poniedziałek, 30 września 2024

...i po powodzi.


Blog porasta kurzem, więc zanim ogarnę poważniejszy temat, żeby nie zaniedbywać stałych czytelników - wpadam z krótkim przeglądem wydarzeń.



Kolejna powódź nowego tysiąclecia przetacza się przez Europę, zahaczyła też o moje miasto, ale - poza dużym zamieszaniem i apokaliptycznymi korkami w całym mieście - nie narobiła dużych szkód. Mimo, że rzekę mamy wcale nie z tych najmniejszych. Teren jednak pagórkowaty i rzeka zasadniczo płynie w wyraźnej dolinie, co w dużym stopniu zabezpiecza nas przed potopem. Woda podniosła pięciokrotnie (!) swój normalny poziom, przekroczyła znacznie stan alarmowy, ale utrzymała się minimalnie poniżej wcześniej notowanych stanów powodziowych. Chociaż... było blisko i przez kilka dni dość nerwowo kontrolowaliśmy stan na stronie HydroIMGW. Ucierpiało (nieznacznie) raptem kilka domów wybudowanych nieroztropnie na terenie zalewowym. 

Natomiast uliczne korki trwały trzy doby na skutek profilaktycznego zamykania mostów łączących prawo- i lewobrzeżną część metropolii (przy stanie wody pół metra poniżej poziomu jezdni). Jednego dnia nie było ani jednej czynnej przeprawy, później uruchomiono jeden most, akurat nie ten główny, więc zamieszanie było straszne. Potem woda zaczęła minimalnie opadać i w końcu mosty otwarto. A już było groźnie - wkurzeni ulicznym galimatiasem mieszkańcy odgrażali się dokonaniem samosądu na władzach miasta. Brak informacji o konkretnych działaniach, o zastępczych trasach miejskich autobusów jeżdżących objazdami, w pierwszym dniu brak policjantów kierujących ruchem itd... Ja mam na szczęście zdrowe nogi, więc w momencie, kiedy działał tylko ten jeden most i całe zmotoryzowane miasto stało godzinami w drogowym klinczu, szłam sobie spacerkiem do i z pracy dłuższą niż zwykle drogą, bo nie przez "mój" zamknięty most, tylko przez ten drugi, nadkładając jakiś kilometr, ale - jak się okazywało - było to i tak szybciej, niż samochodem! Słoneczko świeciło, całkiem przyjemny spacer :).

Tak więc deszcz przestał padać, woda w końcu opadła, no i mamy wreszcie (co prawda, według prognoz - tylko chwilowo) przepiękną, złotą polską jesień :). Lato było za gorące na intensywne prace polowe, toteż ze zdwojoną energią nadrabiam teraz ogrodowe zaległości. W gruncie rzeczy nie wiadomo w co najpierw ręce włożyć, tyle się tego nazbierało... Przekwitają, a właściwie to na razie zmieniają kolor hortensje - z białego na różowy. Wolę je białe, no ale i tak pięknie wyglądają. Zamierzam je trochę przeorganizować, bo były za gęsto posadzone, więc kilka zostanie przeniesionych na nowe miejsce. Na pewno dwie ogrodowe, które mąż kiedyś wsadził "na chwilę" między bukietowymi :).





To nowe miejsce to trójkątny kawałek po drugiej stronie domu, gdzie był taki niemal leśny zakątek, trochę już przez lata zapuszczony. Nadszedł czas na jego uporządkowanie. Wyrosły tam wielkie świerki i daglezje - czubki mają ponad dachem domu. Rozrosły się szeroko cisy i żywotniki, między nimi ogromna azalia pontyjska, berberys, a dołem gąszcz irgi i bluszczu. Na południowym skrawku tego trójkąta rośnie nasze najstarsze drzewo - 35-letnia brzoza, a u jej stóp - mahonie, pigwowce i barwinek. Między te drzewa doprowadzony jest odpływ z jednej z rynien i teraz planuję zrobić tam wyłożony granitową kostką okrąg, takie odpływowe oczko wodne. Może jakąś pluskawkę też się tam zainstaluje... i żabę z piaskowca ;). Dookoła będą rosły paprocie, parzydło i takie tam, jeszcze się rozglądam za odpowiednimi roślinkami. Może ławeczkę się dostawi, do posiedzenia w cieniu w kolejne gorące lato... Na razie jest dzicz i bałagan. Jak to ogarnę, to przyjdzie czas na obfocenie.

*****

Wspominałam w poprzednim wpisie o pracach remontowych w naszym domu. Remont może nie kapitalny, ale zakres prac jest spory, bo wiele czasu minęło od poprzedniego, a chcemy jak najwięcej zrobić u progu emerytury, żeby mieć spokój na stare lata. Priorytetem był remont głównej łazienki i schodów zewnętrznych i to zostało zrobione w pierwszej kolejności. W tak zwanym międzyczasie (jak schły jakieś fugi czy coś) został zrobiony ocieplony sufit w ogrodzie zimowym - i to chyba najbardziej mnie cieszy. Dom jest na planie litery L otwartej na południe, ogród zimowy wypełnia miejsce między ramionami tej "elki", ma kształt kwadratu 5 na 5 metrów i dach z półprzezroczystego poliwęglanu - co było dobre w starym klimacie, a od paru lat niestety powodowało, że pomieszczenie latem zamieniało się w przegrzaną szklarnię. Kombinacje z podwieszaniem zacieniającej siatki ogrodniczej były raczej słabym półśrodkiem. Ostatnio była to więc już tylko zwyczajna graciarnia i nocna sypialnia Dżemika. Wypełnienie sufitu między krokwiami wełną mineralną i pokrycie płytą gipsową dało nadspodziewanie dobry efekt i nareszcie będzie tutaj fajne miejsce do wypoczynku, z widokami z obu stron na zieloną ścianę drzew i krzewów. Jestem w trakcie urządzania i dopieszczania.

Teraz planujemy wymianę schodów do ogrodu. Schodków jest tylko sześć, ale temat rozszerzy się o wymianę balustrady na przyległym tarasie i dodanie jej przy tych schodkach. Stara balustrada jest drewniana, nieco rozchwiana i trochę już nadgryziona zębem czasu oraz kocimi pazurami, nowa ma być kuta, podobnie jak jest zrobiona balustrada na balkonie piętro wyżej. W międzyczasie drobne malowanko w środku domu, a w planie jeszcze wyrównanie, podniesienie i poszerzenie podjazdu od strony ogrodu, bo korzenie potężnego świerka (który w momencie sadzenia był małą doniczkową choinką, a teraz ma jakieś 15 metrów wysokości i ze sześć średnicy) wysadzają nam kostkę brukową, a w innych miejscach nieco się zapadło i ogólnie kiepsko to wygląda, więc trzeba w końcu coś z tym zrobić, zanim ktoś nogę złamie.

No i na koniec tej remontowej historii czeka nas kolejne spore wyzwanie, a mianowicie likwidacja drugiej małej łazienki na dole, dzięki czemu powiększy się kuchnia, natomiast nowa łazienka powstanie kosztem dużego przedpokoju. Czyli znowu całkiem spory armageddon. No i potem oczywiście remont tej powiększonej kuchni. Ja w sumie bym tego nie ruszała, ale mąż się uparł, gada o tym od pięciu lat, kasę na to odłożył, no dobra, niech będzie... Zresztą ten temat to już chyba w przyszłym roku ruszymy, może się coś w planach pozmienia. Część prac wykonuje nasz syn (sam albo z rzeczonym majstrem), bo chociaż inżynier, to lubi tak zwyczajnie majsterkować, spawać, piłować, przykręcać, dokręcać itd, a kiedyś miał krótki epizod z pracą w roli tzw. kafelkarza w dużej firmie, gdzie odbył porządne przeszkolenie, czego efektem jest wykonany samodzielnie remont mieszkania po dziadku i nasza łazienka. Ma przy tym dużo cierpliwości do dopracowywania drobiazgów, w czym zresztą dorównuje mu nasz majster, więc prace idą może niezbyt szybko, ale za to porządnie. Prawdopodobnie jednak ta nowa łazienka i kuchnia to pieśń przyszłości, czyli raczej następnego roku. 


*****

Zdjęcie nie na temat, ale akurat ten zwierz dał się sfotografować (bo spał!) - nasza największa śpioszka, żarłoczka i pieszczoszka, Basiunia:

BASIUNIA


Miałam nie pisać tym razem o moich zwierzakach, bo wydawało mi się, że ostatnio opowiedziałam co ciekawsze historie, ale po przejrzeniu wcześniejszych wpisów nie znalazłam ważnej informacji o zmianie liczebności stada. Otóż ubył nam jeden kot, czarny Grubcio. Zniknął, zdematerializował się. Szczerze pisząc - nawet jakoś bardzo nie rozpaczamy, bo jesteśmy przekonani, że Grubcio po prostu wrócił na swoje stare mieszkanie. No i właśnie byłam przekonana, że ja o tym wszystkim już pisałam, ale nie znalazłam takiego wpisu. Podobno ostatnio Blogger usuwa ludziom różne treści, wedle swojej nie do końca przejrzystej polityki i z nieujawnianych blogerom powodów, ale do licha chyba nie usunął mi historii kota?! Tak więc chyba wpis miał być, na pewno go pisałam, ale może coś sama usunęłam, zdarza mi się czasem wywalić jakiś niedokończony post.

Zatem, wracając do Grubcia... Przypomnę może najpierw, skąd się Grubcio u nas wziął. Otóż zaczął do nas przychodzić jakieś trzy lata temu. Różne koty czasem zachodzą do naszego ogrodu, zwykle jakieś młode kocurki szukające przygód, ale one wpadają tak na krótkie wizyty, a Grubcio wyraźnie sobie upodobał nas, albo nasz ogród, natomiast mój mąż zachwycił się wielkim, dostojnym, czarnym kocurem i zaczął go ugaszczać. Przynosił mu smakołyki, a Grubcio z godnością te dary przyjmował. Z czasem zaczął pojawiać się regularnie około godziny osiemnastej, najwyraźniej oczekując kolacji. No więc mąż szykował mu jedzonko, a ja któregoś razu zdjęłam kotu przeciwpchelną obróżkę, bo miał ją jakoś tak mocno zaciśniętą, a że miał też wielkie, jakby trochę wybałuszone oczy, to wyglądał, jakby się w tej obróżce dusił. Tak więc kot został ugoszczony i uwolniony z chomąta i chyba mu się to wszystko spodobało, bo zaczął wchodzić do domu. Za pierwszą wizytą obszedł całe domostwo, zrobił siku elegancko do kuwety i chyba postanowił, że będzie tutaj mieszkał. Tak też zrobił. Przez całe lato i jesień sypiał w altance, przychodził do domu na jedzonko, ale często znikał na dzień czy dwa, tak więc podejrzewaliśmy, że ma jednak jakiś swój pierwszy dom, do którego wraca. Ostatecznie jednak w mroźne noce zaczęliśmy wpuszczać go do domu. Polubili się z Dżemikiem i w związku z tym sypiali razem w ogrodzie zimowym. 

Pańcio wieczorami chodził z psem na długie spacery i Grubcio zaczął się do nich przyłączać. Zdarzało się przy tym niekiedy, że Grubcio odłączał się od ekipy i skręcał w nieodległą od naszego domu uliczkę i znikał w zaroślach. Zjawiał się potem wieczorem, albo na drugi dzień, albo czasem nawet po dwóch dniach. Wcale nie głodny zresztą, tak więc krzywda mu się nie działa, ktoś go dokarmiał. I pewnego dnia taka oto historia... Mąż z Dżemikiem i Grubciem wracają z wieczornej przebieżki, a ulicą idzie jakiś chłopak, przygląda się i w końcu pyta: "a ten kot to pana? bo nam kiedyś taki sam zginął..." Mąż opowiedział mu historię Grubcia, ale chłopak jakoś nie domagał się zwrotu kota czy coś, poszedł w swoją stronę. Myśleliśmy, że opowie w domu i może za kilka dni ktoś się zjawi w sprawie identyfikacji i ewentualnych negocjacji co do przeprowadzki Grubcia, ale nikt się nie odezwał. Może się pogodzili ze stratą kota, może mają już innego, może uznali, że po dwóch latach kot ma już stałe, wybrane przez siebie miejsce, to nie ma sensu robić zamieszania... Tak więc Grubcio mieszkał u nas i był już całkiem naszym kotem. 

Aż razu któregoś, podczas wieczornej przechadzki z pańciem i Dżemikiem, Grubcio zboczył z trasy i udał się w sobie wiadome chaszcze, tam gdzie zwykle to robił. Z tym że tym razem już się u nas nie pojawił. Ani tego wieczoru, ani następnego ranka, ani... No nie wrócił i już. Mamy przeświadczenie, że on gdzieś tam miał jakąś swoją drugą miejscówkę, a może wrócił do swojego starego domu? Kot moich znajomych kiedyś zginął... i wrócił po dwóch latach. Tak po prostu. Dlatego nie szukaliśmy Grubcia jakoś intensywnie. Zniknął w miejscu, gdzie nic złego nie powinno mu się stać, więc to była raczej kwestia jego wyboru.


GRUBCIO


Zostały cztery koteczki i pies. Szczerze mówiąc, przy tej świadomości, że prawdopodobnie nie stała mu się żadna krzywda, nawet jestem zadowolona, bo jest znacznie mniej zamieszania. Grubcio z dziewczynami miał zawsze na pieńku i trzeba było pilnować, żeby ich gdzieś razem nie zamknąć, osobno karmić, regulować ruch kotów przy wchodzeniu i wychodzeniu z domu i między pokojami. Fajny był, ale wybrał inne życie.





*****



sobota, 14 września 2024

Fiński poziom absurdu, humoru i horroru.

Jak widać po ciszy na blogu - miałam wakacje :). No, przyznam, że były to głównie wakacje od bloga, bo jakichś wyjazdowo-urlopowych ekscesów nie było - te są zaplanowane na późnojesienne tygodnie. Od kiedy nie wiążą nas wakacje dzieci w wieku szkolnym - wypady urlopowe odbywamy zwykle wiosną, jesienią, czasem zimą. Lato to co najwyżej wczasy pod własną gruszą, a raczej czereśnią, ewentualnie jedno-dwudniowe wypady. 

Klimat tego lata zdecydowanie nie sprzyjał jakiejkolwiek mojej aktywności, bo ja jestem z zimnolubnych i upały mnie wykańczają (w dodatku takie na zmianę z oberwaniami chmury i temu podobnymi zawirowaniami aury). Niewiele malowałam, w ogrodzie coś tam ledwo podziubałam, ale bez szału, ruszyliśmy tylko trochę z remontem ponad 30-letniego domu... No ale jednak obrazków parę się nazbierało od tego ostatnio pokazywanego, więc powoli będę je tu zamieszczać, na zmianę z wpisami książkowymi, bo mam kilka przygotowanych - i od tego zacznę, czyli dzisiaj będzie głównie o książkach.




Opowiem Wam o kryminalnej trylogii pióra fińskiego autora, którego rodacy okrzyknęli najbardziej inteligentnym spośród fińskich pisarzy. Ekhm... Chyba miałam lepsze wyobrażenie o inteligencji Finów ;). Nie, żeby Antti Tuomainen sprawiał wrażenie mało inteligentnego, ale po takich rekomendacjach spodziewałam się tam jakiegoś niesamowitego polotu, a szczerze mówiąc, poza różnymi wtrąceniami z paru poważnych dziedzin (filozofia, matematyka itp) szału nie ma. Ale zaraz Wam to wszystko szczegółowo wyłuszczę.

Już nie pamiętam, co mnie skłoniło do zapisania sobie książek autorstwa Antti Tuomainena na liście "na później" w Empiku - na pewno czyjaś recenzja, ale teraz już widzę, że za bardzo jej nie sprawdziłam w innych źródłach i jakoś tak bezrefleksyjnie wrzuciłam niedawno trzy tomy do koszyka. Potrzebna mi była lektura lekka i przyjemna, a jednocześnie inteligentna, w jakimś ciekawym stylu, taki przerywnik w poważniejszych książkach, którymi się ostatnio obkładam. No i ciekawa byłam nowych kryminałów, nieznanych mi dotąd autorów. Tuomainen określany jest jako jeden z najlepszych towarów eksportowych Finlandii, zdobywał w swoim kraju liczne laury i nagrody, blurby zapowiadają zabawną i ekscytującą przygodę czytelniczą, zatem z dużą nadzieją sięgnęłam po te książki. Poniewczasie wczytałam się jednak bardziej wnikliwie w recenzje na moim ulubionym portalu "Lubimy czytać" i okazało się, że jednak polscy czytelnicy nie podzielają zachwytu rodaków pana Tuomainena... Widocznie trochę inaczej pojmujemy humor oraz inteligencję ;). No i dla mnie kolejna nauczka, żeby nie rzucać się od razu na trylogie, tylko zacząć od pojedynczej pozycji... No ale dobra, kupiłam, więc jakoś przez to przebrnęłam, nie było najgorzej, chociaż uczucia miałam mieszane...

A zatem:

  • ANTTI TUOMAINEN - " Czynnik królika". Wydawnictwo Albatros, 2023r, str.383.


Bohaterem jest tracący właśnie posadę aktuariusz firmy ubezpieczeniowej, matematyk z krwi i kości, z zawodu i pasji, Henri Koskinen. Chwilę później dowiaduje się, że zmarł jego brat (z którym utrzymywał raczej luźne kontakty), pozostawiając mu w spadku park przygody (nie - rozrywki, jak zawsze powtarza), a także, co ujawnia się kolejną chwilę później, spore długi, co gorsza - zaciągnięte w podejrzanych miejscach. W całej tej historii jest sporo krwawych wątków i mrożących krew w żyłach sytuacji, mamy paru nieboszczyków i zamachy na życie, pościgi i ucieczki, ale... opisane są w taki sposób, że czytelnik zupełnie nie czuje emocji. Doprawdy, bardziej przerażające są opisy zbrodni u staroświeckiej Agathy Christie. Brakuje mi w tej książce opisu wrażeń i przeżyć, emocjonalnych napięć. Ale tak po prawdzie - takie jest chyba założenie autora. Mamy wczuć się w sposób myślenia narratora, który jest jednocześnie głównym bohaterem opowieści. A jest to człowiek wykazujący cechy autystyczne, nieco oderwany od tzw. normalnego życia, przyzwyczajony do szacowania ryzyka w każdej sytuacji, myślący liczbami i wykresami, przeliczający wszystko zgodnie z zasadami statystycznymi i wzorami matematycznymi. Dlatego też tok narracji jest nieco beznamiętny, mamy po prostu krok po kroku szczegółowy zapis suchych faktów.

W pierwszym tomie poznajemy zasady funkcjonowania parku przygody, którego właścicielem i zarządcą stał się niespodziewanie ten oryginalny człowiek. Prawie natychmiast zaczynają się dziać przedziwne rzeczy, nasz bohater wprost z zacisza firmy ubezpieczeniowej, w której spokojnie opracowywał swoje tabelki i wykresy, wpada w wir krwawych porachunków i podejrzanych transakcji, w końcu niechcący sam staje się przestępcą... A wszystko to dzieje się w scenerii gigantycznych urządzeń zabawowych, olbrzymich królików, labiryntów i zjeżdżalni, wśród których szaleją nienasycone dzieciaki. Prawdopodobnie chodziło o kontrastową absurdalność sytuacji, ale jakoś mnie to nie przekonało.

Dość nietypowy jest wspomniany zabieg autora, polegający na beznamiętnym wyliczaniu kolejnych zdarzeń, w zasadzie bez emocjonalnej oceny, tak abyśmy mogli "wejść w skórę" aktuariusza znającego się na liczbach i rachunku prawdopodobieństwa, a nie mającego pojęcia o uczuciach, na przykład o miłości. Bo i taki wątek się pojawia.

Z jednej strony - fabuła przypomina nieco żenujące, słabej klasy absurdalne komedie amerykańskie, ale z drugiej - w pewnym momencie zaczyna to czytelnika wciągać. Zastanawiamy się, jak ten biedak z tego wszystkiego wybrnie, jak poradzi sobie z kłopotami, w które się wpakował i z osaczającymi go przestępcami... A radzi sobie nadspodziewanie dobrze, może trochę dzięki swoim autystycznym cechom i znajomości reguł matematycznych i statystycznych.

Przyznaję, że trochę mnie ta książka zmęczyła, bo to jednak nie moje klimaty. Brak finezji, cała intryga grubymi nićmi szyta... Ale sam przypadek głównego bohatera był na tyle intrygujący, że dałam radę przeczytać do końca.



Moja ocena: 6/10.

*****


  • ANTTI TUOMAINEN - "Paradoks łosia". Wydawnictwo Albatros, 2023r, str.383.



Dalsze dzieje Henriego Koskinena i kolejne kłopoty związane z parkiem przygody i krążącymi wokół przestępcami. O dziwo, drugi tom bardziej mi się spodobał, jakby autor zaczął trochę poważniej traktować czytelnika. Pierwszy tom miał chyba zanęcić, zaintrygować, w drugim mamy mniej wariackich akcji, za to bliżej poznajemy rozmaite problemy organizacyjne, kadrowe, finansowe itd., związane z funkcjonowaniem parku przygody jako przedsiębiorstwa. Długi, problemy z dostawami sprzętu, nieuczciwa konkurencja, kłopoty z pracownikami, do tego mieszający szyki "zmartwychwstały" brat Henriego. Pojawia się wątek rodzinny, nasz bohater (zakochany już pod koniec pierwszego tomu) próbuje ułożyć sobie życie prywatne, a jednocześnie walczy o miejsce firmy na rynku, o odzyskanie zaufania pracowników, przejmuje się kłopotami brata, wpada w kolejne konflikty ze światem przestępczym. Ten tom czytało mi się znacznie lepiej, mniej było słabego absurdu, więcej przemyślanych akcji. Nadal jednak nie wiem, dlaczego uważa się te książki za komediowe. Przy każdym tomie zdarzyło mi się tylko jeden raz roześmiać się na moment. Lubię komizm sytuacyjny i słowny, ale inteligentny. Sam fakt, że narzędziem zbrodni staje się fragment plastikowego zwierzaka, nie bawi mnie ani trochę.

Moja ocena: 7/10

*****


  • ANTTI TUOMAINEN - "Teoria bobra". Wydawnictwo Albatros, 2024r, str.350.



No i tom trzeci przygód aktuariusza w roli właściciela parku przygody. Rozwija się wątek rodzinny, ale oczywiście mamy kolejnego nieboszczyka, walkę z konkurencją, szpiegostwo, rozmaite podchody i pościgi. Strasznie to wszystko rozwlekłe, bohater-narrator drobiazgowo relacjonuje kolejne czynności: wspominając o myciu zębów przed wyjściem z domu, szczegółowo wymienia szczotkowanie trzonowców, siekaczy, dziąseł i tak dalej, czynność po czynności. Mamy dzięki temu zrozumieć psychikę autystycznego aktuariusza, wierzącego w potęgę matematyki, logiki i statystyki. Od czasu do czasu autor wtrąca rozważania o filozoficznych teoriach Schopenhauera i Leibniza, nieustannie mamy do czynienia z rachunkiem prawdopodobieństwa, ekonomią behawioralną i temu podobnymi pojęciami, które stanowią istotny aspekt działań Henriego. Równolegle jednak aktuariusz próbuje być członkiem rodziny, angażuje się w rozmaite szkolne przedsięwzięcia wynikające z podjętej opieki nad pociechami partnerki, w których początkowo nie potrafi się odnaleźć, z czasem jednak zaczyna mu się podobać nowa rola i ludzie, których przy okazji poznaje.


Moja ocena: 7/10.

*****

Próbki stylu "najinteligentniejszego i jednego z najzabawniejszych" pisarzy Finlandii:



Podsumowanie:

Rozumiem pomysł autora na sylwetkę głównego bohatera, te wszystkie dłużyzny, drobiazgowe opisy kolejno wykonywanych czynności, oszczędne operowanie emocjami, ale... mimo wszystko uważam, że lepiej by to wyglądało skompresowane do jednego tomu. Wiele scen trochę przeskakiwałam, bo doprawdy nie mam ochoty czytać o zmianie biegów w samochodzie na każdym skrzyżowaniu w trakcie pościgu po ulicach miasta, czy za każdym razem jak bohater wychodzi z domu - opis wkładania kolejno kurtki, czapki, szalika itd. Poza tym pomysł co do tych szczególnych cech bohatera (autyzm? asperger?) jest interesujący, a intryga kryminalna ciekawa i dość nietypowa, chociaż niektóre momenty były nieco infantylne. Może miały być zabawne - dla mnie nie były. W sumie - dość dobry kryminał lekkiej kategorii, nietypowy, acz nieco nazbyt rozciągnięty na te trzy tomy. I - pomimo tych wtrąconych tu i ówdzie filozoficznych rozważań i rzucanych obficie finansowo-matematycznych terminów, (aspirujących zapewne do miana literatury wyższych lotów) - raczej dla mało wymagających czytelników.



Podobno ma być nakręcony (albo już jest, nie wiem) film na podstawie tych książek. Raczej nie obejrzę.

*****


A teraz newsy z życia domowego. Jak wspomniałam, przerwa w blogowaniu spowodowana była głównie zamieszaniem remontowym. Wiecie - ciągłe sprzątanie, przestawianie sprzętów, latanie po sklepach, bo jednak to czy tamto nie pasuje i nagle trzeba coś dokupić, wybrać, zadecydować czy to damy tutaj, czy jednak tam, panom majstrom picie donieść w upale itd. A remont mamy totalny, to znaczy w różnych pomieszczeniach i również na zewnątrz domu, ale dzieje się to nie naraz, tylko po kolei, bo główny majster jest jeden i się nie rozerwie, a my też nie mamy siły na totalny armageddon i zdecydowaliśmy się na taki rozwleczony nieco, ale dość spokojny, harmonogram prac. Majster znajomy i sprawdzony, więc tym bardziej nie narzekamy. 

Ostatni poważny remont był ćwierć wieku temu, więc nie dało się pewnych rzeczy dalej odwlekać, no i w sumie uzbierało się tego trochę. Tak więc mamy już za sobą remont większej łazienki: wymiana głównych urządzeń i przy okazji trochę kombinacji z uzupełnianiem kafelków, które ogólnie rzecz biorąc były w świetnej formie i szkoda było skuwać, ale tu i ówdzie trochę się zmieniło położenie wanny czy rozmiar brodzika i coś tam się jeszcze ukruszyło w ferworze. Na szczęście mieliśmy zachomikowany mały zapas płytek sprzed ćwierć wieku, kiedy to łazienka była robiona, więc udało się artystycznie połatać powstałe braki. Efekt świetny, chociaż może nie jest to łazienka marzeń i raczej niezupełnie w myśl aktualnych trendów wnętrzarskich (da się wyczuć klimat lat 90-tych ubiegłego wieku, hehehe...), ale mimo wszystko pachnie i lśni nowością, no i koszt wyszedł nadspodziewanie dużo mniejszy, niż zakładaliśmy, co pozwoli na inne szaleństwa remontowe :). 

Następnie zrobione zostały od nowa schody zewnętrzne, a trochę ich jest, bo dom na skarpie. Poprzednie płytki z jakiegoś pięknego, ale nieprzystosowanego do naszego klimatu, hiszpańskiego klinkieru, rozwarstwiły się i pokruszyły przez te lata i swoim wyglądem wołały o pomstę do nieba. Teraz mamy granit, którego żadna zima nie ruszy. Przy okazji zmieniono położenie furtki, co zwiększyło obszar patrolowany przez Dżemika i dało mu lepszy punkt widokowy na ulicę. Oczywiście nie to było głównym celem przeróbki, tylko nasza wygoda, ale przy okazji pies też zadowolony :). 



Dżemik zresztą aktywnie uczestniczył w pracach budowlanych, pilnował pana majstra i nawet osobiście sprawdził czy zasechł już lepik położony w ramach renowacji na dachu garażu (z uwagi na usytuowanie na skarpie, dostęp do tego dachu jest bardzo łatwy z poziomu ogrodu i górnego spocznika schodów - taki rodzaj nieużywanego tarasu)... Ekhm... No tak, to była katastrofa! - albowiem lepik jednak nie zastygł (miał być przykryty jeszcze papą), a piesek z całą swoją radosną energią i 40-kilogramową masą przecwałował wzdłuż i wszerz zasmarowanej połaci... Wcześniej koty też próbowały, ale jako bardziej inteligentne stworzonka tylko nieufnie pomacały to śmierdzące i lepkie czarne i szybko się wycofały... Było jednak konieczne smarowanie kocich łapek masłem, wycieranie, a i tak zdążyły trochę śladów w domu zostawić, na szczęście tylko na płytkach i panelach podłogowych, co dało się łatwo usunąć. Z psem była gorsza przeprawa - najpierw przebiegł jeszcze po świeżo położonych stopniach z jasnego granitu, zostawiając czarne smołowe odbitki łap, a potem uciekał przed pańciem po całym ogrodzie, czego efektem było obklejenie tych zalepikowanych łap trawą i ziemią. Wyglądał, jakby miał puchate kapcie na wszystkich łapach :). No i tym sposobem mieliśmy wszyscy zajęcie na całe popołudnie: syn czyścił benzyną ekstrakcyjną schody, a my z mężem mieliśmy zabawę z myciem Dżemikowych łap (moczenie w oleju, wydłubywanie spomiędzy palców zlepionej smołą trawy i ziemi, wycieranie ręcznikami papierowymi, mycie płynem do naczyń, płukanie, wycieranie... i tak dwa razy, a i tak pies został na noc na dworze, żeby nie upaprał całej chaty z kanapą na czele... Takie to mamy czasem rozrywki.


Balbinka, zwana również Króliczkiem


Z innych atrakcji - zaobserwowaliśmy w tym roku, że nasza księżniczka i największa domatorka, Kocia, jest niestety kotką łowną. I nie interesuje jej drobnica. Sabinka przynosiła za młodu myszy i małe ptaki - rudziki, sikorki itp, ale Kocię interesuje tylko gruba zwierzyna. A więc na przykład - razu pewnego przytaszczyła mi do pokoju (na pierwszym piętrze) żywą srokę. Jak ona z tym sporym ptakiem wtarabaniła się z ogrodu przez dwa pokoje i schody na górę, to nie mam pojęcia. Sroka prawdopodobnie wpadła do ogrodu zimowego, który w lecie pootwierany jest na wszystkie strony i czasem tam jakiś ptak wleci, a z powrotem to już bywa gorzej. Ptak przytargany przez Kocię był nieco zdezorientowany, ale cały i sprawny, bo jak po wyplątaniu go z firanki otworzyłam szerzej okno, to natychmiast wyleciał w kierunku pobliskich drzew.

Inną razą Kocia przyniosła mi na górę rybę z naszego oczka wodnego, takiego czerwono-białego ozdobnego karasia. Ryba była może nie jakaś mega, ale większa od mojej dłoni, więc też trzeba było się trochę wysilić, żeby ją wyłowić z wody i przytaszczyć pańci do pokoju. Ryba jeszcze żyła i nie była jakoś mocno pokiereszowana, więc z balkonu na pierwszym piętrze wykonała - przy mojej pomocy - skok do wody. Chyba przeżyła, bo nie wypłynęła.

Kochane zwierzaki dbają o nasz komfort psychiczny i dostarczają nam nieustannie rozmaitych rozrywek.

Tak więc dzieje się, do tego ogród sam się sobą nie zajmie... To znaczy - jak najbardziej zajmie, ale niezupełnie zgodnie z moją wizją! Ostatnio trzeba było podjąć decyzję o wycięciu dwóch ciężko chorujących drzew (śliwa i jeden lilak), rozpanoszyły się też pod koniec lata choroby grzybowe (moja ukochana 25-letnia azalia pontyjska!) i mączniak (ogromny, chyba 20-letni wiciokrzew japoński!), więc dałam sobie spokój z ekologią i zabrałam się za solidne opryski, no i intensywne wzmacnianie roślin, co wiąże się z nadprogramowymi pracami ogrodniczymi. A jak jeszcze dochodziły te wszystkie zawirowania pogodowe, raz wściekły upał, raz gradobicie i inne atrakcje, to nie miałam już siły ani na malowanie obrazków tak często jak sobie planowałam, ani nawet na blogowanie. Na szczęście to upalne lato już się na dobre skończyło, najpierw nastał przyjemny chłodek, a teraz mamy osławiony niż genueński i deszcz od dwóch dni, więc stopniowo wróciła mi chęć do życia, tworzenia i blogowania :).

*****