście). W kolejnych wpisach planuję pokazać moje obrazki i może wrzucę wkrótce trochę ciekawostek na temat mojego nowego hobby ;).

*****

niedziela, 16 czerwca 2024

"Oczy Mony", "Wojna o Picassa" i jeszcze słów kilka o serwisach czytelniczo-recenzenckich.

Pozostając jeszcze przy książkach - a trochę się nazbierało i chciałabym opowiedzieć Wam przynajmniej o niektórych - dzisiaj przedstawiam Wam dwie interesujące pozycje o sztuce, głównie o malarstwie oczywiście.


  • HUGH EAKIN - "Wojna o Picassa. Jak sztuka nowoczesna trafiła do Ameryki". Dom Wydawniczy Rebis, 2023r, stron 501.



Podtytuł mówi więcej, niż tytuł główny. Co prawda duża część tej historii kręci się wokół dzieł Picassa, ale na tej osnowie poznajemy przede wszystkim całą długą, żmudną i zaskakująco skomplikowaną drogę nowoczesnej sztuki na kontynent amerykański i przede wszystkim - do świadomości Amerykanów. Dzisiaj wydaje nam się często, że Ameryka to synonim nowoczesności. A przecież jest to zarazem kraj ludzi w ogromnej większości niezwykle konserwatywnych, przywiązanych do utrwalonych zasad, obyczajów, poglądów. W czasach, kiedy Picasso świecił triumfy na wystawach europejskich, a najbogatsi kolekcjonerzy w Moskwie i Berlinie z zapałem gromadzili jego dzieła, w Ameryce nikt w zasadzie jeszcze o nim nie słyszał. Dochodziły tam zaledwie słabe echa głośnych w Europie paryskich wystaw pierwszych impresjonistów, fowistów, czy wreszcie - kubistów. Za oceanem zupełnie lekceważono nowe trendy, uważając je za przejściową modę i wybryk tych śmiesznych Europejczyków.

"Wojna o Picassa" to wspaniała, wielowątkowa i wielowarstwowa opowieść o kilku zaledwie pasjonatach, którzy poświęcili wiele lat życia, aby pokazać nowoczesną sztukę europejską zaściankowej reszcie świata, a przede wszystkim - Amerykanom. To zaledwie kilka nazwisk, które wielu ludziom dzisiaj niewiele, albo nawet nic nie mówią: Quinn, Barr, Rosenberg, Kahnweiler. A dla nich walka o stworzenie wielkiej, na światową miarę, kolekcji dzieł nowoczesnych twórców początku XX wieku - stała się treścią życia, najważniejszą sprawą, której poświęcali swój czas i pieniądze. 

Podczas gdy we Francji miał miejsce największy przewrót w historii sztuki zachodniej - w muzeach i prywatnych salonach Ameryki królowało tradycyjne, klasyczne malarstwo renesansu i w porywach zaledwie XVIII-wieczne. W tym czasie John Quinn, ekscentryczny amerykański prawnik, syn irlandzkich imigrantów, dał się już poznać po obu stronach Atlantyku jako entuzjasta i znawca sztuki. Quinn odczuwał potrzebę zmiany, szukał nowości, utrzymywał kontakty z europejskimi intelektualistami i pisarzami, interesował się nowinkami ze świata kultury i sztuki, długo jednak jeszcze nie wiedział nic o nowej fali artystów z Montparnasse. W jakimś momencie te dwa żywioły musiały się jednak spotkać. Zorganizowana wielkim wysiłkiem pierwsza (niezbyt udana) wystawa dzieł Picassa w Ameryce, na którą trafił Quinn, równie nieudana podróż do Paryża, a w końcu - jeden przypadkowo kupiony obraz, który wreszcie staje się tym zapalnikiem, który ruszył całą lawinę wydarzeń. Wszystko to opisane z niezwykłą precyzją i dbałością o szczegóły, wypunktowane kolejne spotkania, rozmowy, listy itd. 

Marzeniem Quinna było stworzenie w Ameryce wielkiej stałej wystawy z kolekcją dzieł Picassa i innych ówczesnych malarzy reprezentujących najnowsze nurty. Trzeba było jednak wielu lat i wysiłku wielu osób, aby to marzenie można było zrealizować. W dokumentalnej opowieści Eakina poznajemy bardzo szczegółowo historie życia i działalności kilku niezwykłych postaci, dzięki którym szuka nowoczesna trafiła z Paryża do Ameryki. Jednocześnie jest to historia przemian politycznych, kulturowych, społecznych - zarówno w Ameryce, jak i Europie, mamy bowiem tutaj czas rozbudzenia niemieckiego nacjonalizmu i nazistowskich prześladowań, które dotknęły także paryską bohemę, a wreszcie okres wojny, która ogarnęła w zasadzie cały świat i wpłynęła na losy narodów i pojedynczych ludzi, ale też - zamykając jedne możliwości artystom - zmusiła do szukania innych dróg dotarcia do odbiorców w spokojniejszych rejonach świata.

Eakin pisze niezwykle zajmująco, co sprawia, że pomimo wielkiej ilości szczegółów, drobiazgowych opisów kolejnych rozmów, spotkań i zabiegów różnych osób - trudno się od tej historii oderwać. Niezwykła opowieść, która pokazuje, jak mało brakowało, a o Picassie i kilku innych wielkich twórcach świat by nie usłyszał, a nowojorskie Museum of Modern Art nie byłoby tym, czym jest dzisiaj. Wspaniała opowieść o niezwykłych dziejach sztuki nowoczesnej.



  • THOMAS SCHLESSER - "Oczy Mony". Wydawnictwo Literackie, 2024r, stron 496.


Zapowiadane jako światowy bestseller „Oczy Mony”, dedykowane wszystkim dziadkom i babciom na świecie – mimo, że niosą pewne przekazy uniwersalne - uważam za książkę znakomitą, ale raczej niszową. W każdym razie – trudną w odbiorze zarówno dla większości dziadków i babć, jak i – tym bardziej – dla małoletnich wnucząt. Autorem jest historyk sztuki i – zapewne – pasjonat tej dziedziny. Nie wiem, czy ma dziesięcioletnią wnuczkę, ani czy w ogóle rozmawia często z dziećmi w tym wieku. W książce bowiem mamy ogromny zbiór informacji o wybranych dziełach sztuki, które bohaterowie tej opowieści – dziadek i dziesięcioletnia wnuczka – oglądają i omawiają wspólnie w czasie wędrówek po paryskich muzeach. Sam pomysł, żeby zabierać tracącą wzrok wnuczkę do muzeum, zamiast do zaleconego przez pediatrę psychiatry, uważam za znakomity pomysł, godny naśladowania. I to jest ten uniwersalny przekaz, zapewne też o to właśnie chodziło autorowi w dedykacji. O to, żeby poświęcać dzieciom swój czas i troskę, pokazywać im to, co piękne, wzbudzać w nich zainteresowanie dziełami sztuki. Nie wystarczy nakarmić, ubrać i posłać do szkoły. Trzeba z nimi rozmawiać, objaśniać świat i pokazywać jego najlepsze strony.

Natomiast jeśli chodzi o zasadniczą treść, to wydaje mi się nieco oderwana od rzeczywistości. Przybliżając krótko fabułę: mała Mona traci wzrok, pediatra i okulista zalecają wizyty u psychiatry, aby pomógł dziewczynce oswoić się z tą sytuacją. Rodzice proszą o pomoc dziadka, który ma co środę zaprowadzać wnuczkę do owego psychiatry. Dziadek jednak, pasjonat sztuki i ekscentryk, ma swój plan. Zamiast do lekarza, zabiera wnuczkę co tydzień do jednego z paryskich muzeów, gdzie za każdym razem oglądają jedno dzieło sztuki. Jest tych dzieł, przeważnie obrazów, tyle ile tygodni w roku, jaki według przewidywań lekarzy pozostał dziewczynce do momentu całkowitej utraty wzroku. Mankamentem książki jest umiejscowienie reprodukcji tych obrazów na rozkładanej obwolucie – 52 sztuki mikroskopijnej wielkości raczej kiepsko się w ten sposób ogląda. Dużym plusem byłyby reprodukcje całostronicowe, na początku każdego z 52 rozdziałów. Wtedy byłaby to interesująca lekcja o sztuce. W książce chodziło widocznie bardziej o nacisk na relacje dziadka z wnuczką, dlatego same obrazy zostały zepchnięte „na zaplecze”.

Dziadek Mony wybiera dzieła sztuki mało oczywiste, raczej trudne w odbiorze i interpretacji, a następnie w każdej „sesji” opowiada szczegółowo o treści obrazu (lub rzeźby), o twórcy, o przekazie, jaki niesie owo dzieło. Są to rozważania bardzo interesujące, ale na poziomie minimum nastolatka. Oczywiście są dzieci wybitnie zainteresowane filozofią i historią sztuki, jednak z reguły na tym etapie mają jeszcze za mało wiedzy ogólnej, żeby takiego dziadka zrozumieć i przy tym się nie znudzić. Pewnie – fajnie jest pójść z dziadkiem do muzeum, pooglądać obrazy, ale tutaj mamy obrazy w dużej części mało interesujące dla dziecka, a towarzyszące im objaśnienia zawierają tyle nawiązań do historii w ogóle i historii sztuki w szczególności, że trudno uwierzyć, aby dziesięciolatka ten kontekst kojarzyła i pojmowała. Do tego filozoficzne dywagacje w zbyt dużej dawce dla przeciętnego dziesięciolatka raczej nie do przetrawienia.

Książkę poleciłabym pasjonatom sztuki, którzy chcieliby wybrać się do paryskich muzeów – duża porcja interesującej wiedzy o znajdujących się tam dziełach sztuki. Dla wszystkich babć i dziadków – jedynie jako wskazówka, że z wnuczkami należy spędzać dużo czasu, rozmawiać z nimi, objaśniać im świat. Dla młodych czytelników – raczej nie, może dopiero w liceum, jeśli zainteresuje ich sztuka. Nie dla czytelników preferujących popularne współczesne powieści, połykających treść w pogoni za szybką akcją. Książka świetna, ale nie dla każdego.


*****

Chciałam jeszcze na chwilkę wrócić do tematu funkcjonowania serwisów czytelniczych. Może kogoś to uchroni przed pochopnym angażowaniem się takich miejscach, a także przed nadmiernym zaufaniem do publikowanych na takich portalach treści - mam na myśli głównie recenzje i opinie o książkach. W poprzednim wpisie opowiedziałam moją historię rozczarowania serwisem "Na kanapie". Kto ciekawy, niech przeczyta łącznie z komentarzami - właśnie na skutek jednego z tych komentarzy zainteresowałam się "BiblioNETką". Już bez parcia na zamieszczanie tam swoich recenzji, ale bardziej jako czytelniczka, poznająca opinie innych użytkowników o interesujących książkach. 

No więc zajrzałam sobie na stronę główną tejże "Biblionetki", zerknęłam tu i ówdzie i całkiem przypadkiem trafiłam na taką oto wypowiedź jednego z użytkowników, który chciałby od  redakcji serwisu dowiedzieć się, dlaczego "patronatem poważanej strony została objęta książka, która w mojej ocenie na to w żadnej mierze nie zasługuje. Co więcej, utrzymywanie tego patronatu pomimo wysuniętych zastrzeżeń, znacznie to poważanie uszczupla. Czy można prosić o komentarz na temat polecanej przez BiblioNETkę książki "Weronika chce umrzeć"? Jakieś powody, dlaczego właśnie ta pozycja jest objęta patronatem?"

No, ciekawie się zrobiło. Sprawdzam więc - przez dwa tygodnie nikt z redakcji nie zareagował. Pytanie i prośbę o zdjęcie patronatu powtórzono, ktoś jeszcze podjął ten wątek, reakcji brak Jako że czasem lubię podrążyć i dobrze temat rozeznać, podkusiło mnie, żeby jeszcze przyjrzeć się tym nieszczęsnym patronatom Biblionetki, o co tam chodzi, bo się wyświetlają na pierwszej stronie. No to klik - są zasady obejmowania tymże patronatem. Ha! To musi być interesujące! Punkt za to, że jakieś zasady w ogóle są, bo "Na kanapie" to z tym cienko było. No i proszę bardzo:

"Jak zdobyć patronat BiblioNETki? Patronatem obejmujemy książki, które są dobre i warte zainteresowania BiblioNETkowiczów. Nie jest istotna tematyka - najważniejsze czy pozycja w ocenie redakcji BiblioNETki jest warta rekomendacji. Przed podjęciem decyzji zapoznajemy się z materiałami nadesłanymi przez wydawcę. Zastrzegamy sobie możliwość wystosowania do wydawcy prośby o udostępnienie treści książki. Zapoznaje się z nią wtedy redakcja BiblioNETki wraz z niewielkim gremium złożonym z zasłużonych użytkowników serwisu, których zdanie redakcja ceni."

Co z tego wynika? No na przykład, że redakcja niekoniecznie czyta książkę, której patronuje i ją promuje, co do zasady opiera się na materiałach wydawcy. Zanim te rewelacje przetrawiłam do końca, zobaczyłam pod tym tekstem następujący komentarz jednego z uczestników: "Doskonale rozumiem, że obecnie Patronat BiblioNETki nie dodaje książce ani grama prestiżu i żeby go zdobyć wystarczy zapłacić, ale przyznanie go pornograficzno-pedofilskiemu wytworowi, to chyba przesada. Czy przed przyznaniem patronatu książce Weronika chce umrzeć (...) ktokolwiek przeczytał choćby fragmenty dostępne na stronie pana Kruka?" Komentarz napisany 21 maja, do dzisiaj brak reakcji.

Powiem Wam szczerze, że zaczyna mnie to frapować - który z portali czytelniczo-recenzenckich upadł najniżej? "Na kanapie" odwala się jakąś amatorszczyznę bez nadzoru, "Biblionetka" bezrefleksyjnie sprzedaje patronaty, oba serwisy nie reagują na pytania i uwagi uczestników, bez których, jakby nie było, te strony nie miałyby racji bytu, nikt nie przestrzega zasad, o ile takowe w ogóle są. Z ciekawości zajrzałam jeszcze na kilka innychtego typu portali, ale tam obowiązują nieco inne zasady i zazwyczaj recenzje pisane są przez zespół redakcyjny, a nie przypadkowych chętnych. No więc pozostaje jeszcze chyba największy i najbardziej znany z takich serwisów, o formule z grubsza podobnej do Biblionetki i Na kanapie - czyli "Lubimy czytać". Z tego, co zdołałam się zorientować na podstawie opinii użytkowników (nie tylko LCz), a także własnego niewielkiego doświadczenia w czasie użytkowania - tutaj chyba najmniej jest powodów do czepiania się, bo też większe jest zaangażowanie redakcji w utrzymanie dobrego poziomu. Z jakiegoś powodu zresztą dawno temu tam trafiłam, założyłam również swoje konto i przez długie lata korzystałam właśnie z recenzji na LCz przed zakupieniem książki. W konsekwencji tych doświadczeń - chyba zlikwiduję konto "Na kanapie", do "Boblionetki" nawet się nie przymierzam, na "Lubimy Czytać" będę zaglądać w poszukiwaniu opinii o książkach, które mnie interesują, acz z dużym dystansem ;).

*****


Zamykam ten temat, ale na koniec chcę dorzucić jeszcze kilka słów tak ogólnie o recenzjach książek, notkach wydawniczych i tzw. blurbach. Trochę doświadczenia nabrałam, to się podzielę. Najpierw małe objaśnienie terminu, który chyba nie jest powszechnie znany:

Blurb – rekomendacja lub krótkie streszczenie utworu, umieszczane najczęściej na tylnej stronie okładki i/lub obwoluty książki lub płyty DVD. Blurb zawsze przedstawia utwór w sposób pozytywny lub nawet entuzjastyczny, gdyż z założenia ma charakter marketingowy, a nie krytycznoliteracki. Blurb to zachęta do przeczytania książki podpisana przez osobę, z której gustem liczy się potencjalny czytelnik – znawcę tematu, pisarza, krytyka, celebrytę. (źródło: Wikipedia)

Są osoby, które nie ufają recenzjom, natomiast wierzą w to, co napisze wydawnictwo lub autor blurba. Inni na odwrót. A tak na dobrą sprawę, to w dzisiejszych czasach nie można ufać nikomu, a w każdym razie warto mieć ograniczone zaufanie i szukając wiarygodnej opinii o książce zachować czujność. Warto przejrzeć recenzje w różnych miejscach i pisane przez różne osoby (z czasem da się już odróżnić wiarygodnego recenzenta od zwykłego wyrobnika piszącego w zamian za jakieś korzyści, a trzeba pamiętać, że są też nawet recenzje pisane przez AI czyli sztuczną inteligencję!). Odsiewać recenzje sponsorowane (nie zawsze wyraźnie oznaczone, niestety). Sponsoring w tym światku rzadko polega na zapłacie w brzęczącej monecie, zazwyczaj recenzenci otrzymują darmowe egzemplarze książek od wydawnictw lub bezpośrednio od autorów - i w związku z tym część z nich uważa, że w ramach wdzięczności muszą pisać wyłącznie pozytywnie. 

Nadmierne zachwyty zawsze jednak budzą moją nieufność. Szukam raczej konkretów, bo banały typu "świetna książka, trzyma w napięciu" (albo na odwrót - "strasznie mnie ta książka znudziła, tego nie da się czytać" - bez słowa wyjaśnienia) itp. w zasadzie nic mi o książce nie mówią. Zatem szukam - o czym dokładnie jest książka, jakiego stylu i języka wypowiedzi używa autor, co konkretnie czytelnikom i recenzentom podoba się a co nie (wolę, jak jest jakieś "nie", bo wygląda to bardziej wiarygodnie, a ja przecież niekoniecznie muszę podzielać pogląd recenzenta na tę akurat kwestię). I co do zasady lubię spojlery, bo wtedy wiem, o czym tak dokładnie jest ta książka. Przykład - w poprzednim poście pisałam o książce "Proroctwo pszczół", w której nie podobało mi się, że większość akcji dzieje się w czasach templariuszy, są długie opisy bitew i potyczek itp. Komuś może to akurat bardzo odpowiada, ale ważne, żeby taką informację uzyskać w jakimś opisie czy recenzji książki. Ja na takie konkrety nie natrafiłam, a pewnie bym tak opowiedzianej książki nie kupiła. Chociaż, z drugiej strony, w tym akurat przypadku aż tak bardzo nie żałuję ;). Tak więc, Moi Drodzy, trudno tutaj o złoty środek. Kupując książkę w księgarni stacjonarnej mamy możliwość przejrzenia, przeczytania fragmentów. Kupując w internecie rzadko mamy okazję do zapoznania się z fragmentami, więc trzeba zaufać temu, co piszą inni, ale musimy podchodzić do recenzji z rozwagą i dystansem.

*****

A tymczasem w ogrodzie - zakładamy domki dla pszczółek murarek. 


W gruncie rzeczy trochę późno, bo podobno najlepiej robić to na wiosnę. No nic, zobaczymy, może się jakiś lokator skusi, a jak nie, to domki będą gotowe na następny sezon. Bo co roku mówimy, że trzeba te domki zawiesić i w końcu zawsze jakoś nam to umyka, a tym razem to był taki spontaniczny zakup w mrówkowym sklepie. Dokładne informacje jakie domki i gdzie umieścić w ogrodzie, a także sporo ciekawostek o murarkach znajdziecie pod tym linkiem: 
https://poradnikogrodniczy.pl/pszczola-murarka-ogrodowa-hodowla-jak-zrobic-domek.php

W skrócie: murarki są bardzo łagodne, nie produkują miodu, ale są lepszymi zapylaczami niż pszczoły miodne. Mówi się, że jedna murarka to jak dwieście miodnych! No i w zasadzie są bezobsługowe, trzeba im tylko stworzyć przyjazne warunki do zasiedlenia. Domek dla nich to jednak niekoniecznie taki jak nasz - najlepiej wiązka trzciny takiej z otworem o średnicy około 8 mm, z jednej strony powinny być zamknięte. Jesienią można kupić gotowe kokony z murarkami (także w pakiecie z trzcinowymi rurkami), przechować w suchym miejscu i w marcu umieścić je w pobliżu domku albo tej wiązki trzcinowej, wtedy jest duża szansa, że zasiedlą to miejsce. 100 sztuk kokonów to około 45 zł, więc chyba się skuszę na taką gotową kolonię pszczółek.


pszczoła murarka ogrodowa


Newsy zwierzątkowe: kotki (i piesek) zdrowe, chociaż najstarsza Sabinka zaczyna wykazywać objawy Alzheimera. Sprawia czasem wrażenie, jakby nie mogła myśli pozbierać i zastanawiała się "co ja właściwie tutaj robię i co to ja chciałam...?" Ma dopiero 8 lat, więc nie tak znowu dużo (Czarnuszka żyła 18), ale widać, że czasem jest jakaś skołowana, trochę gorzej też sobie radzi z kocimi akrobacjami, ostrożniej skacze, wolniej chodzi. Taka dostojna matrona się z niej zrobiła. Bardziej to wygląda na gorszą orientację w przestrzeni, niż jakiś problem z układem kostnym czy inną dolegliwością somatyczną. Apetyt jej dopisuje, nawet się dziwimy, że tak dużo je od pewnego czasu. Robaki wykluczone, zresztą niedawno wszystkie dostały na odrobaczenie. No cóż, prawdopodobnie Sabcia nam się po prostu starzeje... co nie przeszkodziło jej niedawno w skutecznym zapolowaniu na młodą sierpówkę, na szczęście w porę przez nas odratowaną z kocich pazurów. 

SABINKA


W oczku wodnym natomiast zauważyliśmy, że zniknęły bezpowrotnie największe ryby. Jedna nieżywa pływała niedawno brzuchem do góry na powierzchni, została więc odłowiona i zutylizowana. Podejrzeń jest kilka: czapla siwa, którą widywano o świcie na kalenicy naszego dachu, szop-pracz, którego widywano u sąsiadów, nasze własne kocie stado, któremu zdarzało się już czasem wyłowienie ryby zaplątanej w przybrzeżne trawy i szuwary. No i wreszcie taka ewentualność, że ryba typu karaś ozdobny wieczna nie jest, a niektóre przecież zostały wpuszczone do stawiku jakieś 15 lat temu. Oczko wodne mamy co prawda już od 25 lat, ale jednej zimy rybki nie przeżyły, mróz silny trzymał wtedy długo, a rybek było kilkadziesiąt, więc mogły się podusić w  za małej przestrzeni (przeręble oczywiście były, ale może za mało do natlenienia, woda zamarzała wtedy do pół metra, a tam w najgłębszym miejscu jest jakieś 80-90 cm}, mogły wręcz zamarznąć czy nie wiem co tam jeszcze. Po tej apokalipsie wpuściliśmy właśnie te nowe, które dzisiaj, po 15 latach, już pewnie dożywają swoich dni. I tak to się kręci...

W następnym wpisie jeszcze trochę poopowiadam o fantastycznych książkach, tym razem o zupełnie innej tematyce, a później może wreszcie wrzucę jakieś obrazki, bo coś tam się od czasu do czasu maluje ;).