piątek, 4 września 2020

Geometryczny rysunek według Eschera.

Kolejna lekcja z doktorem Wełną. Podglądam sobie na FB stronę Pracowni OKO od niedawna, wybieram ze starych filmów te, które mnie bardziej interesują, bo wszystkiego pewnie nie ogarnę z braku czasu. Może nawet w końcu założę sobie jednak profil na FB...

Grafiki Mauritsa Cornelisa Eschera zawsze mnie fascynowały, więc ucieszył mnie ten temat, ale zrobiłam to po swojemu - dodałam kolory (w oryginale to jest grafika czarno-biała).






O Escherze Wikipedia pisze tak: "Światową sławę zdobył jako autor grafik, w których – często z inspiracji matematycznych – formy przestrzenne były ukazywane w sposób sprzeczny z doświadczeniem wzrokowym." 
Wiele jego rysunków na pewno kojarzycie - te z wodą płynącą pod górę albo z ludźmi, którzy idą po schodach w górę a jednocześnie w dół, rozmaite wersje wstęgi Mobiusa, grafiki stwarzające rozmaite optyczne złudzenia. Kilka przykładów poniżej, reszta na przykład tutaj:









Takie grafiki uwielbiam, więc oczywiście musiałam spróbować narysować tę jedną z najprostszych. Nieoczekiwanie dla mnie samej nie poprzestałam jednak na wersji czarno-białej, mimo że przecież lubię rysunki w wersji b&w. Tak jakoś mnie naszło, żeby niektóre jaszczury pokolorować. Może niezbyt szczęśliwie wybrałam markery, bo nie za bardzo się znam na tej technice... Ale jak wiecie, dostałam "kuferek skarbów" (tutaj była prezentacja), w którym znalazł się miedzy innymi spory zestaw markerów w przecudnych kolorach. Musiałam w końcu je wypróbować :).

Tak to leciało: najpierw skomplikowana operacja robienia szablonu z kwadratowej "wycinanki" - tutaj już po sklejeniu elementów wyciętych z jednego kwadratu. Niestety zapomniałam zrobić zdjęcie w najważniejszym momencie, kiedy jaszczur był kwadratem (ta biała, nie zakreskowana część pokazuje jego rozmiar pierwotny). Te zakreskowane kawałki zostały wycięte z kwadratu i doklejone do białego korpusu w odpowiednich miejscach. Sztuczka polega na tym, że jak się to wszystko wytnie z jednego kwadratu i poskleja, to potem kolejne jaszczury (czy cokolwiek byśmy nie tworzyli) - po prostu muszą do siebie w układance pasować.




Potem odrysowywanie szablonu. Wbrew pozorom to bardzo precyzyjna operacja, wymagająca dużej cierpliwości i uwagi. Minimalne odchylenie któregokolwiek elementu powoduje rozjeżdżanie się całej kompozycji. Kłębowisko jaszczurów :).




Czas na kolory i pierwsze detale:



I wreszcie ostatnie szlify - łuski, pazury:




Najpierw wymyśliłam sobie cieniowane kolory zielono-turkusowo-szmaragdowe, ale na "pijącym" papierze tusz szybko wysychał i nie za bardzo dało się łączyć kolory. Może na gładkim brystolu osiągnęłabym pożądany efekt, no ale tutaj odpuściłam, bo wychodziły brzydkie plamy. Muszę kiedyś poćwiczyć z markerami na różnych papierach. 
Ostatecznie na kanarkowej pierwszej warstwie dałam po całości drugą w ciemnej zieleni, robiąc to celowo niezbyt równo, żeby kolor nie był idealnie jednolity.

No i na koniec łuski - białe (a właściwie w kolorze papieru - naturel) jaszczury dostały łuski czarnym cienkopisem, a zielone - złotym żelopisem, co może słabo widać na zdjęciach, ale fajnie wygląda w realu, w odpowiednim świetle.

A tak wygląda fragment oryginalnej grafiki Eschera, według której rysowaliśmy nasze jaszczury pod kierunkiem pana Tomasza Wełny:



Escher robił te grafiki w epoce przedkomputerowej, więc chylę czoła przed jego dokładnością, jubilerską wręcz precyzją. U mnie jest zaledwie kilka jaszczurów, a widziałam, jak z każdym kolejnym elementem zaczyna się to rozjeżdżać, elementy nie wpasowują się idealnie, bo gdzieś tam ołówek o włos się przesunął, szablon przekręcił się o jakieś mikrony...
Może nie było to jakieś wyjątkowo twórcze zajęcie, ale zabawa była całkiem fajna, no i przypomniała mi, że przy rysunku nie należy się śpieszyć, trzeba dbać o detale. Im bardziej się przyłożę, tym lepszy efekt :).

Na biurku mam teraz przygotowane akryle, na sztalugach dawno zaczęty olej, który wreszcie kiedyś muszę skończyć, a w planie na jutro - haha! też nie wierzę, ale... pastele olejne, na które ostatnio tak psioczyłam :). U pana Tomasza Wełny pojawiły się nowe lekcje z pastelami olejnymi właśnie, więc tak z marszu chcę je przerobić, może coś mi w końcu z tą techniką zaskoczy.


*****


wtorek, 25 sierpnia 2020

Myszolek.

Tak naprawdę to nie jestem pewna co to za myszowaty stworek, ale jak go zwał, tak zwał, wygląda uroczo na tej owocowej gałązce :). I to jest kolejne zdjęcie - po futrzastym złodzieju sardynek z tego posta (klik!) i psiaku z tego wpisu (klik!) - które tak mnie ujęło, że znowu MUSIAŁAM! przenieść je kredkami na papier :). Zdjęcie wyszperane na Pintereście, do nazwiska autora nie dotarłam.





Z kredkami to mnie tak naszło niedawno... bo ostatni raz rysowałam nimi... hohoho! - w podstawówce! - a zapewniam Was, że to już prehistoria... Później były "poważniejsze" media - farby i pastele, no i o kredkach w ogóle zapomniałam. Od pewnego czasu jednak trafiałam w internecie na niesamowite dzieła artystów posługujących się właśnie tymi wzgardzonymi przeze mnie niegdyś przyborami... pooglądałam... no i w końcu postanowiłam przeprosić się z kredkami, a w każdym razie - spróbować od nowa :).

Obrazek z myszką narysowałam kredkami Polychromos firmy Faber Castell. Mój zestaw składa się z 36 sztuk, użyłam ponad połowę z posiadanych kolorów. Plus kilka akcentów białego żelopisu :).
Sam rysunek bez passe-partout i ramki jest w rozmiarze A4 (około 20x30cm).



Rysowałam, podobnie jak w przypadku pieska z motylkiem i kota z sardynką, na papierze Clairefontaine w kolorze naturel (ciepły piaskowy beż). Nie było to najszczęśliwszym pomysłem, bo rysuję raczej delikatnie, bez mocnego nacisku - więc kolory na tym beżu się "rozmywają", giną w tle. Ale nie mogłam się oprzeć, bo papier jest fantastyczny pod każdym względem, no i chciałam zachować ciągłość stylistyczną tej mini-serii :).
Tak było w trakcie pracy (zaczynam zazwyczaj od oczu):




Oprócz wspomnianych Polychromosów mam drugi zestaw kredek - 34 sztuk firmy Mont Marte. Wiele odcieni się nie pokrywa, więc mam w sumie do dyspozycji 70 kolorów, a nawet te podobne z obu zestawów dają inny efekt, o czym kiedyś jeszcze będzie mowa... Łączenie ich jednak w jednym rysunku to operacja dość ryzykowna, o czym wspominałam już we wpisie z pieskiem i motylkiem.

Planuję taki bardziej techniczny post dla zainteresowanych, tam bardziej szczegółowo opowiem o moich doświadczeniach z kredkami tych dwóch firm.
A na razie... pochwalę się Wam wspaniałym prezentem urodzinowym, jaki dostałam nie tak dawno temu od własnych dzieci. Szczerze mówiąc to właśnie ten prezent dał mi mentalnego kopniaka do wznowienia malowania i rysowania!




W zestawie firmy Mont Marte są farbki akwarelowe, akrylowe i olejne - po 12 kolorów każdego rodzaju, kredki (34 szt), pastele olejne (aż 54 szt!), markery (42 szt), kilka pędzelków, ołówki, gumka, temperówka... Istny Sezam :). Samo opakowanie jest fantastyczne, ta śliczna drewniana walizeczka z piętrowymi wkładami przyda się pewnie jeszcze długo później do przechowywania farb lub akcesoriów. 




O testowaniu zawartości "czarodziejskiej skrzynki" i o jakości materiałów będę bardziej szczegółowo pisać w miarę wypróbowywania kolejnych skarbów, bo kilka zaglądających tutaj osób już pytało właśnie o kredki, a może komuś jeszcze się ta wiedza  przyda... Sama takich informacji często szukam.




Kolory, jak zwykle u mnie, mało realistyczne na zdjęciu...

Część tych ślicznych rzeczy z "cudownej skrzyneczki" traktuję jako uzupełnienie moich zapasów, bo akwarele, farby olejne czy wspomniane kredki już posiadam, ale po pierwsze - wiadomo, że tego nigdy nie jest za dużo ;), a po drugie - na przykład nigdy nie malowałam akrylami! Dacie wiarę? Malowałam w swoim życiu całkiem sporo olejami i ostatnio trochę akwarelami, ale akryle jakoś mnie ominęły. Dawno, dawno temu bardzo lubiłam tempery i wyobrażam sobie, że akryle to jest trochę podobna technika, no więc oto okazja do spróbowania sama do mnie przyszła :). 

Nie mam też jakiegoś większego doświadczenia z pastelami olejnymi, a tutaj jest całkiem spory zestaw kolorów, więc mam już w głowie pewne bardzo konkretne pomysły na ich wykorzystanie i już się na to cieszę :). Pastele suche owszem znam i dawniej je nawet bardzo lubiłam, ale to jednak jest zupełnie co innego, całkiem inna technika.

No i flamastry/pisaki/markery czy jak je zwał... Tyle pięknych kolorów! Nigdy bym jednak wcześniej nie pomyślała, żeby je kupić i coś nimi tworzyć, jakoś mnie do tej techniki nie ciągnęło... ale skoro się same przede mną zmaterializowały... na pewno je wykorzystam, nawet już coś zaczęłam - w technice mieszanej :). Może to i dobrze, że ktoś mi takie rzeczy podstawił pod nos, sama czuję teraz nagły przypływ mocy twórczych i kreatywności! Gdyby nie ten prezent, to pewnie bym przez kolejne trzy lata wciąż rysowała te swoje czarne i złote mandale... :))). A tak - przyszedł czas na wyjście ze swojej strefy komfortu, jak to się teraz modnie mówi, i - na eksperymenty artystyczne!


Tak wygląda tylna strona opakowania "zewnętrznego" mojego zestawu.


Przyznam, że trochę mnie ten piękny prezent oszołomił, bo najważniejszy w nim był chyba ukryty przekaz: maluj, kobieto, rysuj i twórz! Bo u mnie to zawsze tak - myślę sobie, że może machnęłabym jakiś obrazek, chętnie coś bym namalowała, narysowała, no ale przecież trzeba posprzątać, ugotować, uprać, przeplewić ogród, poprzycinać krzaki itd... nie wspominając o pracy zawodowej, która nie zawsze kończy się o 15tej - i potem nagle brakuje czasu na obrazki... Czas to zmienić, ustawić nowe priorytety!

I tak jakoś na marginesie pomyślałam sobie, że mam już bardzo dorosłe dzieci... ;)))



Obrazki ze zwierzakami zostały tymczasowo oprawione, takie ramki były akurat w domu, znalezione przy okazji poremontowych porządków :). Do wystroju jednak średnio pasują, więc zostaną zmienione lub przemalowane. 
Albo, jak to czasem bywa... przyzwyczaimy się :).

Pod poprzednim wpisem z orientalnymi akwarelkami pisałam w komentarzach, że swoje obrazki zazwyczaj albo chowam do szuflady, albo (częściej) wyrzucam, bo nie jestem z nich zadowolona, albo rozdaję. Na ścianach mojego domu prawie nie ma moich prac. 
W młodości rozdawałam właściwie niemal wszystko, co stworzyłam. Potem była długa przerwa w twórczości, a teraz maluję tylko do szuflady (lub kosza). 
No i tak sobie to ostatnio przemyślałam, że może powinnam zmienić podejście. Wróciłam do malowania i rysowania po długiej przerwie - i robię to coraz częściej. Do emerytury coraz bliżej, to może być mój pomysł na życie. Właściwie to od dawna miałam taką wizję i w sumie to nie mogę się doczekać, kiedy będę mogła spokojnie, na "cały etat" malować :). Więc zaczynam się tymi moimi obrazkami otaczać, wyciągam je zza szaf i z szuflad, oprawiam, wieszam na ścianach...

*****

czwartek, 20 sierpnia 2020

Orientalnie po raz drugi.

Pamiętacie może moją akwarelkę w orientalnych klimatach, zainspirowaną figurkami słoni przywiezionymi przez moje dziecię z Anglii? O tym, jak to było, możecie przeczytać tutaj: "Powiew orientu znad Tamizy". Namalowałam wtedy jeszcze z rozpędu kilka innych obrazków w tym stylu, ale uznałam, że wyszły mi tak sobie średnio i nie nadają się do pokazania. Wylądowały tam, gdzie lądują wszystkie moje obrazki, jedne od razu do kominka, innym dałam szansę i trafiły do szuflady. 


Ale szuflady trochę się przepełniły, zabrałam się więc w końcu za selekcję negatywną, czyli wyrzucanie tego, co pomimo odleżenia w kwarantannie nadal nie zasługuje na moje uznanie. I się okazało, że zachowały się te oto dwie akwarelki z tej małej serii, malowane tylko dwoma kolorami (ultramaryna i jakiś brąz).




Ten po lewej to obrazek pokazywany we wspomnianym wyżej poście, tam jest też trochę ciekawostek o lotosach :). Tutaj jeszcze raz w całości:



Natomiast po prawej to ten malowany mniej więcej w tym samym czasie - były jeszcze chyba dwa, ale jako zupełnie niezadowalające autorkę wylądowały w koszu.


A przy okazji odgrzebania tych obrazków naszło mnie na rozmyślania o mojej niekonsekwencji w uprawianiu jogi... Ale o tym innym razem...

Dzisiaj zapraszam Was na blog Izy "Rękodzieło przy kawie", gdzie zaczynamy zabawę polegającą na stworzeniu własnej interpretacji motywu z inspiracyjnego zdjęcia. Pierwszy temat to KOT Z SARDYNKĄ! Pamiętacie mojego KOTA?! - prezentowałam go tutaj - "Kot z sardynką w trzech odsłonach", a teraz bierze udział w zabawie! Zapraszam w imieniu organizatorki, przyłączcie się! Kilka fajnych propozycji już jest!

Kliknięcie w banerek poniżej przeniesie Was do wpisu z pierwszą częścią zabawy:





*****




czwartek, 13 sierpnia 2020

Pudełeczko na prezencik.

Tak zdrobniale napisałam w tytule "pudełeczko na prezencik" - no bo to faktycznie jest raczej maleństwo, miksera się w nim nie upchnie. 


Co zatem można do takiego pudełeczka włożyć? Oprócz jakiegoś drobiazgu z brylantem, ma się rozumieć :)))). Pomysłów może być milion, w zależności od tego kogo i z jakiej okazji chcemy obdarować, no tak dla przykładu:
  • dla rękodzielniczki - guziczki, niteczki, koraliczki, przydasie rozmaite;
  • dla dzieci - słodycze, jakieś gadżety typu magnesiki, ozdoby do włosów;
  • dla przyjaciół - własnoręcznie upieczone personalizowane pierniczki czy inne wytwory rąk własnych;
  • zmieści się nawet apaszka, krawat, czy para niezbyt grubych skarpetek :).

Wykonanie jest bardzo proste!


Ja sobie pomyślałam, że przygotuję kilka takich pudełeczek tak na wszelki wypadek, żeby mieć pod ręką. Czasem w ostatniej chwili potrzebuję ładnie opakować jakiś drobny upominek i wtedy panikuję, że nic odpowiedniego nie mam pod ręką. A do czasu pakowania prezentów pudełka mogą leżeć sobie w szufladzie "na płasko", nie zajmując dużo miejsca. Na razie mam dwa!




Oczywiście można sobie zrobić podobne "poduszkowe" pudełko w skali maxi, powiększając szablon. Pomysłodawczynią i autorką schematu, który można sobie pobrać o tutaj - klik! jest Danusia Popowicz, specjalistka od Zentangle. Danusia udostępnia również swoją grafikę, czyli jak ktoś zupełnie nie ma pomysłu na ozdobienie pudełka we własnym zakresie, to może sobie wydrukować wzór Danusi, potem wystarczy tylko wyciąć, skleić w jednym miejscu, pozaginać i już, gotowe, o takie pudełeczko:

źródło


U mnie pudełka są w mojej ulubionej ostatnio wersji, czyli czarny kartonik z wzorami narysowanymi złotym żelopisem. Zaletą zrobionych w ten sposób pudełeczek jest możliwość personalizacji, czyli ozdobienia motywami kojarzącymi się z obdarowywaną osobą, lub jej imieniem, albo nawet wypisaną dedykacją.




*****

Przy okazji chcę Wam zasygnalizować, że mój post o kocie z sardynką zainspirował Izę z bloga "Rękodzieło przy kawie". Iza wymyśliła ciekawą zabawę dla wszystkich, którzy cokolwiek w jakiejkolwiek technice tworzą, lub dopiero tworzyć zamierzają :). Pomysł jest w trakcie dopracowywania, ale już dzisiaj można się zapoznać z ogólnym zarysem - o tutaj: http://kicikicitata.blogspot.com/2020/08/nie.html

*****

czwartek, 6 sierpnia 2020

Prawo serii.

Jakoś tak mam, że jak mi wpadnie do głowy jeden pomysł na obrazek, to jeszcze zanim go skończę - już lęgnie się kolejny projekt w podobnym stylu i temacie. Przy trzecim czasem wena się kończy, ale bywa i tak, że ciągnie się to znacznie dłużej - vide moje złote mandale i zresztą - mandale w ogóle :).
No i takim to sposobem - po kocie z sardynką - powstał portrecik sympatycznego psiaka. Skorzystałam ze zdjęcia pieska znalezionego na Pintereście, a motylka dorysowałam "z głowy". W kolejce czekają jeszcze myszka i zając... i kto wie, co będzie dalej :).



W rysunku poeksperymentowałam z dwoma rodzajami, a właściwie markami kredek, no i szczerze mówiąc nie był to udany eksperyment. Ale czegoś się nauczyłam, dowiedziałam. Biała i żółta kredka pochodzą z innego zestawu niż reszta, no i to niestety widać w mocnym białym oświetleniu, a na zdjęciach szczególnie bije po oczach. Jak obrazek wisi na ścianie, w normalnym oświetleniu, to jakoś tego dziwnego efektu wybijającej na pierwszy plan żółci nie widać, na szczęście :). 
Poza tym okazało się, że te dwie kredki i całą reszta z tego zestawu są bardziej nawoskowane i źle się na nie nakłada kolejne warstwy innego koloru. 
Ale o moich kredkach i ich właściwościach opowiem innym razem, w jakimś "technicznym" poście :).

Tak było w trakcie pracy:

Na tym etapie dopiero zauważyłam zabawną, ale zupełnie przypadkową zbieżność - zarówno motylek, jak i piesek, mają podobne "umaszczenie" - czarne, białe i rudo-pomarańczowe plamy :))). Użyłam w zasadzie tych samych kolorów do obu stworzonek, pieskowi dodałam tylko więcej brązu.

*****

Dawno nie pisałam o moim domowym zwierzyńcu, a że jedna z blogowych koleżanek dopytywała niedawno co tam u futrzaków słychać, to proszę bardzo, garść najświeższych wiadomości w tym temacie. Zdjęć nie będzie, bo z tym moim kiepskim aparatem to nie będę się wygłupiać, a koty do pozowania cierpliwości nie mają za grosz... ;).

Zwierzolubni pewnie pamiętają, że jesienią zeszłego roku przygarnęliśmy dwie koteczki z sąsiedztwa. Cała historia jest opisana tutaj: "Basia i Balbinka, czyli demolka po kociemu". 

Od czasu urodzenia tych maluchów ich mama jest przez nas dokarmiana, a jak się wykryło, że kicia nie jest w kolejnej ciąży, jak podejrzewaliśmy, tylko się trochę utuczyła, to czym prędzej zawieźliśmy Szkrabcię do weterynarza na zabieg sterylizacji (za zgodą właściciela oczywiście, ale na nasz koszt). No i potem na tydzień wzięliśmy kotkę do nas, żeby ją obserwować do czasu zagojenia, bo z tym jej pańciem to różnie bywa, dopilnuje albo nie... 
Pańcio Szkrabci co prawda tęsknił za nią i dopytywał kiedy mu oddamy kota, tak więc widać, że jednak ma dobre serce, tyle że taki trochę nieogarnięty, wypić lubi czasem, zapomina o obowiązkach...

No w każdym razie - ciążom Szkrabci położyliśmy kres, natomiast do naszego domku wprowadziła się niedawno ostatnia z rodzeństwa, trzecia siostrzyczka Basi i Balbinki - Kocia (był jeszcze czwarty kotek, ale jakiś idiota go przejechał, jak małe kocięta chodziły jeszcze po okolicy z mamą...). Pisałam w tym wcześniejszym poście, że trzeciego kotka od Szkrabci przygarnął mój syn... no ale właśnie niedawno syn razem z dziewczyną i Kocią sprowadził nam się chwilowo do domu :). Nie będę Wam streszczać skomplikowanych historii mieszkaniowych, ale rezultat jest taki, że mamy teraz w domu pięć kotów - 15-letnią Czarnuszkę, 4-letnią Sabinkę i trzy siostrzyczki, które 1 sierpnia obchodziły swoje PIERWSZE URODZINKI :))) - Basię, Balbinkę i Kocię! Najważniejsza wiadomość jest taka, że maluchy się fajnie dogadują, Sabinka towarzystwo toleruje (z wzajemnością), niestety tylko Czarnuszka jest trochę przez całą bandę prześladowana i trzeba ją trochę izolować. Ale to już emerytka i najchętniej całe dni przesypia w jakimś zacisznym kąciku.

Basia to urocza, pręgowana rozrabiara i największa pieszczocha, Kocia bardziej nieśmiała, nieco jeszcze spłoszona nowym miejscem, ma najbardziej jedwabiste futerko z całej trójki, ciemnobrunatne w jaśniejsze plamki. No i introwertyczna, wręcz autystyczna Balbinka, przepiękna szylkretka w czarne i rude łaty, w białych pończoszkach i z zawsze zdziwionym wyrazem pyszczka, wielbicielka paróweczek z szynki, które trzeba jej skubać po kawałeczku i ekstra podawać na zawołanie :).

Nasze koty są wychodzące, Basia i Balbinka już od wiosny są wypuszczane i w zasadzie mają tyle atrakcji w ogrodzie, że wracają do domu tylko na jedzonko. Po dwóch tygodniach aklimatyzacji w nowym miejscu dołączyła do nich także Kocia. Z reguły nawet na noc zostają na dworze. Zamknięte w domu domagają się wypuszczenia tak natarczywie, że zawsze w końcu ktoś nawet w środku nocy otwiera im drzwi. W ogrodzie jest altanka i coś w rodzaju gospodarczego pawilonu, gdzie w razie deszczu mogą się schować, mają tam różne schowki i specjalne, ocieplone miejsca do spania. Wydaje się nam, że są szczęśliwe :).




poniedziałek, 27 lipca 2020

A jednak...

No i co ja zrobię, jak mnie do tych mandali tak ciągnie z siłą wodospadu (czy jak to tam było w reklamie...)? 


Wiem, że tego nie widać, ale to naprawdę złoty żelopis na czarnym tle :)


Jakiś czas temu (na wiosnę, a może jeszcze wcześniej?!) obiecałam, że pokażę Wam komplet dziewięciu moich złotych mandali w oprawie i zawieszonych w miejscu docelowym. Jednakowoż przez pandemię i siedzenie w domu (poza chodzeniem do pracy od czasu do czasu) to się jednak rozleniwiłam trochę i oprawianie obrazków spadło z listy zadań na odległe miejsce. A jak już w końcu miałam się za nie zabrać (i nawet przyszły już zamówione passe-partotut i ramki), to jedną mandalę wyprosiła pewna znajoma miła osóbka...:). No i komplet się zdekompletował. Co mnie zresztą specjalnie nie zmartwiło, bo jak wyciągnęłam te obrazki w celu wspólnego przejrzenia, to mi się zamarzyło znowu rysowanie kolejnych mandalek :))). Więc sobie narysowałam! A co! A nawet może jeszcze narysuję... no, może już nie mandale, ale ten złoty żelopis na czarnym papierze bardzo mnie nęci :)))). Pomysły już są, ale jak zwykle problem jest z deficytem wolnego czasu ;(.

W każdym razie... 9 mandali jest, ale wciąż w takim oto "surowym" stanie:

Upsss, dziewiąta mandala nie załapała się w kadrze...

Rysunek wykonany złotym żelopisem na czarnym papierze, rozmiar 30x30 cm.
Jeśli ktoś chciałby sobie pooglądać wszystkie te mandale i poczytać historię ich powstawania, to są w tych wpisach:

numer 1 - "Na bogato" - to ta właśnie mandala poszła w dobre ręce :)

numer 2 - "Idź złoto do złota"

numer 3 - "Złota trójka"

numer 4 - "To jeszcze nie koniec złotej serii"

numer 5 i 6 - "Dwa złotka do kolekcji"

numer 7, 8 i 9 - "Tak powstają gwiazdy i pustynne róże"


*****

Izolacja społeczna związana z pandemią odbiła się mocno na mojej aktywności wszelakiej, nie da się ukryć... Chociaż na początku trzymałam się całkiem nieźle. Niezależnie od konieczności pójścia do roboty lub dla odmiany wolnego dnia (a w zasadzie - zgodnie z pandemicznym grafikiem w mojej firmie - wolnych prawie dwóch tygodni na miesiąc), starałam się żyć w rytmie "roboczym", czyli wstawać rano o tej samej porze, zabierać się do jakiegoś działania zaraz po śniadaniu itd. 
Owszem, korzyść jest taka, że sporo udało się zrobić w zaniedbanym już nieco ogrodzie i lekko ruszyć z remontem domu, ale poza tym, szczerze mówiąc, to cała masa spraw pozostała nietkniętych. Na spacery przez jakiś czas nie wolno było chodzić, więc się tak ogólnie "zastałam", a nawet, niestety, urosłam o jakieś trzy kilo... ekhm... Od razu śpieszę donieść, że wracam już do poprzedniego rozmiaru :). Ale... wbrew sobie powoli zaczęłam wpadać w jakiś marazm, wszystko zwolniło obroty... 

Z jednej strony - całkiem mi się podobał ten zwolniony rytm życia, ale zwolniłam na tyle, że blog się zakurzył i nie chciało mi się go odpalać. Swoim zwyczajem różne rzeczy wrzucałam do postów roboczych, ale zabrakło weny na dopracowanie choćby jednego wpisu, tak żeby dało się opublikować.

Z drugiej strony - wiele spraw w moim życiu przyśpieszyło, praca zdalna przyniosła sporo nowych wyzwań, pojawiły się pomysły biznesowe, w życiu rodzinnym pozytywne zawirowania... Można powiedzieć: dzieje się! Tak więc nie do końca może wpadłam w czarną dziurę, tylko zmieniły się priorytety. 
Jest też światełko w tunelu w sprawach twórczych, bo - jak widać powyżej i w poprzednim wpisie z "kredkowym" kotkiem - uruchomiłam warsztat plastyczny i coś tam powoli znowu działam :).

Wracając do moich mandali... niedawno przemiły komentarz, naszpikowany cudownymi komplementami, pod jednym z wcześniejszych "mandalowych" postów napisała Monika z bloga "Igła i nitka" :). No więc ja Wam chcę powiedzieć, że jednym z ważnych źródeł moich inspiracji i natchnień przy rysowaniu mandali jest właśnie Monika i jej genialne hafty. Pozwolę sobie tutaj jeden z nich wkleić, na zachętę dla oglądaczy, zajrzyjcie na ten kolorowy blog :).


źródło

Pewnie porównując moje monochromatyczne, czarne lub złote rysunki z bajecznie kolorowymi haftami Moniki nie dostrzeżecie szczególnego podobieństwa. Ale tak bywa, że od inspiracji do własnego wykonania droga bywa długa i bardzo pokrętna :). Zresztą spójrzcie - ta haftowana torba... czy nie podobna do moich mandalowych rysunków?!


źródło
Mandalami nie zamierzam Was jednak znowu zamęczać, w kolejnym wpisie będzie chyba jakiś "kredkowy" zwierzaczek, bo teraz mnie ten temat wciągnął :). 



*****

niedziela, 19 lipca 2020

Kot z sardynką w trzech odsłonach.

Od dawna wiedziałam, że tego kota muszę (no po prostu MUSZĘ bo się uduszę!) kiedyś narysować! I zaraz Wam opowiem jego historię (obrazka, nie kota).



Otóż błąkając się po internetach trafiam czasem na jakieś inspirujące zdjęcie, które zapisuję sobie z myślą, że może kiedyś coś na jego podstawie stworzę. Narysuję, namaluję... I tak właśnie było z tym oto zdjęciem przesympatycznego kocura, niestety nie wiem przez kogo wykonanym:



Tak mi się to kocisko spodobało, że zdjęcie natychmiast sobie zapisałam i wrzuciłam w przepastne głębie mojego komputera, powiększając kolekcję fotograficznych terrabajtów rozsadzających już dysk twardy wiekowego sprzętu. 

No i kto wie, może kot-złodziejaszek o wyglądzie podwórkowego zakapiora zaginąłby gdzieś tam w tych komputerowych czeluściach, jak tysiące innych inspiracji, gdybym jakiś czas później nie natrafiła na fantastyczny blog młodziutkiej artystki  Zosi Brzezińskiej (tutaj - klik!) . 

Tak się złożyło, że Zosia narysowała kota. 
TEGO właśnie kota! 

I oto jest obrazek Zosi, wykonany tuszem i kredkami akwarelowymi:

źródło

Czyż ta interpretacja nie jest fantastyczna?! Ja jestem zachwycona! Bardzo mi się podoba ten wyrazisty kolor sardynki i rozczochrane futro kota :). 
Zachęcam Was do zaglądania na blog Zosi, to bardzo młoda ale szalenie utalentowana dziewczyna. Jej obrazy, ilustracje i fotografie są naprawdę wysokiej klasy! 

Zarówno oryginalne zdjęcie kota z sardynką, jak i obrazek Zosi, tak mnie zauroczyły, że teraz to już obowiązkowo musiałam (no rozumiecie - musiałam!) stworzyć swoją wersję. Wygrzebałam na swoim komputerze to niesamowite zdjęcie, do tego co tam miałam - pastele, kredki, cienkopis, metaliczne farbki Kuretake Gansai, nawet kropka złotego żelopisu się przydała.

Kolory są bardziej wyraziste w realu, a tło w pięknym, ciepłym, delikatnym beżu papieru Clairefontaine, dedykowanego do akwareli.

Rysunek zasadniczo wykonany jest kredkami. Rybka została pociągnięta po całości farbką Kuretake Gansai w odcieniu białego złota, co daje perłowy efekt, a jednocześnie widoczne są kolory nałożone w pierwszej warstwie. Oko ryby z refleksem złotego żelopisu, bliki w kocich oczach to biały żelopis. Same źrenice zrobione czarnym cienkopisem. Biały żelopis "zrobił" też wibrysy kocura.

Opisuję to tak dokładnie, bo wiem, że na tych kiepskich fotach słabo to widać. Nadal działam starym aparatem, komputer co prawda wreszcie doczekał się wymiany, ale dopiero go oswajam i z programem do obróbki zdjęć trzeba jeszcze poczekać.
Co do aparatu natomiast, to uznałam, że lepiej będzie zainwestować w dobrego smartfona, bo telefon też się sypie, a fotografia moją pasją raczej nie będzie, więc do celów dokumentacyjnych jakiś "szajsung", czy coś w tym guście, powinien wystarczyć.

Wracając do kota z sardynką - w procesie tworzenia udział wzięli:
  • kredki Polychromos
  • czarny cienkopis 
  • złoty żelopis 
  • biały żelopis
  • suche pastele (konkretnie jedna sztuka, biała, na pyszczku)
  • metaliczne farbki Kuretake Gansai
  • papier akwarelowy Clairefontaine 
Rozmiar obrazka - A4. Zdjęcie poniżej miało udokumentować perłową powłokę na rybich łuskach, ale chyba średnio to widać ;).





*****