niedziela, 29 października 2017

Gniazdowanie.

Pastele, o których niedawno wspominałam, jakoś mi nie idą, w starych zasobach zabrakło mi odpowiednich kolorów, musiałam zamawiać, trochę z tym zeszło, no i teraz nie mogę się zabrać za dokończenie obrazka... A zatem dzisiaj jeszcze odgrzewane kotlety, czyli pozostajemy w tonacji B&W. 
Ten rysunek powstał siłą rozpędu, kiedy byłam jeszcze w transie gniazdkowo-piórkowym :). 



Ponieważ gniazdko z poprzedniego wpisu  ( tutaj - "Wariacje okołopiórkowe" ) szczególnie mi się podobało, a i Wam przypadło do gustu, postanowiłam wykorzystać ten motyw jeszcze raz. Przy okazji pstryknęłam kilka pośpiesznych ujęć w trakcie rysowania, więc może uda mi się pokazać Wam, że narysowanie takiego gniazdka to nie jest wielka filozofia :).  

Mała zabawa w "znajdź różnice" :) - poprzednie gniazdko:



I to najnowsze:

Dołożyłam tym razem jedno jajeczko i trochę spłaszczyłam gniazdko, odejmując nieco gałązek od spodu. Poza tym wyglądają niemal identycznie.

Jak się zabrać za rysowanie gniazdka?

W malarstwie jest taka jedna ważna zasada: trzeba najpierw poznać i zrozumieć, a dopiero potem rysować/ malować. 
Co prawda, jak wiadomo - zasady są po to, żeby je łamać :). 
A więc można by tu oczywiście przytoczyć wielkie artystyczne manifesty, które nawoływały do odrzucenia rozumu i wszelkiej teorii, na rzecz twórczości zupełnie swobodnej, nie kontrolowanej, wynikającej wyłącznie z podświadomych skojarzeń wizualnych... Ale eksperymenty pozostawmy wielkim twórcom. 
Amatorzy zazwyczaj pragną nauczyć się podstaw rysunku akademickiego, czyli dość udanie oddającego rzeczywistość. Warto więc poznać obiekt, który się chce uwiecznić na obrazku. Coś w tym jest - najwspanialsze portrety malowali artyści, którzy poświęcili wiele czasu studiom i szkicom anatomii człowieka, a najlepsze weduty (czyli pejzaże miejskie) malują... architekci :).

Ptasie gniazda bywają przeróżne, kuliste, płaskie, mniej lub bardziej zabudowane, stożkowate itd. Ja lubię rysować takie zbliżone kształtem do półkuli, ładnie wyglądają z jajeczkami w środku :).
Żeby naszkicować zarys takiego gniazdka, na początku najlepiej byłoby dokładnie takie prawdziwe gniazdko obejrzeć, zbadać jego konstrukcję, przyjrzeć się jak wygląda z każdej strony... ale to raczej rzadko jest możliwe. A więc - warto przypomnieć sobie odrobinę wiadomości z geometrii brył, albo - z braku prawdziwego gniazdka - położyć przed sobą miseczkę albo połówkę jakiegoś okrągłego owocu, żeby mieć jakiś punkt zaczepienia, czyli wzorzec bryły.

Na początek rysuję więc ołówkiem czaszę, czyli mniej więcej coś zbliżonego do połówki kuli, w jej górnej części zaznaczam owalne jajeczka i zaczynam się bawić w szczególiki. Cienkopisem rysuję najpierw jajeczka, tylko ich górne części, tak żeby od dołu były "zanurzone"w gniazdku. Wycieniowuję je, szczególnie od dołu, a następnie daję ciemniejsze tło tuż za nimi - tam gałązki nie muszą być wyraźnie widoczne, a cień daje głębię. 

Teraz krótka fotorelacja - lecą kolejne etapy. Szkic ołówkiem na zdjęciu jest mało widoczny, ale zaraz potem to samo pociągnęłam cienkopisem:









Przyjrzyjcie się gałązkom tworzącym gniazdko - naszkicowałam na początku tylko po kilka patyczków, tak żeby zaznaczyć sobie kształt i kierunki, w jakich są ułożone. Nie ma na przykład prawie wcale pionowych czy idealnie poziomych linii. Wszystkie są lekko zakrzywione i krzyżują się tworząc nieregularny koszyczek.
Szczegóły samego gniazdka, czyli gałązki, rysuję stopniowo centymetr po centymetrze, zostawiając jasne gałązki, a zaciemniając miejsca między nimi. To oznacza, że nie jadę pisakiem od razu po długości całej gałązki, ale po kawałku, dorysowując po drodze fragmenty krzyżujących się i widocznych pod spodem patyczków. Robię to trochę na żywioł, nie bawiąc się w precyzyjne oznaczanie początku i końca każdej gałązki. 
Niektóre gałązki sterczą z gniazdka na różne strony, co sprawia, że wygląda ono naturalnie. Na koniec można jeszcze trochę bardziej wycieniować dół (czyli spód) gniazdka i ewentualnie zagłębienie, w którym są jajeczka. I już.



A to moja mała kolekcja gniazadkowo-piórkowych obrazków:



Wszystkie są narysowane cienkopisem Sakura Mikron 0,05mm na białym brystolu formatu A3 (około 30x40cm). Kiedyś pewnie doczekają się oprawy :).

Trochę mi się ten temat już znudził, ale może zrobię jeszcze kilka małych obrazków z gniazdkami - na gwiazdkowe prezenty dla znajomych :).

*****

niedziela, 22 października 2017

Książki o sztuce. "Autobiografia Alicji B. Toklas".

Dzisiaj opowiem o "Autobiografii Alicji B. Toklas" pióra Gertrudy Stein
No więc na początek najważniejsza kwestia: to wcale nie jest autobiografia Alicji Toklas. 
Kto w ogóle kojarzy tę osobę?

Pewnie znacznie więcej osób kojarzy film Woody Allena "O północy w Paryżu". Film, reklamowany głośno jako świetna komedia, komedią jest taką sobie, a filmem w ogóle - jak na Allena - też raczej średnim, choć urokliwym. Ale... to nie jest przecież recenzja filmu. 
Przypomnijmy wszakże ten moment, kiedy główny bohater przenosi się nagle do Paryża z lat dwudziestych XX wieku... Montmartre, artystyczna bohema, jakiś salon, w którym mnóstwo osób prowadzi rozmowy o sztuce, o życiu... Żeby w pełni smakować niuanse filmu, trzeba mieć minimalną wiedzę o kulturze i sztuce tego okresu. Pojawiają się tam bowiem znani do dzisiaj malarze i pisarze - Fitzgerald, Hemingway, Picasso, Dali... w dialogach przewijają się też inne znane nazwiska, między innymi Gertruda Stein, której bohater filmu - za namową Hemingwaya - ma pokazać rękopis swojej powieści. Następuje więc wizyta w jej domu, pojawiają się kolejni znani artyści...

No i wreszcie sama pani domu we własnej osobie - Gertruda Stein. 
A czy tę panią kojarzycie?

Pablo Picasso - portret Gertrudy Stein
Gertruda Stein - Amerykanka żydowskiego pochodzenia, dość wcześnie wraz z rodzicami zamieszkała w Europie, ostatecznie osiedlając się we Francji, w Paryżu. Pochodziła z dość zamożnej mieszczańskiej rodziny, co pozwoliło jej na rozwijanie swoich talentów i zainteresowań. Studia medyczne w zasadzie ukończyła, ale nie zaliczono jej jednego egzaminu, co niezmiernie ją ucieszyło, ponieważ gdzieś w połowie studiów była już nimi znudzona i nie zamierzała poświęcać się medycynie. 

Zainteresowała się natomiast obrazami, które sprzedawali paryscy marszandzi. Zaczęła kupować te dzieła, które były wówczas zupełnie nietypowe, nowatorskie, inne niż to, co wcześniej w malarstwie uważano za kanon. Obrazy kupowała za niewielkie pieniądze, ponieważ ich autorzy nie byli nikomu znani. Po 100-200 franków kupowała więc obrazy Maneta, Matisse'a, Cezanne'a, Picassa, Renoira, Gauguina, Daumiera... Wkrótce jej mieszkanie zawieszone było obrazami od podłogi po sufit. Mieszkała w Paryżu, więc wkrótce nawiązała bliskie znajomości z tymi artystami. Jej salon stał się szybko znanym miejscem, w którym niemal codziennie, a na pewno zawsze w sobotę, spotykali się artyści, pisarze i inni ludzie ze świata kultury i sztuki. Największa, długoletnia i bardzo zażyła przyjaźń łączyła ją z Picassem.

Sama Stein, oprócz tego, że stała się mecenasem sztuki, była modernistyczną, eksperymentującą pisarką, trochę poetką. Jej specyficzny styl pisania (liczne uporczywe powtórzenia, brak interpunkcji itd) powodował jednak, że wydawcy początkowo nie byli zainteresowani jej powieściami, więc pierwsze książki wydała własnym staraniem. Oprócz "Autobiografii Alicji B. Toklas" (najbardziej klasycznej w formie) jej znane książki to "Autobiografia każdego z nas" i "Czułe guziczki". W przygotowaniu ich do druku, korekcie, przepisywaniu, a później także w prowadzeniu domu i organizowaniu słynnych sobotnich kolacji z artystami,  pomagała jej przybyła także z Ameryki (ale z polskimi korzeniami) panna Alicja Toklas, która stała się także życiową partnerką Gertrudy Stein.

Dom Gertrudy Stein był więc ośrodkiem sztuki, w którym spotykali się wszyscy znaczący, ale także początkujący i poszukujący swojej drogi, a czasem wsparcia, twórcy tamtej epoki. 
Cudownie się czyta kolejne epizody, w których pojawia się mnóstwo wielkich nazwisk, sławnych postaci. Są to niby zwyczajne codzienne historyjki, jednak naładowane niezwykłymi dla dzisiejszego odbiorcy zdarzeniami. W każdym akapicie poznajemy jakieś ciekawostki z życia artystów tego przełomowego okresu, anegdotki, błyskotliwe uwagi Gertrudy Stein o jej gościach. Fantastyczny sposób na poznanie wielu znanych twórców z punktu widzenia współczesnej im osoby, znającej ich doskonale. 

A zatem - czym jest właściwie ta książka, jeśli nie tytułową autobiografią Alicji Toklas? Tak naprawdę jest to autobiografia samej Gertrudy Stein, pisana jednak w taki sposób, że Alicja Toklas jest narratorką, opisującą swoje życie u boku Gertrudy Stein. Siłą rzeczy główną bohaterką opowieści, wokół której dzieją się wszystkie opisane wydarzenia, jest oczywiście Gertruda Stein.

I może życie samej Gertrudy Stein nie byłoby dla nas dzisiaj aż tak bardzo interesujące, żebyśmy chcieli sięgać po jej autobiografię, gdyby nie jej zainteresowanie malarstwem i bliskie przyjaźnie z artystami wielkiej miary, o których tak interesująco potrafiła opowiadać. Była pierwszą kolekcjonerką obrazów kubistów, poza tym miała ogromny zbiór obrazów impresjonistów, pointylistów, modernistów, wielu z nich wspomagała finansowo.

Pierwsze wydanie "Autobiografii Alicji B. Toklas" stało się pewnego rodzaju sensacją. Wielu opisanych przez nią malarzy obraziło się na nią za napisane bez ogródek, czasem dość cięte i złośliwe opinie. Obraził się także Ernest Hemingway, który przez całe lata przynosił jej do oceny swoje rękopisy, a ona pewnego razu powiedziała mu (i co gorsza zapisała to w książce): "Erneście, zbiór obserwacji to jeszcze nie literatura". 

Trudno uznać za wielką literaturę tę książkę, ale jest to pozycja bardzo interesująca, dzięki wielkiej obfitości zawartych w niej ciekawostek o przedstawicielach ówczesnej  awangardy artystycznej. Warto ją przeczytać, żeby poczuć atmosferę Paryża z lat dwudziestych XX wieku. Spory fragment książki poświęcony jest także okresowi wojny, kiedy to Gertruda Stein, wraz z nieodłączną przyjaciółką Alicją Toklas, sprowadzają z Ameryki samochód marki Ford, przerabiają go na furgonetkę, i jako wolontariuszki zajmują się pomocą rannym żołnierzom, dostarczają prowiant do szpitali, same przenoszą się z miejsca na miejsce. Sporo jest przy tym specyficznych opisów wydarzeń z punktu widzenia lokalnego obserwatora, które nie wnoszą może interesującej wiedzy historycznej, ale w nieco groteskowy sposób dają pojęcie o tym, jak przeżywali różne wojenne zdarzenia ówcześni mieszkańcy Paryża czy innych miast.

Opinie wyrąbane bez ogródek, smaczki z życia paryskiej bohemy pierwszych 30 lat XX wieku, barwny dokument tamtej fascynującej epoki, a przy tym dość dziwny styl pisarski Stein  - sprawiają, że warto sięgnąć po tę książkę. 
A jako lekturę obowiązkową polecam przed obejrzeniem filmu "O północy w Paryżu" :).

Alicja Toklas (po lewej) i Gertruda Stein w ich salonie w Paryżu, fot. Man Ray, wyszperane w internecie - to zdjęcie zdobiło niegdyś obwolutę mojej książki, niestety uległa zniszczeniu i przepadła.

*****

niedziela, 15 października 2017

Wariacje okołopiórkowe.

Piórka wciągnęły mnie z siłą wodospadu!
Narysowałam ich sporo, niektóre wzorowane na znalezionych prawdziwych piórach równie prawdziwych ptaków, inne takie trochę z wyobraźni, ale bez jakichś zupełnie odjechanych i fantastycznych odstępstw od natury. Powstały z tego różne kompozycje związane z tematem piórkowym: gniazdka, jajeczka i takie tam - w takim trochę graficzno-plakatowym stylu. Każdy rysunek wykonany jest czarnym cienkopisem 0,05mm (czyli cieniutkim) na białym brystolu formatu A3.


Uwielbiam rysunek - ołówkiem i tuszem. Dawniej do tuszu używałam piórka, ale teraz jest taki wybór cienkopisów, że pytanie może być tylko - jakie wybrać? Najczęściej używam takich z twardymi i bardzo cienkimi końcówkami. Piórka rysowałam cienkopisem 0,05 mm, mandale - ciut grubszym.




Hmmm... Ten rysunek fajnie wyglądał, dopóki oglądałam go na żywo, ale na zdjęciu widzę, że trochę za bardzo rozjechały się elementy kompozycji. Nawet się zastanawiam, czy go tak zostawić, czy podzielić na mniejsze - osobno obrazek z gniazdkiem i drugi na przykład z dwoma piórkami. Jeszcze to przemyślę. Z gniazdka jestem bardzo zadowolona, piórka też niczego sobie, ale całość jakoś nieszczególnie mnie zachwyca. Miało być tak plakatowo, ale może lepiej by wyglądała martwa natura z tymi elementami... Kiedyś spróbuję to tak właśnie narysować.

Wszystkie rysunki w formacie A3 (ok. 30x40cm)


To ja Wam teraz coś opowiem...

Jakoś pod koniec podstawówki (ośmioklasowej) zaczęłam chodzić na zajęcia plastyczne do domu kultury. 

Tak się złożyło, że trafiłam tam nie na początku roku szkolnego, tylko trochę później. Wszyscy pracowali już nad jakimś tematem i nie było sensu, żebym ich doganiała, więc pani kazała mi usiąść przy oknie i narysować ołówkiem drzewo, które rosło przed budynkiem. 
Była już zima, stare drzewo bez liści, tylko plątanina konarów...


Zawsze później, jak sobie tamten moment przypominałam, to nieodmiennie przychodził mi na myśl Wyspiański (i nie ma to żadnego związku z jego biografiami, które akurat czytam), który pod koniec życia był przykuty do łóżka i jedyne, co mógł z natury rysować, to był widok z okna na Kopiec Kościuszki. Powstał wtedy cały cykl pasteli z tym widokiem, w różnych porach roku. Robią na mnie raczej przygnębiające wrażenie, zwłaszcza te jesienno-zimowe, takie szaro-bure, z brudnym rozjeżdżonym śniegiem na drodze i gołymi konarami drzew...



Wyspiański - Widok z okna pracowni na kopiec Kościuszki

Wtedy, siedząc na parapecie okna w domu kultury, byłam mocno zdegustowana takim tematem, zadanym przez panią od plastyki. Chciałam malować farbami, miałam wizję kolorowych obrazów, a tu mam ołówkiem rysować suche badyle... 
Ale zabrałam się za to szkicowanie, najpierw bez przekonania, jednak w miarę pracy zaczynało mnie to wciągać. 
To był chyba mój pierwszy taki szkic z natury. Wyrysowałam i wycieniowałam całą koronę, rozczochrane konary, plątaninę gałęzi. Byłam bardzo dumna z tego rysunku, a pani od plastyki była zachwycona :).

Parę lat później, w klasie maturalnej, kiedy przymierzałam się do studiów na ASP (ostatecznie nie poszłam - opór rodziny był zbyt silny), pokazywałam swojej profesorce różne swoje obrazy i rysunki, a wśród nich znalazł się także stary rysunek z drzewem... Profesorka oglądała i komentowała obrazy, ale szczególnie ożywiła się przy tym rysunku. Powiedziała: "O, to! to jest najlepsze, takie twoje, to jesteś ty, rób to!".
Ja nie za bardzo wtedy to do siebie przyjęłam, bo pociągał mnie kolor, chciałam malować, a rysunek traktowałam tylko jako takie tam sobie ćwiczenie, albo roboczy szkic do obrazu. 

Dzisiaj dociera do mnie, że rysunek jednak zawsze był dla mnie odskocznią po średnio udanych obrazach. Z rysunków jestem częściej zadowolona niż z obrazów. Sam proces rysowania wywołuje często uśmiech na mojej twarzy. Malowanie nie daje mi takiej frajdy, bo rzadko jestem z rezultatów zadowolona.

Najbardziej lubię rysunek tuszem. 
Lubię wyraziste linie, kontrast głębokiej czerni na białym gładkim brystolu. 
Dlatego rysuję :).

No to jeszcze jeden rysunek z serii piórkowej:


Na tym z kolei rysunku jajeczka wyszły mi trochę metaliczne, za to bardzo mi się podobają te pasiaste pióra :).
Zastanawiałam się, czy dorysować cienie poszczególnych przedmiotów - obrazki byłyby wtedy "pełniejsze" - ostatecznie jednak zdecydowałam się zostawić to w taki sposób. 

A teraz tęsknię już za kolorami, wyciągnęłam stare pastele, na razie przypominam sobie tę technikę, robię małe wprawki... Zobaczymy, co z tego wyniknie :).


*****



niedziela, 8 października 2017

Książki o sztuce. "Ogień strzeżony".

Dzisiaj opowiem Wam o książce Lwa Kaltenbergha pod tytułem "Ogień strzeżony", z nieco mylącym podtytułem "Opowieść o Stanisławie Wyspiańskim". 

Co do treści - od razu zdradzę, że opisana w niej historia owszem ociera się o Wyspiańskiego, ale jest raczej fantazją autora na temat czasów i ludzi, wśród których żył i tworzył ten artysta, z dość pobieżnymi informacjami na temat samego Wyspiańskiego. Jego sławne nazwisko jest pretekstem do zgrabnie opowiedzianych przez autora historyjek - owszem, osadzonych w ówczesnych realiach i nawiązujących do rzeczywistych wydarzeń, ale niekoniecznie wiarygodnie udokumentowanych.

Żadnych odwołań do źródeł historycznych, poza chyba tylko jedną wzmianką i dwoma czy trzema fragmentami wyglądającymi jak cytaty z ówczesnych gazet bądź listów, ale bez przypisu, więc tak naprawdę to nie wiadomo... Żadnego słowa wstępnego czy posłowia, wyjaśniającego skąd Kaltenbergh czerpał informacje o treści niezliczonych rozmów swoich bohaterów, osób przecież w większości autentycznych. Wspomina natomiast w króciutkiej informacji przy notach biograficznych, że wiele postaci występuje pod fałszywymi nazwiskami, co nasuwa jednoznaczny wniosek, że autor wymyślił nie tylko ich nazwiska, ale i większość wypowiedzi. Przyznaje także, że jedna z głównych postaci występujących w książce jest w ogóle fikcyjna. Powoduje to mętlik w ocenie prawdziwości większości opisanych w książce zdarzeń i podważa autentyczność całej historii. Dla osoby słabo znającej twórczość Wyspiańskiego, nie umiejącej oddzielić prawdy od zmyśleń, cała ta książka staje się fikcją.

Źródło
Zdjęcie obwoluty z internetu - moja książka niestety już jej nie posiada. Na obwolucie narysowany pastelami autoportret Wyspiańskiego.

O książce "Ogień strzeżony" wspominałam już we wpisie poświęconym Toulouse-Lautrecowi (tutaj - klik). W końcowych akapitach umieściłam tam cytat z "Ognia strzeżonego". Dotyczy on Tuolouse-Lautreca, którego Wyspiański podziwiał i miał okazję poznać w czasie swojego pobytu w Paryżu. Fragment ten jest próbką kwiecistego, nieco afektowanego stylu, jakiego często używa Kaltenbergh w swoich opisach postaci i zdarzeń. Jeśli ktoś ma ochotę się z nim zapoznać, to proszę tam zerknąć. 

Język i styl pisarski Kaltenbergha są dość specyficzne. Akcja toczy się wartko, wiele jest nagłych zmian tematu, przeskakiwanie z wątku na wątek, mnóstwo obszernych wtrąceń wyobrażających tok myśli jednego czy drugiego bohatera, pomieszanych z opisami odautorskimi, przeplata się to z burzliwymi dialogami różnych osób. Literacko książka jest więc interesująca, wymaga od czytelnika skupienia i niekiedy pewnego wysiłku w nadążaniu za zwrotami w wizji autora.
Ale wróćmy do moich subiektywnych odczuć...

Po lekturze książek o Lautrecu, którym poświęciłam wcześniejsze wpisy książkowe - biografii autorstwa Julii Frey i bardziej może znanego "Moulin Rouge" Pierre'a La Mure'a, nasuwa mi się nieodparcie porównanie "Ognia strzeżonego" do "Moulin Rouge". 
Obie te książki to beletrystyka, w niewielkim tylko stopniu oparta na faktach z życia artystów, głównych bohaterów tych opowieści. I tak jak dość krytycznie (co do treści) odniosłam się do "Moulin Rouge", tak samo odbieram "Ogień strzeżony". 
Obie książki czyta się dość lekko, ale jeśli ktoś szuka prawdy historycznej, to raczej nie powinien mącić sobie w głowie czytaniem tych akurat pozycji. 

Z kolei dla czytelników mniej zainteresowanych konkretami z życia i twórczości Toulouse-Lautreca czy Wyspiańskiego, te książki mogą być całkiem przyjemną i interesującą lekturą, dającą pewne pojęcie o epoce i o tym, w jakich okolicznościach powstawały jedne z największych dzieł malarskich, a w przypadku Wyspiańskiego także teatralnych. 
Czyli - forma całkiem zgrabna, ale treść zaliczam do kategorii beletrystyki, a nie historii czy biografii.

Nieliczne w książce ilustracje są niestety tylko czarno-białe.

Ale przejdźmy do rzeczy, czyli do "Ognia strzeżonego". 
Książkę tę kupiłam wiele lat temu, w czasach chyba licealnych, kilka razy próbowałam ją przeczytać, ale jakoś mnie nie wciągała. Szukałam wtedy głównie opisów dzieł plastycznych stworzonych przez Wyspiańskiego - obrazów, rysunków, witraży, a nie wielostronicowych dysput ludzi z jego otoczenia, albo nawet zupełnie nie mających z nim nic wspólnego. W całości przeczytałam ją znacznie później, ale nie byłam zachwycona - interesujących mnie faktów z życia Wyspiańskiego znalazłam w niej jak na lekarstwo. Teraz ponownie ogarnęłam całość - i mimo upływu lat oraz mojego większego dystansu do takiej literatury, nadal książka mnie nie porywa, chociaż obiektywnie rzecz biorąc jest dobrze napisana.

Przede wszystkim - ogromna szkoda, że książka nie zawiera ani jednej barwnej ilustracji! A nieliczne czarno-białe nie dają zupełnie pojęcia o przepięknych dziełach artysty.
Ten post ilustruję więc zdjęciami obrazów Wyspiańskiego z internetu, podpisy podlinkowane do źródeł. 

Jeśli sięgnie po tę książkę ktoś mało znający dokonania Wyspiańskiego, to nie bardzo potrafię sobie wyobrazić, co z niej wyniesie. Jakiś mglisty zarys kontekstu jego twórczości, bardziej może w odniesieniu do napisanych przez niego sztuk teatralnych, ale co i jak malował - dla czytelnika pozostaje w większości mglistą tajemnicą. A mnie przecież - z uwagi choćby na profil mojego bloga - ten aspekt interesuje najbardziej.

Macierzyństwo - pastel, 1905r
Pomarudziłam, a teraz przejdźmy do konkretów. 
A konkrety są takie: na około 470 stron opowieści, przez pierwszych 100 stron Wyspiański pojawia się gdzieś mimochodem raptem kilka razy, potraktowany niemal jak statysta, postać trzecioplanowa. Dalej jest już trochę lepiej. 
Pierwsze skrzypce grają osoby nieznane historykom, a podobno inspirowane jakimiś rzeczywistymi osobami z tamtej epoki. Kto jednak był kim - można się jedynie domyślać. No i ten zupełnie zmyślony Fortunat de Vente, który (mam wrażenie) zajmuje w opowieści Kaltenbergha więcej miejsca niż Wyspiański. 

Historia opisana w "Ogniu strzeżonym" zaczyna się w pracowni ojca Stanisława - Franciszka Wyspiańskiego, rzeźbiarza. Do kręgu jego bliskich znajomych należy wielu znanych artystów, między innymi Jan Matejko, który zwrócił uwagę na talent Stanisława i zachęcił go do rysowania. Pojawiają się różne - prawdziwe i fikcyjne - osoby, toczą długie dyskusje o sztuce i kulturze, dające czytelnikowi pewne wyobrażenie o ówczesnych trendach, o epoce, o ludziach, których nazwiska i działania liczyły się wówczas w Krakowie, w Polsce i w Europie. Mamy więc przemycony w długich i czasem nieco skomplikowanych (bo naszpikowanych odniesieniami do zdarzeń historycznych, których autor nigdzie nie objaśnia) dialogach - zarys epoki. 

I tak to dalej leci przez kolejne rozdziały. 
Stanisław Wyspiański pojawia się na chwilę i nagle znika na całe długie strony, ustępując miejsca innym postaciom i drobiazgowo opisanym historyjkom z życia osób zupełnie z Wyspiańskim nie mających nic wspólnego, nie wnoszącym nic albo prawie nic do opowieści o samym Wyspiańskim. Jest to zaledwie jakieś dalekie tło dla życia i twórczości artysty, tutaj wysunięte na pierwszy plan. Niektóre, całkiem długie, fragmenty z niedowierzaniem czytałam po dwa razy, żeby znaleźć jakiekolwiek powiązanie z Wyspiańskim. 
W sumie czyta się to dość przyjemnie, ot taka lekkopółśredniej wagi beletrystyka, ale ja szukam w książce śladów Wyspiańskiego, któremu jakoby autor poświęcił tę opowieść. 


Apollo - witraż

Pod koniec studiów Wyspiański wyjechał w artystyczną podróż po Europie, zatrzymując się na dłużej w ówczesnej Mekce artystów malarzy - Paryżu. Kaltenbergh dość sprawnie i ciekawie opisuje ten okres, w którym ukształtował się artystyczny światopogląd Wyspiańskiego i podwaliny jego własnego stylu plastycznego, dość odległego od szkoły Matejki. W tym paryskim okresie narodziła się w nim także wielka miłość do teatru, zaczęły powstawać pierwsze dramaty. Temu działowi twórczości Wyspiańskiego Kaltenbergh poświęca więcej uwagi. Bardzo szeroko opisuje proces powstawania sztuk teatralnych. "Warszawiance" i "Wyzwoleniu" poświęca niemal jedną trzecią część książki. Są to jednak w większości znowu rozmowy, dialogi z fikcyjnymi postaciami, przemyślenia Wyspiańskiego - nie wiadomo jednak na ile są to domysły i interpretacje autora, na ile zaś oparte na dokumentach fakty.


Portret artysty z żoną, pastel, 1904r

O życiu prywatnym Wyspiańskiego dowiadujemy się raczej niewiele, trochę przemyconych tu i ówdzie informacji. 
Jego małżeństwo z prostą chłopką, Teodorą Teofilą Pytkówną, jest potraktowane bardziej marginalnie niż małżeństwo Lucjana Rydla. Jednak to właśnie związek Rydla z Jadwigą Mikołajczykówną, córką zwykłego chłopa, został upamiętniony przez Wyspiańskiego w jego jednym z najważniejszych dramatów - "Weselu", być może dlatego większą wagę przywiązuje do niego autor opowieści. 
Dzieci Wyspiańskiego znamy doskonale z jego licznych, zachwycających pasteli, o których bardzo oszczędnie wspomina Kaltenbergh. Podobnie niewiele jest wzmianek o prześlicznych, secesyjnych rysunkach kwiatów, tak charakterystycznych dla Wyspiańskiego. A przecież nazywano go malarzem dzieci i kwiatów :). 


Dziewczynka z wazonem z kwiatami, pastel, 1902r

Mam wrażenie, że pan Kaltenbergh chwilami "nie czuje" sztuk plastycznych - ma problem z opisywaniem tej części twórczości Wyspiańskiego, jego obrazów, pasteli, polichromii, witraży, ilustracji. Owszem, dowiadujemy się co nieco na ten temat, ale ja mam stanowczo niedosyt informacji. Jest trochę szczegółów dotyczących prac nad polichromiami w Kościele Mariackim, przy których, na życzenie Matejki, Wyspiański pracował jako student, później u Franciszkanów, ale już o witrażach ledwie tylko gdzieś napomknięto. O projektowanych przez niego całych wnętrzach, kutych balustradach, meblach itd - bodaj ani słowa.

Niekiedy jednak autor ulega rozmarzeniu i bardzo plastycznie, z ogromną fantazją i rozmachem, przedstawia nam proces myślowy artysty, towarzyszący powstawaniu obrazów, fresków czy innych dzieł, podobnie jest w odniesieniu do dramatów. Dla zobrazowania sposobu opisywania przez Kaltenbergha twórczości malarskiej Wyspiańskiego przytoczę tutaj jeden z ciekawszych fragmentów, dotyczący polichromii u Franciszkanów (Wyspiański zaprojektował tam także przepiękne witraże):


"Wtedy właśnie treść dni wypełniły kwiaty. Ich widzenie nie jest sprawą tylko zewnętrznego dostrzegania kształtu. Kwiat przechodzi tajemnicze przemiany, jak każde życie. Od pączkowania poprzez owocowanie do uwiądu. Można się wedrzeć w tajemnice tego kołowrotu życia rośliny. Można odtworzyć walkę, którą pozornie słaby twór toczy o swoje zakwitnięcie, a potem - z nieuchronną koniecznością śmierci. Rzucanie tylko zewnętrznego wyglądu tego czy innego kwiatu na papier lub płótno byłoby pokrywaniem tragicznych treści retorycznymi frazesami. Trzeba znać strukturę, dostępną widzeniu, każdej cząstki tego żywego stworu.
Ważne jest, że owa przyjęta w świecie zwierzęcym hierarchia gatunków nie obowiązuje wśród roślin. Tylko w salonach i ich przybudówkach ma się pogardę dla kwiatów, którym odjęta jest pieszczotliwa i dbała opieka ręki ludzkiej. Mity i najstarsze klechdy, ornamenty najdawniejszych budowli, zdobniki wyniosłych monumentów i zapadłych w ziemię krypt, podobnie jak i pędzle, i rylce minionych piktorów, nie czyniły różnicy między polnym jaskrem a ogrodowym kosaćcem. Bogactwo ich mowy pozbawionej słowa, mowy barwy i samej doskonałości i wykroju płatków czy harmonii łodyg i uliścienia - to żywa opowieść ciągłego stawania się.
Są nazwy kwiatów niepokojące swoją dźwięczną muzyką imion. Nie wiadomo, ile w tych nazwach jest wyobraźni botaników, a ile tradycji podawanej z ust do ust w czasach, kiedy każde słowo miało wagę jedyna i niepowtarzalną. Kosaciec-iris, dzwonek pokrzywolistny, o dzwoniącej nazwie łacińskiej: Campanula trachelium. Bniec biały - kwiat skromny i nie otwarty - w botanicznej gwarze  wabi się pięknie: Melandrium album.
Dramat zaczyna się wtedy, kiedy wiatry albo przymrozki zwarzą, zeszkielecą łodygi i liście. Wtedy w górę - po to, żeby widzieć to dokładnie, trzeba się położyć na ziemi: z tej pozycji widać krzyk rozpaczających kikutów wzbijający się w firmament - wybucha protest przeciwko śmierci.
Tak, poprzez "zielnikowe" studia Stanisława rodzi się nowy upiór, wklęty w świat wegetatywnej ciszy. Przyjdzie czas, w którym najzwyklejsza stokłosa może nabrać symbolicznej wymowy cierpienia, buntu czy walki. Na razie zderzenia tragiczne - rozrostu, życia i śmierci - wśród zeschłych badyli i najbujniejszego, jeszcze nie przeczuwającego zagłady listowia, pomiędzy naiwnymi uśmiechami bratków czy kaczeńców majaczą ledwie dostrzegalne, a już obecne. Goniec katastrofy, która przyjdzie."

Fragment polichromii z kościoła Franciszkanów - bratki

Tak wygląda opis pracy Wyspiańskiego przy polichromiach u Franciszkanów - a raczej tak wyobraża sobie Kaltenbergh to, co myślał i czuł wówczas artysta. Jak konkretnie ta praca wyglądała - nic. W tym momencie autor wtrąca króciutki zarys historii kościoła Franciszkanów, po czym zgrabnie, acz nieco nagle, przeskakuje do innych tematów.

Rozdziały poświęcone pracy Wyspiańskiego nad dramatami wyglądają podobnie - jest to w przeważającej mierze zapis rozmów i myśli, nieco mniej faktów. Wprowadzenie fikcyjnych osób jest zabiegiem mającym na celu urozmaicenie tych dialogów i pokazanie w szerszym kontekście okoliczności kulturalnych, politycznych i towarzyskich, w jakich Wyspiański projektował i realizował swoje artystyczne wizje. 
Napisane z pasją i dużą wyobraźnią. 
W sumie - dobra książka, dla mnie tylko za mało konkretów.

Nie traktujcie tego wpisu jak obiektywną recenzję - to raczej moja bardzo osobista, subiektywna opinia o książce, w której szukałam interesujących informacji o plastycznej twórczości Wyspiańskiego. Jeśli nie macie takich oczekiwań, to książkę mogę polecić jako całkiem fajne czytadło o średnim stopniu trudności, przybliżające nieco epokę i dość ogólnie - twórczość Stanisława Wyspiańskiego. 

Ja natomiast za jakiś czas napiszę Wam o innej, bardzo interesującej książce, może mniej fantazyjnie, ale bardziej rzetelnie opisującej życie i twórczość tego artysty.


*****

środa, 4 października 2017

Piórka.

Coś mi się zdaje, że po okresie "mandalowym" mam teraz fazę na piórka :).
Co prawda to dopiero jeden obrazek, ale miałam przy jego rysowaniu taką frajdę, że już powstają kolejne.



Tutaj nie musiałam już tak cierpliwie i ostrożnie jak przy mandalach powtarzać dokładnie tych samych elementów i pilnować symetrii. Obejrzałam sobie kilka znalezionych piór oraz piórka z kociej "wędki" :))), dodałam odrobinę fantazji i całkiem sprawnie wykonałam ten obrazek :). Sama przyjemność! 

Jedna mandala 30x30cm, gęsto zapełniona drobnymi elementami, powstaje czasem nawet przez 2-3 wieczory. Samo rysowanie siatki wymaga cierpliwości i dużej precyzji, bo na niej opiera się później cała misterna układanka. Następnie rysowanie elementów mandali - to też mrówcza praca, bo jeden błąd może zepsuć cały obrazek. Lubię je rysować, ale wymagają dużego skupienia i uwagi. Poza tym robię sobie w trakcie ich rysowania przerwy, żeby przemyśleć dalsze etapy pracy, spojrzeć świeżym okiem na to co już zrobiłam. Tak czy owak to jest kilka godzin pracy. Mam już pomysły na nieco mniej "ambitne", takie jednowieczorowe, mandale, ale dotychczas starałam się zapełnić niemal każdy milimetr i nie używać ciągle tych samych elementów, więc praca była iście benedyktyńska :).



Natomiast piórka... nie zależało mi na realistycznym podobieństwie do piór konkretnych ptaków. 
Piórka miały wyglądać po prostu jak... piórka :))). 

Z grubsza więc narysowałam ołówkiem kontury i potem wystarczyło za pomocą cienkopisu zapełnić te kontury duuuużą ilością równoległych kreseczek i - już, piórka gotowe! Jak widzicie - poszłam na łatwiznę i wszystkie są jednokolorowe, co ułatwiało sprawę. Tylko przy jednym zaszalałam i zrobiłam biały pasek. W sumie około półtorej godzinki bezstresowego rysowania, od koncepcji do finalnego efektu :).

Podobają mi się takie "rozczochrane" piórka - zainspirowane tymi z kociej wędki, mocno już przez kotki sponiewieranymi :).


Za to widzę, że moje zdjęcia coraz gorzej wychodzą... muszę nad tym popracować.

Ale na razie biorę się za kolejne rysunki! Będą piórka i okołopiórkowe wariacje, mam kilka pomysłów :).
Miały być co prawda plenerowe akwarele, niestety wrzesień nie rozpieszczał nas ładną pogodą i nieliczne słoneczne dni poświęciłam na prace ogródkowe, bo otoczenie domu wołało już  o pomstę do nieba. Co prawda dalej woła, ale teraz już trochę jakby mniej. 
Mam nadzieję, że październik przyniesie nam jeszcze trochę słonecznej i ciepłej złotej polskiej jesieni i da mi okazję do malowania na łące :))). 

W kolejnych obrazkach z piórkami spróbuję pokombinować z kolorami i wzorkami. To znaczy na razie będzie nadal czarno-biało, ale z jakimiś cętkami, paseczkami itd. A później pewnie przyjdzie czas na piórka akwarelowe :).



*****