sobota, 30 września 2017

Książki o sztuce. "Moulin Rouge".

Mola książkowego poznaje się między innymi po tym, jak zaczyna czytać książkę. 
A zaczyna zazwyczaj od końca. 

Czyta więc najpierw zakończenie, potem jeszcze kilka kolejnych stron przed zakończeniem, następnie liczne i całkiem długie fragmenty ze środka, spis treści, bada zawartość przypisów, studiuje obwolutę, zagląda pod nią, czyta dedykacje i słowo wstępne, ogląda ilustracje i czyta sąsiadujący z nimi tekst. 
Tradycjonalista nie korzystający z elektronicznych wynalazków jeszcze obwąchuje (ach, ten rozkoszny zapach farby drukarskiej!), głaszcze strony i waży tom w dłoni. 

Potem wpada w trans i czyta. 
Czyta, aż przeczyta. 
Czyta przed zaśnięciem (i często zamiast zaśnięcia), po przebudzeniu, w łazience, przy śniadaniu, w tramwaju (mole książkowe zazwyczaj wybierają komunikację publiczną zamiast własnego środka lokomocji, żeby móc czytać). Czyta po kryjomu w pracy czy na wykładach, w kolejce do lekarza i urzędu... 

Ja czytam często przy sprzątaniu, zwłaszcza jak się zapędzę z mopem w rejon biblioteczki, chociaż nie tylko, bo u nas książki są dosłownie wszędzie. Biorę do ręki książkę, żeby ją odkurzyć albo przełożyć, ale ponieważ mam wewnętrzny przymus czytania wszystkiego, co jest napisane, to zahaczam wzrokiem... i już jestem zatopiona! Zastygam w niewygodnej pozie, w pół ruchu w trakcie odkurzania i czytam, aż zdrętwieję, albo w kuchni coś się zacznie przypalać.


Tak właśnie zaczęłam czytać "Moulin Rouge" Pierre La Mure'a. To znaczy akurat nie przy sprzątaniu, bo sięgnęłam po tę książkę świadomie, kiedy po napisaniu posta pt. "Książki o sztuce. " Henri de Toulouse-Lautrec. Biografia" przeczytałam komentarz jednej z moich Czytelniczek wspominający książkę "Moulin Rouge". 
W pierwszej chwili wydawało mi się, że tylko o niej słyszałam, ale potem coś mi zaświtało, że chyba jednak mam ją w biblioteczce. A jakże! Przyniósł ją kiedyś mąż w ramach koleżeńskiej wymiany, postawił na półce, miałam akurat coś innego w czytaniu i potem jakoś mi to umknęło. A ponieważ podtytuł głosi, że jest to powieść o życiu Henryka Toulouse-Lautreca, będąc świeżo po lekturze jego biografii - postanowiłam przeczytać "Moulin Rouge" - trochę dla porównania, a trochę z ciekawości - co też tam jeszcze literacka fikcja dorzuci do faktów.

I oczywiście zaczęłam od końca. W książce brak jest jakichkolwiek not, źródeł itd, co od razu wzbudziło moją nieufność co do jej wiarygodności, zaczęłam zatem ją badać metodą mola książkowego: najpierw przeczytałam końcowe zdania, w których opisane są ostatnie minuty życia genialnego malarza. 
Pamiętajcie, że jestem świeżo po niedawno wydanej i solidnie udokumentowanej (między innymi ogromną ilością listów artysty i jego najbliższych) biografii Toulouse-Lautreca, więc do "Moulin Rouge", napisanego pół wieku wcześniej, podchodzę uzbrojona w solidną dawkę rzetelnej wiedzy o życiu artysty.

No i przeleciawszy wzrokiem ostatnią stronę nabrałam od razu przekonania, że autor mniejszą wagę przykłada do prawdy historycznej, do udokumentowanych faktów, a więcej do emocji i budowania dramaturgii. Umiejętnie gra na uczuciach czytelnika, używa patetycznych opisów dla zobrazowania miotających bohaterami (domniemanych) uczuć i dość ckliwie opisuje scenę pożegnania Henriego z najbliższymi. 
Nie przesądzam jeszcze wartości całej książki, ale moja nieufność rośnie...

Sentymentalna scena z udziałem ojca to raczej wymysł La Murre'a. Rodzice malarza owszem byli przy tym obecni, ale cała reszta najprawdopodobniej jest już fantazją pisarza.

To przekonanie opieram o biografię autorstwa Julii Frey, w której wielokrotnie cytowane są listy i inne dokumenty, z których wyłania się zupełnie inny obraz stosunków między ojcem i synem. U La Murre'a ojciec przychodzi do umierającego Henri'ego w poczuciu winy i prosi go o wybaczenie, chce się również pojednać z żoną, a syn jakoby marzy o tym, żeby jego rodzice ponownie się połączyli. Tymczasem zarówno w biografii Julii Frey, jak i w innych źródłach, czytamy, że ojciec owszem przyjechał, ale przejawiał zniecierpliwienie sytuacją, zaś ostatnie zdanie Henriego pod jego adresem brzmiało: "Stary dureń". 
Alfons Toulouse-Lautrec był niezbyt dojrzałym emocjonalnie i społecznie człowiekiem - jego życie to nieustające zabawy, polowania i towarzyskie spotkania. Od czasu choroby syna - poza krótkimi okresami - nie mieszkał z żoną, ale prawdopodobnie nie był też związany na serio z inną kobietą, bo życie w związku, odpowiedzialność za drugą osobę, zupełnie go przerastało. Nie mógł się pogodzić z tym, że jego syn jest kaleką i nie będzie nigdy towarzyszem jego eskapad i zabaw. Toteż uciekał od niego w swój świat koni, sokołów, teatrów i rautów. 

Przeczytawszy opis sceny śmierci Henriego zaczęłam się zastanawiać, czy w ogóle warto czytać tę książkę, bo zrobię sobie wodę z mózgu. Ale... co tam, dopóki nie przeczytam całości, nie powinnam jej oceniać.

Przeczytałam zatem - i po lekturze całości muszę przyznać, że książka jest świetnie napisana, mimo że w wielu sprawach mija się z prawdą. W zgrabnie ułożonym scenariuszu suche fakty z twórczego życia artysty są gęsto przekładane rozbudowanymi wątkami emocjonalnymi, dotyczącymi wrażliwej psychiki młodego, doświadczonego przez los człowieka. Trudno się tą książką znudzić, natomiast jeśli czytelnik chce się dowiedzieć czegoś o życiu i twórczości Lautreca, to raczej nie z tej książki.

La Mure pobieżnie przeskakuje przez okres dzieciństwa swojego bohatera, kiedy to kształtowała się jego osobowość, zainteresowania i stosunek do rodziców, był to zarazem trudny okres pierwszych symptomów genetycznej choroby (jego rodzice byli blisko spokrewnieni ze sobą), kolejne złamania kości, operacje i długie, beznadziejne leczenie. Bardzo szczegółowo opisała to Julia Frey i już tylko po porównaniu pewnych scen, choćby kolejnych wypadków Henriego, można się zorientować, że La Mure niezbyt dokładnie przestudiował dokumenty i sporo od siebie dołożył. Pomija także skomplikowane relacje rodziców Henriego i rolę ojca, który po prostu uciekł od problemów. Te braki nie umniejszają jednak literackiej wartości książki. 

Skupiając się zatem na dorosłości, główny nacisk autor kładzie na związki Henriego z kobietami - najpierw z matką, potem z gospodynią domu, w którym miał pracownię, a przez jakiś czas także mieszkał, oraz z zaprzyjaźnionymi artystkami kabaretów i prostytutkami. Znacznie mniej dowiemy o się o jego malarstwie, o tym jak powstawały jego obrazy, kogo przedstawiały itd. Owszem, dość wyraźnie zaznaczone są najważniejsze wydarzenia w twórczości Toulouse-Lautreca, nauka w pracowniach ówczesnych mistrzów, odrzucenie obrazu przez paryski Salon, co było wówczas czymś w rodzaju pasowania na artystę malarza, następnie jego słynny afisz dla "Moulin Rouge", który przyniósł mu sławę, w końcu pierwsze wielkie wystawy, wreszcie przyznanie Legii Honorowej i ukoronowanie twórczości - przyjęcie jego obrazów do Luwru. Przewijają się w tym wszystkim liczne nazwiska znanych malarzy, których w takiej obfitości wydała tamta epoka (Degas, Cezanne, Van Gogh, Gauguin, Pizarro itd), a z którymi Toulouse-Lautrec znał się dość dobrze, z niektórymi nawet przyjaźnił.


Toulouse-Lautrec - Portret Vincenta van Gogha (pastel)
Główna część książki to jednak opowieść o kobietach w życiu Lautreca, a szczególnie o dwóch kochankach - Marie Charlet oraz Myriam... Ta pierwsza była w rzeczywistości prostytutką, z którą istotnie Toulouse-Lautrec miał jakieś kontakty, ale z pewnością nie był to aż tak zażyły związek, jak przedstawia to La Mure, zaś druga - prawdopodobnie w ogóle nie istniała. Ani w biografii Frey ani w innych źródłach imię Myriam w ogóle się nie pojawia.
"Moulin Rouge" to opowieść romantyczna, bardzo rozbudowana w warstwie emocjonalnej: długie rozmowy z kochankami i przyjaciółmi, przejmujący opis przemyśleń i cierpień głównego bohatera...
Niestety większość dialogów i wewnętrznych rozterek Henriego nie ma nawet minimalnego oparcia w rzeczywistych wydarzeniach i powstała jedynie w wyobraźni autora. 

Książka La Mure'a jest jednak doskonałym dopełnieniem biografii pióra Julii Frey. 
La Mure rozwija przed czytelnikiem wspaniały, niezwykle plastyczny i poruszający obraz - zarówno epoki, jak i samego Toulouse-Lautreca. Zawiera co prawda sporo zmyślonych scen, one jednak budują ciepły wizerunek uczuciowego artysty, dają pojęcie o tym, co w biografii pióra Julii Frey jest ledwo zaznaczone - że jego fizyczna ułomność utrudniała mu stworzenie normalnego związku z kobietą. 
Szukał uczucia, bliskości, jak każdy normalny człowiek. Był przecież niezwykle miły, sympatyczny, towarzyski, wesoły, zarazem bardzo inteligentny, bogaty i utalentowany, szybko także stał się sławny... A jednak kalectwo bywa niekiedy przeszkodą nie do pokonania.

Wbrew moim pierwszym obawom książka nie epatuje nadmiernie ckliwym sentymentalizmem, chociaż chyba chętniej ją przeczytają kobiety niż mężczyźni :). 
Świetnie, lekko napisana, nie przytłacza ani zbyt drobiazgowym roztrząsaniem emocjonalnych przeżyć Henriego, ani natłokiem nazwisk artystów czy szczegółów procesów malarskich bądź litograficznych. Te dwa obszary są wyważone i dobrze się uzupełniają. 
Całkiem dobra beletrystyka, smutna i wzruszająca - pozycja doskonała nie tylko dla fanów malarstwa, można ją po prostu potraktować jak nieco romantyczną, choć raczej niewesołą, powieść obyczajową, a przy okazji dowiedzieć się co nieco o życiu i twórczości jednego z najznakomitszych malarzy końca XIX wieku.


*****

środa, 27 września 2017

Mandala do kompletu.

Ta mandala powstała niejako z rozpędu, zaraz po tej, której dałam drugą szansę (tutaj - klik). Miałam rozłożone na stole cienkopisy, brystol itd, a że pogoda nie sprzyjała moim planom związanym z malowaniem w plenerze, to tak jakoś samo wyszło... :))). 
Tym samym na razie mój apetyt na mandale został zaspokojony, tak więc tej jesieni nie będę Was już więcej mandalami zanudzać.



Mam więc cztery mandale w tym samym formacie 30x30cm - mam zamiar oprawić je w jednakowe ramki i powiesić jako komplet na jednej ścianie w układzie - dwie u góry i dwie pod nimi. Kwadratowe ramki w rozmiarze 40x40 nie leżą w każdym sklepie, więc muszę zorganizować eskapadę do pobliskiej metropolii, gdzie są wszystkomające sklepy na "I" oraz na "LM". A że chwilowo wolny czas w deficycie, to chwilę mi z tym zejdzie. Znalazłam co prawda coś niby odpowiedniego w internecie, ale zdjęcia nie były zbyt przekonujące, wolę to obejrzeć "na żywo". Tak że galowa prezentacja oprawionego kompletu nastąpi inną razą.

Ponieważ wiele osób pisze mi, że rysowanie takiej mandali wydaje się im bardzo skomplikowane i wymagające wielkiej cierpliwości i precyzji, pokażę jeszcze zdjęcia w trakcie pracy nad tą najnowszą mandalą. 

Jak zacząć i jak przygotować sobie siatkę roboczą, pisałam w poście "Mandale" (klik). Potrzebny jest brystol, ołówek, cyrkiel i linijka, przydaje się też kątomierz. Tak wyglądała moja siatka z zaczętymi już pierwszymi konturami głównych elementów:


Czyli na samym początku wyznaczamy środek kartki, obmyślamy na ile części chcemy dzielić naszą mandalę, zaznaczamy (najlepiej kątomierzem) te odcinki i rysujemy pokrojony torcik: najpierw linie przecinające się w środku kartki, wyznaczające równe części torcika, i w końcu dużo koncentrycznych okręgów - im więcej, tym lepiej, najwyżej wszystkich nie wykorzystamy i wymażemy potem gumką.

Zdjęcia robione w różnym oświetleniu, bo rysowałam ją w kilku etapach, trochę po południu przy oknie, trochę wieczorem przy lampie.





Jeśli chcemy mieć mandalę o strukturze łuskowej, to na kilku okręgach opieramy małe "bąble", czyli cząstki okręgów - przyda się trochę wyobraźni i podstawowych wiadomości z geometrii.
A potem to już można rysować co tam do głowy nam przyjdzie, jakieś kreski, kółka, kwiatki, zygzaczki, co kto lubi. Ważne jest tylko, żeby taki sam element umieszczać na obwodzie wybranego okręgu w równych odstępach i symetrycznie do wszystkich wyznaczonych osi. Czyli w każdym kawałku "torcika" musi być to samo. 







Można metodycznie rysować elementy po kolei na przykład od środka, zapełniając kolejne okręgi, albo skakać po całej mandali raz tu raz tam, pamiętając tylko o zasadzie: jak w jednym kawałku torcika narysowała/em dajmy na to gwiazdkę, to ona musi się powtórzyć w każdym kawałku torcika na tym samym poziomie czyli na linii tego samego okręgu. I już. 

No i oczywiście nikt nie powiedział, że to musi być narysowane tak jak u mnie czarnym cienkopisem. Można kolorowymi pisakami albo kredkami, ma być wesoło i przyjemnie :).





Życzę Wam miłej zabawy przy tworzeniu własnych mandal! A ja idę szukać słońca, żeby pomalować trochę w plenerze :).

*****

środa, 20 września 2017

Książki o sztuce. "Henri Toulouse-Lautrec. Biografia".

Na wielu blogach funkcjonują rozmaite książkowe wyzwania i cyklicznie pojawiające się posty o książkach. Chętnie je czytam, bo dzięki temu dowiaduję się o interesujących - a niekoniecznie głośno reklamowanych - pozycjach. Pomyślałam,  że może warto też od czasu do czasu podzielić się z Wami informacją o ciekawej książce, którą właśnie przeczytałam. 

Raczej nie planuję zasypywać Was recenzjami wszystkiego, co się przewija przez mój czytelniczy kącik, ani nie sądzę, żeby udało mi się systematycznie tworzyć jakieś ciekawe czytelniczo wpisy. Niedawno jednak zajrzałam do archiwum jednego z moich starych blogów i jest tam długi post "książkowy", który skłonił mnie do pewnych refleksji i pomyślałam, że wrócę do tamtego tematu... ale to innym razem :). 


Dzisiaj będzie o jednej konkretnej książce. 
Od czasu do czasu trafia mi w ręce interesująca pozycja z zakresu moich zainteresowań malarskich. No i właśnie jestem świeżo po pasjonującej lekturze biografii genialnego artysty - Henriego Toulouse-Lautreca.

Mój ulubiony okres w malarstwie - schyłek XIX wieku, twórcze poszukiwania, rodzące się nowe nurty - impresjonizm, kubizm, fowizm... No i ten dyskretny urok dekadencji, fin de siecle, magiczna belle epoque, i osławiona paryska bohema z niezliczoną ilością nazwisk niesamowitych artystów...

I wśród nich on, jeden z moich ulubionych malarzy, najukochańszy obok Modiglianiego i Degasa - Henri Toulouse-Lautrec...
Ale dopiero kiedy zaczęłam czytać jego biografię, napisaną z niezwykłą wręcz wnikliwością przez Julię Frey, zrozumiałam kim był ten artysta i co wyrażał poprzez swoją sztukę. I chyba pokochałam go jeszcze bardziej :).

Bo - szczerze mówiąc - lubiłam go tak trochę... wybiórczo. 

Niektóre obrazy uwielbiałam, inne tak średnio, podobnie z plakatami, których Lautrec stworzył całe mnóstwo, natomiast rysunki i litograficzne ilustracje zupełnie do mnie nie przemawiały, niektóre wręcz wydawały mi się nieudolnymi, przypadkowymi i czasem obrzydliwymi bohomazami. Jego życie właściwie też znałam nieco fragmentarycznie.

H. T.-L. "Toaleta"
Zupełnie inaczej jednak zaczyna się patrzeć na działalność człowieka, którego dobrze poznamy. A dzięki niezwykle wnikliwej, ale zarazem lekko napisanej, biografii pióra Julii Frey ten niezwykły człowiek, wielki artysta - uwięziony w małym, schorowanym ciele - staje się czytelnikowi bardzo bliski. Czy go polubimy, to inna sprawa, ale książka jest niezwykle prawdziwa: oparta na ogromnej ilości odnalezionych listów - zarówno samego artysty jak i jego najbliższych, odnosząca się do zachowanych w wielkiej obfitości źródeł pisanych. To nie jest beletrystyka, lecz dokument, jednak czyta się go jednym tchem - ja w każdym razie nie mogłam się od tej książki oderwać. 

Dla mnie ciekawe też było to, co zwykle bywa przemilczane albo koloryzowane - otóż autorka tej biografii odczarowuje mit o cudownej belle epoque, pokazuje ten świat ze wszystkimi jego troskami, problemami, brudami...


Toulouse-Lautrec w swojej pracowni, z modelką - zdjęcie zksiażki

Henri Marie Raymond de Montfa wicehrabia de Toulouse-Lautrec, (1864-1901) arystokrata, a zarazem - z własnego wyboru - mieszkaniec osławionej Montmartre, dzielnicy artystów i bandziorów, burdeli i kabaretów, sam stał się legendą tego miejsca. Wybitny malarz, postimpresjonista, prekursor nowoczesnej sztuki plakatu, genialnie umiejący uchwycić osobowość i charakterystyczne cechy swoich modeli... Pomimo kalectwa i brzydoty był człowiekiem nie tylko bardzo inteligentnym i kulturalnym, ale i bardzo towarzyskim, ciepłym, wesołym, dowcipnym i powszechnie lubianym. 


malował najczęściej prostytutki i tancerki

Szalenie interesujące są zarówno wątki dotyczące jego prac nad litografiami, ale i skomplikowane związki z kobietami, zmagania z własnym kalectwem i chorobami, które jednak nie przeszkodziły mu pozostawić ogromnej malarskiej spuścizny... Doliczono się 275 akwarel jego pędzla, 369 grafik (litografii, plakatów), 737 obrazów i około 5 tysięcy rysunków!

Malował najczęściej ludzi, wśród których żył - prostytutki, tancerki z kabaretów... Rozsławił Moulin Rouge swoimi oryginalnymi plakatami, które dzięki nowatorskim technikom a zwłaszcza nietypowemu ujęciu tematu, stały się artystyczną sensacją i przyniosły mu niemal natychmiastową sławę - a miał wówczas raptem 27 lat!


Jeden z jego plakatów zapowiadający występ tancerki La Goulue w Moulin Rouge

Jego liczne obrazy i litografie stanowią artystyczną kronika życia, obyczajowości, kultury paryskiej, a zwłaszcza Montmartre'u tamtych czasów. 
Zmarł umęczony chorobami i alkoholizmem w wieku niespełna 37 lat.

Dzisiaj jego obrazy i plakaty osiągają zawrotne sumy. Najdroższym sprzedanym obrazem Toulouse-Lautreca jest "Praczka", którą w 2005r na aukcji kupił prywatny kolekcjoner za 22,4 mln dolarów!


"Praczka"

I kilka cytatów z recenzji:

"Najobszerniejsza jak dotąd biografia genialnego artysty, a przede wszystkim fascynująca opowieść o barwnym, choć krótkim i pełnym cierpienia życiu Henriego de Toulouse-Lautreca, który jak nikt inny ucieleśniał ducha belle époque. Na podstawie przeszło tysiąca nieznanych wcześniej listów artysty i własnych wieloletnich badań autorka stworzyła portret daleki od stereotypowych wyobrażeń." 

"Julia Frey bohaterem swojej monumentalnej pracy czyni nie tylko Henry’iego, ale także jego sztukę. Analizuje jego dzieła, opowiada o okolicznościach ich powstania, klasyfikuje je do różnych gatunków i przytacza opinie różnych krytyków na ich temat. Książka zawiera kolorowe reprodukcje wielu obrazów oraz mnóstwo czarnobiałych zdjęć plakatów, grafik, szkiców. Pełna też jest pamiątek rodzinnych – zdjęć Lautreca i jego najbliższych. Staje się tym samym cudownym kompendium wiedzy o malarzu. Skarbem, który doceni każdy miłośnik jego sztuki. Nie mogę jednak w tym miejscu nie dodać, że ta książka tak naprawdę sprawi przyjemność wszystkim, którzy po nią sięgną. Henri Toulouse-Lautrec wiódł niezwykłe życie, przyjaźnił się z wybitnymi ludźmi i, parafrazując Pratchetta, żył w ciekawych czasach."

Najtrafniej chyba jednak ujął to wszystko autor z "Apollo Magazine" (cytat z obwoluty książki):
"Ta znakomita książka jest już biografią ostateczną". 

Nic dodać, nic ująć.

Henri Toulouse-Lautrec - zdjęcie z książki
Ale, ale...

Kiedy już napisałam ten post, trafiłam na ciekawy artykuł (http://niezlasztuka.net/o-sztuce/monika-sliwinska-wyspianski-dopoki-starczy-zycia/) ... nie, nie, nie o Lautrecu, ale o Stanisławie Wyspiańskim. Są to właściwie obszerne fragmenty z książki Moniki Śliwińskiej "Wyspiański. Dopóki starczy życia".

Te fragmenty tak mnie zaciekawiły, że postanowiłam kupić tę pozycję, ale przypomniałam też sobie, że mam gdzieś we własnej biblioteczce książkę o Wyspiańskim - Lwa Kaltenbergha "Ogień strzeżony" z podtytułem "Opowieść o Stanisławie Wyspiańskim". Jest to baaardzo mocno zbeletryzowana opowieść, w jakimś stopniu oparta oczywiście na faktach i dokumentach, ale mocno podkoloryzowana fantazją autora. Nie przepadam za takimi książkami, wolę konkrety, chcę się dowiedzieć jak było naprawdę a nie - jak się wydaje pisarzowi. "Ogień strzeżony" kupiłam będąc młodym dziewczęciem i jak pamiętam - nieszczególnie mnie ta opowieść wciągnęła. Na stare lata jednak człowiekowi się sporo w głowie zmienia, postanowiłam więc jeszcze raz po nią sięgnąć, zanim kupię książkę pani Śliwińskiej.

No więc otworzyłam ówże "Ogień strzeżony" na przypadkowej stronie, i - tadaaam! - proszę bardzo: trafiam na moment, w którym Wyspiański osiedla się w Paryżu, ówczesnej Mekce malarzy, gdzie oczywiście trafia na Montmartre a tam do Moulin Rouge, gdzie występuje Yvette Guilbert, która "została muzą tego właśnie Toulouse-Lautreca, którego twórczość jest pieśnią nad pieśniami potępionego kształtu świata" (cytat z tejże książki).

H. T.-L. "Yvette Guilbert"



Nie mogę się oprzeć chęci podzielenia się z Wami dłuższym cytatem z opisem twórczości Lautreca, który zarazem świetnie oddaje niezwykle kwiecisty i zawiły styl pisarski Kaltenbergha:

"(...) ten dekadencki  esteta z cynicznym, wiedzącym uśmiechem na wargach odtwarzał z lubieżną łapczywością więdnące piękno rozkładu, czady samozniszczenia, stargane i łamane formy zniszczeń i unicestwienia. 
Z bezwstydną ciekawością anatoma, opętany przez zaprawioną rozpaczą ironię, kładł pod mikroskop budzące obrzydzenie i grozę wyniki dokonywanej przez siebie analizy.
Toulouse-Lautrec: bywalec, habitue nowomodnych barów amerykańskich, szynków, gdzie podają absynt barwiony piołunem, niechlujnie destylowany spirytus, półciemnych "sal tanecznych" (...). 
Ten uważnie patrzący przez szkła binokli kaleka (...) o nogach dziecka przy tułowiu i głowie dorosłego mężczyzny, zna jak nikt groteskę seksualizmu, Jest nią opętany w tej samej mierze, jak przez demona alkoholu. 
Wielbiciel piosenki Montmartre'u, autor plakatów na jej temat (...), ten Goya dekadenckiego Paryża rysuje jak diabeł. 
Nie można się oderwać od jego kompozycji, mających za temat ponure kloaki miłości, cyrk, kabaret, kulisy baletu."

I na koniec fragment z (jakoby) przemyśleniami Wyspiańskiego, który przybliża powody, dla których Wyspiański - pastelista, zwolennik sztuki dekoratywnej,  pragnął poznać Toulouse-Lautreca:

"I - co pobudza najbardziej wyobraźnię - przecie ten człowiek lubuje się w pastelu, Pracuje nim tak samo lekko, jak litograficznym ołówkiem. (...) 
Co za fenomenalna orgia wyrazu w rzucanej zaledwie dostrzegalnymi ruchami kresce! 
Jaki ślepiec krytyczny może odnosić dzisiejszego Toulouse-Lautreca do impresjonistów? Niewątpliwie, nauczył się od nich ogromnie wiele. Zgoda. 
Ale dziś - to świadomie syntetyzujący w skrótach płaszczyznowych i konturowych wyraziciel dekoratywności obrazu, malarskiej wizji, jej najistotniejszej funkcji."

Wiecie co? - uwielbiam takie konfrontacje różnych ujęć, porównanie tego samego tematu w interpretacji różnych autorów. Kiedyś, na etapie fascynacji Szekspirem, czytywałam porównawczo  jego dzieła w przekładach różnych autorów :). 

Tak więc bardzo mnie ucieszył ten fragment o Lautrecu znaleziony tak znienacka w książce o Wyspiańskim. Zbieg okoliczności i jednocześnie zderzenie dwóch zupełnie odmiennych ujęć tej samej postaci. Julia Fray opracowała pasjonującą i zarazem rzetelną biografię Toulouse-Lautreca., napisaną z dużym rozmachem i lekkością, ale niemal w każdym zdaniu opartą na dokumentach. Biorę inną książkę, żeby poczytać o innym malarzu, a znajduję znowu Lautreca, tym razem przedstawionego niezwykle barwnie i soczyście, choć moim zdaniem rażąco przesadnie i nazbyt... diabolicznie :).  Kaltenbergha trochę poniosła bujna wyobraźnia.

No i wreszcie sam ten fakt, że Wyspiański spotkał się z Lautrekiem... Co prawda to było dość przelotne spotkanie, ale fajnie mi się to połączyło, te dwie książki, ci dwaj artyści, takie continuum :).
okładka książki 

*****

piątek, 15 września 2017

Et in Arcadia ego.

Szkic z czaszeczką, prezentowany dwa wpisy temu (tutaj - klik), żeby stać się pełnoprawnym rysunkiem, wymagał dopracowania. 
Przez kilka dni nic sensownego nie przychodziło mi do głowy. Myśli krążyły wokół jakichś epitafiów, ale odpierałam pomysł wykorzystania najbardziej narzucającego się "memento mori", bo w odniesieniu do ptasiego szkieleciku wydawało mi się to zbyt sztampowe i niezupełnie jednak na miejscu. 
Ptaku - pamiętaj o śmierci?! Bez sensu. 
Podobnie jak personifikacje śmierci i tak dalej. Bez przesady.

I w końcu przypomniał mi się obraz, a właściwie to kilka obrazów, z odpowiednią inskrypcją. Wkomponowałam więc napis, oplotłam tu i ówdzie pędami bluszczu, no i tak to wygląda:




No dobra, nie jest to nadzwyczajnie zaprojektowany obrazek, bo jak wiecie (jeśli czytaliście wpis z czaszeczką), pierwotnie to był tylko roboczy szkic, zwykłe ćwiczenie rysowania z natury jednego rekwizytu, w różnych ułożeniach i w różnym oświetleniu. A więc układ jest dość przypadkowy. 
Przyszło mi jednak na myśl, że mogłabym ten rysunek jakoś uzupełnić i spróbować stworzyć z tego jakąś kompozycyjną całość.

To trochę jak z gotowaniem, kiedy w lodówce oprócz światła prawie nic nie ma, w spiżarce wiatr hula, a trzeba jakiś obiad upichcić. Zazwyczaj wtedy wychodzą mi najfajniejsze potrawy :). 
Mam na myśli - nie, że ten obrazek jest super - ale że kreatywność mi się uruchomiła i w sumie miałam dobrą zabawę :).

Z grubsza wiedziałam, że chcę tam umieścić napis porośnięty jakimś bluszczopodobnym pnączem. Brakowało mi tylko odpowiedniej sentencji... I nagle mnie olśniło - przypomniał mi się ten oto obraz siedemnastowiecznego włoskiego malarza Guercino, przedstawiający pasterzy przyglądających się czaszce leżącej na kamiennej płycie z napisem "Et in Arcadia ego":

źródło
Nieco później podobnego motywu i tych samych słów użył w swoich dwóch obrazach francuski malarz Nicolas Poussin. Oto jeden z tych obrazów, przedstawiający trzech pasterzy i kobietę - wszyscy oni oglądają grób, na którym jest ten właśnie napis - "et in Arcadia ego":

źródło
ET IN ARCADIA EGO - co oznacza ta łacińska inskrypcja? Dosłownie, słowo po słowie: i w Arkadii ja (jestem). 
Istnieją dwie interpretacje znaczenia tego zdania. Można je tłumaczyć jako "i ja żyłem w Arkadii", co znaczyłoby, że zmarły był niegdyś szczęśliwym człowiekiem, a jednak i jego życie skończyło się śmiercią. Czyli typowe epitafium.
Albo druga wersja - "ja jestem także w Arkadii", prawie identyczne z dosłownym tłumaczeniem) - jako słowa spersonifikowanej śmierci, która przypomina, że nawet w krainie szczęścia nie żyje się wiecznie.
Skłaniam się zdecydowanie ku tej drugiej interpretacji, wydaje mi się bardziej poprawna gramatycznie i zarazem niosąca mocniejszy przekaz.


Ptak, istota, która wydaje nam się taka wolna i szczęśliwa, też nie może uciec przed śmiercią...

I w ten sposób uważam temat czaszeczki za wyczerpany.

Kolorystyka B&W trochę mnie już nuży, świerzbią mnie palce żeby pomalować trochę olejami, a niedawno oglądałam piękne pastele i zatęskniłam też za tą techniką... 
No i łąka, moja wakacyjna "modelka" - przebiera się powoli w jesienne szatki i jest równie piękna jak w lecie, choć zupełnie inna :). Nic, tylko malować!
*****

piątek, 8 września 2017

Druga szansa mandali.

Akwarele poszły w chwilową odstawkę, bawię się teraz czarnymi cienkopisami - szkicuję to i owo, takie robocze rysunki, które ćwiczą rękę i oko. Powstały więc szkice różnych przedmiotów, robiłam też przymiarki do rysowania architektury, skupiając się na razie na ciekawych detalach ze zdjęć. W pewnym momencie, kiedy - szukając czegoś - szperałam w stosie bloków rysunkowych i teczek z moimi (mniej lub bardziej udanymi) bazgrołami, znalazłam zaczęty kiedyś rysunek mandali... Tym razem udało mi się ją dokończyć:



Ale oczywiście opowiem jak to z nią było...
Pamiętacie moje pierwsze mandale? (tutaj można je obejrzeć - klik)
Z rozpędu zaczęłam wtedy rysować jeszcze jedną. Miałam taką wizję, żeby to była mandala kwiatowa. Jej elementami miały więc być przede wszystkim kwiaty, ale nie jakieś tam nieznane botanikom esy-floresy przypominające tylko coś kwiatowego, tylko konkretne gatunki - róża, lilia, konwalie, bratki i tak dalej. Nie z botaniczną dokładnością, ale żeby było wiadomo co to za kwiaty.

Narysowałam ołówkiem siatkę i z grubsza rozplanowałam sobie gdzie jakie kwiaty umieszczę. Zaczęłam od środka - tam miał być słonecznik. No i pomysł może był dobry, tylko nie przemyślałam dokładnie jak go narysować, poszłam trochę na żywioł no i to niestety nie był dobry plan. 
To coś w środku mandali zupełnie nie przypomina słonecznika. Błędem jest przede wszystkim za mała skala - gdybym go rysowała na większym okręgu, to może wyszłoby całkiem dobrze. A tak trochę się namieszało, poprawianie niezbyt dobrze wyszło...
W kolejnym kroku miały być chabry i jak się ktoś przyjrzy, to pewnie je zobaczy, z tym że trochę się "zrosły" z tymże nieudanym słonecznikiem i ze sobą nawzajem, tak że za ciekawie to nie wygląda. 
Na zdjęciu poniżej widać mandalę w stadium, w którym się zniechęciłam i w zasadzie skazałam ją na unicestwienie, bo nie lubię wracać do nieudanych obrazków i poprawiać do upojenia. 


Jakimś cudem jednak uniknęła wyroku śmierci i znienacka teraz się ujawniła. No cóż, skoro udało jej się przeżyć, to może powinnam dać jej drugą szansę?

Tym razem jednak odpuściłam sobie wzory kwiatowe i po prostu rysowałam kolejno co mi tam do głowy przyszło. Pojawiło się jeszcze trochę kwiatopodobnych elementów, ale to już tak bez napinki, że muszą jakiś konkretny kwiat przypominać.

Przyznam się szczerze, że nie jestem za bardzo z tej mandali zadowolona. Wydaje mi się, że takie rysowanie na raty, ze zmienną koncepcją, nie wyszło jej na dobre. Jest jakaś taka niekonsekwentna, niespójna... Żeby to odreagować narysuję sobie chyba jeszcze jedną :).
A to są w komplecie moje trzy mandale:



Na razie moją faworytką jest ta środkowa i kolejna będzie na pewno miała zbliżony rodzaj siatki, takie jakby zachodzące na siebie promieniście łuski - bardzo lubię ten układ w mandalach :).

*****