piątek, 26 grudnia 2025

"Wenecja - moja miłość. Zakochany przewodnik po mieście".

Wenecja to jedno z najbardziej znanych na świecie miast, a zarazem żywe muzeum. Tutaj można niemal dotknąć historii, pośród imponujących pałaców odbijających się w wodach Canale Grande poczuć klimat dawnej potęgi Republiki Weneckiej, zapomnieć o świecie, zwolnić, zanurzyć się w legendach... Niektórzy mówią, że Wenecja to nie miejsce, lecz stan ducha. O tym wszystkim opowiada książka, którą chcę Wam dzisiaj zarekomendować.


Miłość do miasta bywa zaraźliwa. Od pewnego czasu zauważam u siebie oznaki podłapania wirusa wenecjańskiego, a jeszcze całkiem niedawno wydawało mi się, że jestem na to całkowicie odporna i zaimpregnowana. Ale udzieliło mi się, bo - jak to mówią - nigdy nie mów "nigdy". Sama nie wiem jak i kiedy to nastąpiło. Nie szukałam, nie interesowałam się, samo tak jakoś przyszło, zaczęło się dziać... no i były znaki ;).

Mój mąż w poprzednim wcieleniu był jaszczurką, kocha słońce, uwielbia też południe Europy, jego klimat, kuchnię, krajobrazy, historię, zabytki i ludzi. A ja zawsze mówiłam - phi, wolę fiordy i lodowce, no może jeszcze nasze Bieszczady. A mąż: pojedźmy do Włoch, Rzym, Wenecja... Nawet był kilka razy beze mnie, a to służbowo, a to z kolegami na nartach. I wszyscy znajomi wzdychali - ach, te Włochy, ach ta Wenecja... Nie rozumiałam tego zauroczenia.

Ale... Coraz częściej zatrzymywałam wzrok na filmach i artykułach o Włoszech, na zdjęciach i opowieściach o Wenecji. Szukałam tego czaru, próbowałam zrozumieć i poczuć. Ale czym innym jest oglądać film, a czym innym - fizycznie zanurzyć się w mieście. Kropla jednak drążyła skałę, nasiąkałam opowieściami o Serenissimie, wciągały mnie coraz bardziej. Błądząc po internecie trafiałam na blogi podróżników i innych pasjonatów zakochanych w Wenecji. Ich opowieści brzmiały dla mnie coraz bardziej fascynująco. W gronie znajomych zaczęło się planowanie wakacji, ten i ów wspomniał znowu o tym mieście... 

Nie lubię spontanicznych wypadów całkiem w ciemno, wolę się przygotować, wiedzieć dokąd konkretnie jadę, co mnie tam czeka, jakie trasy wybrać, gdzie się zatrzymać, gdzie i co jeść, co zwiedzić a co lepiej sobie odpuścić. Z drugiej strony - nie cierpię zorganizowanych wycieczek, takich w wieloosobowych grupach, gdzie pilot czy przewodnik chce zaspokoić wszystkich i trzeba oblecieć w krótkim czasie główne atrakcje, żeby klienci mogli napstrykać jak najwięcej fotek na swoje instagramy czy inne fejsbuki. Lubię iść pod prąd - chciałabym wędrować poza głównymi turystycznymi szlakami, zaglądać w ukryte gdzieś na uboczu zakątki, nieoczywiste miejsca znane tylko lokalsom. Jak tłum idzie w prawo, to ja skręcam w lewo. Wycieczka żywi się przy głównym trakcie w popularnej jadłodajni - a ja szukam jakiejś małej knajpki w bocznej uliczce, gdzie siedzą tylko miejscowi.

I w końcu kurier przyniósł przesyłkę:


źródło


Książka, o której chcę Wam opowiedzieć, zauroczyła mnie momentalnie, kiedy tylko zaczęłam ją czytać. Nie jest to typowy przewodnik, jakich wiele - napisanych w formie turystycznego informatora, na podstawie zebranych w internecie danych. Pomiędzy praktycznymi wskazówkami książka Renaty Pawłowskiej (autorki także innych książek o Włoszech oraz bloga Kalejdoskop Renaty) zawiera mnóstwo bardzo osobistych refleksji i wspomnień autorki związanych z poznawaniem przez nią samą Wenecji. A przez blisko 30 lat miała okazję widzieć ją w różnych porach roku, w czasie przypływu i odpływu, w szczycie sezonu turystycznego i poza nim, w czasie karnawału i innych znanych wydarzeń, przemierzyła pieszo i drogą wodną niemal wszystkie uliczki, kanały i zakątki,  spacerowała  po Wenecji i w dzień i w nocy, we mgle i w pełnym słońcu, zaglądała do warsztatów rzemieślniczych i muzeów, obejrzała wielokrotnie najsłynniejsze i te mniej znane zabytki, o których z pasją potrafi opowiadać, spędziła wiele godzin rozmawiając z Wenecjanami, robiła zakupy w weneckich sklepikach i na targu. Z tych wieloletnich doświadczeń i z miłości do Wenecji powstała ta książka.

Podtytuł książki "Zakochany przewodnik po mieście" trzeba więc odczytywać wprost. Jest to bowiem autentyczna opowieść osoby zakochanej w Wenecji, zżytej z miastem i wciąż je odkrywającej. Wędrujemy z autorką po szlakach nieoczywistych, zahaczamy o znane obiekty, które każdy turysta przybywający do Wenecji po raz pierwszy chce na własne oczy zobaczyć, ale kierujemy też swoje kroki za zakochaną przewodniczką Renatą do miejsc nie odkrytych przez tłumy turystów, zaglądamy w tajemnicze zaułki i rozmaite zakamarki, przysiadamy w urokliwych knajpkach z dala od turystycznych tras, próbujemy kuchni miejscowej, niby zwyczajnej i prostej, a zarazem niezwykłej i wyjątkowej, tworzonej z sercem. 

Przejdźmy więc do konkretów. Książkę rozpoczyna osobisty wstęp, w którym autorka opowiada o swoim pierwszym zetknięciu z Wenecją i o tym, jak rozwijała się jej fascynacja Serenissimą, dlaczego pokochała to niezwykłe  miasto i - mieszkając w pobliżu od 1996r - wciąż do niego wraca, nadal odkrywając jego kolejne tajemnice.

Czy wiecie, że w Wenecji jest aż 900 pałaców, 105 kościołów oraz ponad 50 muzeów? Miasto, w dużej części zbudowane dosłownie na wodzie (konkretnie na milionach drewnianych pali wbitych w grząskie podłoże - o szczegółach tej skomplikowanej budowy można przeczytać w jednym z rozdziałów) położone jest na 120 wyspach, a co za tym idzie - aż 400 mostów łączy brzegi 177 kanałów, po których nieustannie pływają setki różnego rodzaju statków i łodzi. Przemieszczać się można wyłącznie drogą wodną lub pieszo. To miasto bez samochodów, rowerów i hulajnóg, bez tego znanego nam zgiełku miejskich ulic. Już samo to narzuca styl życia. Nie wsiądziesz do samochodu, żeby przejechać szybko w inne miejsce. Musisz wygospodarować czas na pieszą wędrówkę lub skorzystać z transportu wodnego. Po prostu musisz zwolnić. A to daje szansę na lepsze poznanie miasta.

Jak pisze Renata Pawłowska: "Prawdziwy urok Wenecji polega właśnie na tym, że za każdym razem, gdy tam jesteś, wiesz, że nigdy nie będzie tak, jak poprzednio: to jak niewyczerpana kopalnia piękna, która zawsze potrafi cię zaskoczyć. Różne pory roku, różne światło, zmieniający się klimat czynią to miejsce wyjątkowym". Dlatego autorka przewodnika zachęca nas, abyśmy się po prostu w Wenecji zgubili, zanurzyli, chłonęli ją, a nie tylko biegali z nosami w google maps i GPS, które i tak w tym mieście często zawodzą. Ja sama po lekturze książki zostałam przekonana, że warto zaplanować sobie dłuższy pobyt, jeśli chcemy to miasto poczuć i posmakować.

Jak więc to zrobić? Jak dojechać, gdzie zamieszkać, jakie miejsca warto zobaczyć, jeśli nie chcemy poprzestać na placu św. Marka, pałacu Dożów i Canale Grande, jakie bilety albo karnety zarezerwować wcześniej, jak za mniejsze pieniądze zwiedzić więcej, kiedy przyjechać, jeśli chcemy uniknąć tłumów, a kiedy - jeśli chcemy załapać się na jakieś atrakcyjne wydarzenia. Przewodnik "Wenecja, moja miłość" na pewno znakomicie nam to ułatwi, znajdziemy tutaj mnóstwo przydatnych informacji i praktycznych wskazówek.

Dla przykładu - ponieważ po Wenecji można poruszać się tylko na własnych nogach albo płynąc jednym ze środków transportu wodnego, przewodnik Renaty Pawłowskiej opisuje dokładnie jak funkcjonuje cały ten system, jakimi trasami, w jakich godzinach (z podziałem na różne pory roku) pływają vaporetti, a jakimi taksówki wodne czy gondole i traghetto, ile to kosztuje, jakie są zniżki i inne opcje. Mamy do tego sporą garść bardzo szczegółowych praktycznych porad, dotyczących przewożenia bagażu, wsiadania i wysiadania z tych wodnych statków (tu omszałe śliskie schodki, tu trzeba przeskoczyć nad wodą, tam przejdziesz spokojnie suchą stopą itd - warto o tym wiedzieć, zwłaszcza jak się jest z dziećmi, osobą starszą czy niepełnosprawną). Jak wybrać gondolę, jeśli już chcemy zafundować sobie taką przejażdżkę i jak zrobić to znacznie taniej. Ale pozostając przy transporcie wodnym - oprócz tych praktycznych konkretów dowiadujemy się też wielu ciekawych rzeczy o samych gondolach, które w imponującej liczbie nawet 10 tysięcy pływały po weneckich kanałach w czasach świetności Republiki Weneckiej (około XVI w.), a obecnie jest ich około 400. Jakie tajemnice i legendy wiążą się z zawodem gondoliera, jak buduje się gondolę, jakie ma charakterystyczne elementy i co one oznaczają, a także gdzie można zobaczyć, jak powstaje kolejna gondola - tego dowiemy się w tym przewodniku. 

W podobny sposób rozwinięte są inne tematy. Wśród opisanych ciekawostek są na przykład niepozorne, ale wszechobecne w pejzażu miasta briccole, drewniane słupy wystające z wody. W zależności od przeznaczenia mają różne oznaczenia, kolory i numery, a jest ich w sumie około 100 tysięcy sztuk. W Wenecji oprócz ludzi mieszkają też oczywiście zwierzęta, wśród nich koty, którym poświęcony jest osobny rozdział. Koty są widoczne wszędzie na ulicach i darzone są szczególnym szacunkiem ze względu na zasługi ich średniowiecznych przodków w ochronie miasta przed szczurami i zarazą. Autorka przytacza różne legendy związane z weneckimi mruczkami.

Jeśli przyjeżdżamy do Wenecji na krótko - zwykle chcielibyśmy zobaczyć te najbardziej znane zabytki. Oczywiście nie sposób szczegółowo opisać tych kilku tysięcy wspaniałych budowli w jednej książce, ale autorka przewodnika wybrała dla nas spośród nich te, które na pewno warto odwiedzić. Opowiada więc o historii imponujących pałaców położonych wzdłuż Canale Grande, będących świadectwem bogactwa i potęgi dawnej Serenissimy, ale i o tych ukrytych dalej, w plątaninie szlaków wodnych, o szczególnych cechach weneckich budowli, prowadzi nas do ich wnętrza, opowiada ciekawe szczegóły z ich bogatej przeszłości. Podobnie opowiada o arcydziełach architektury, malarstwa i rzeźby, które spotyka się tutaj niemal co krok, o kościołach i muzeach, do każdego opisu dodając praktyczne informacje o godzinach otwarcia, cenach biletów, możliwych rezerwacjach itp. Dodatkowy rozdział to informacje o rozmaitych darmowych atrakcjach w Wenecji. Tekst ilustruje imponująca ilość świetnych fotografii, które robiła sama autorka książki w czasie swoich niezliczonych wędrówek po mieście. 

Oprócz zabytków i renomowanych galerii czy muzeów Wenecja to przecież żyjące miasto, więc jest w nim także wiele parków i ogrodów, które warto odwiedzić, słynny targ Rialto, małe sklepiki i galerie, czy tak niezwykłe miejsca, jak choćby przedziwna księgarnia Acqua Alta, z mieszkającymi w niej kotami oraz gondolą. Wenecja to miasto na wodzie, rozłożone na lagunie, otoczone wyspami, które także powinniśmy sobie wpisać do harmonogramu wycieczki, jak na przykład słynne Burano z kolorowymi domami, czy Murano znane z wyrobów z kolorowego szkła, ale też urokliwa Pellestrina, znana między innymi z przepięknych koronek klockowych, magiczna wyspa San Michele, czy oaza spokoju Lido. W zasadzie każda z nich warta jest osobnego dnia zwiedzania. Ale jeśli nie chcemy się wyprawiać na wyspy laguny, to możemy pospacerować też po najbardziej znanych promenadach w sercu miasta, posiedzieć w kawiarniach, które poleca autorka "Zakochanego przewodnika", oglądając przy okazji mnóstwo wspaniałych widoków z imponującymi obiektami architektonicznymi.

Renata Pawłowska zaprasza nas także w swoje ulubione, mniej oblegane przez turystów miejsca, różnorodne perełki ukryte gdzieś dalej od głównych tras, ale ze szczególnym klimatem, ciekawe miejsca widokowe, urocze knajpki, proponuje nietypowe trasy, tłumacząc dokładnie jak dotrzeć w konkretne miejsca i o jakiej porze warto się tam wybrać. Dowiemy się także, jak Wenecja wygląda nocą, jak zwiedzać miasto w miesiącach zimowych i czego się wtedy spodziewać, jakie są najlepsze miejsca do oglądania zachodów słońca, a jakie pozwolą na zrobienie najlepszych zdjęć na Instagram oraz skąd zobaczymy najwięcej (Wenecja z lotu ptaka). 

Z książki dowiemy się oczywiście całkiem sporo o historii miasta, ale też o warunkach życia w dzisiejszych czasach, no i o tym, co turystę najbardziej może zainteresować. Co się dzieje, gdy jest acqua alta, a co wtedy, gdy następuje acqua secca, kiedy te zjawiska występują i jak się wtedy zachować, jaki ma to wpływ na życie miasta (i turystów, ma się rozumieć). Kiedy miasto wygląda inaczej niż na większości instagramowych zdjęć? Renata Pawłowska zachęca na przykład do spaceru nocą w czasie, kiedy Wenecję spowija gęsta mgła, czy do wyprawy łodzią na słone bagna (barene). Wielką zaletą książki są pełne emocji opisy osobistych doświadczeń i przeżyć autorki z wieloletnich wędrówek po mieście na wodzie. 

Osobne rozdziały zawierają informacje dla zwiedzających Wenecję z dziećmi oraz praktyczne wskazówki dla osób z niepełnosprawnościami, znajdziemy też szczegółową rozpiskę proponowanej przez autorkę wycieczki siedmiodniowej, w czasie której można poznać najważniejsze trasy i miejsca na mapie Wenecji. Bo umówmy się - jeden dzień to stanowczo za mało, żeby poznać Perłę Adriatyku :). Ale jeśli nie możemy przeznaczyć na zwiedzanie Wenecji siedmiu dni, znajdziemy w książce informacje o wydarzeniach, które odbywają się tutaj cyklicznie i przyciągają mnóstwo turystów i pasjonatów, jak choćby słynny Karnawał czy Festiwal Filmowy.


mnóstwo pięknych zdjęć!


No i wreszcie - oddzielny rozdział poświęcony jest weneckiej gastronomii, lokalom mniej i bardziej znanym, oraz potrawom, jakich warto w nich spróbować. Oprócz renomowanych restauracji warte uwagi w Wenecji są zwyczajne tawerny z lokalnymi specjałami, opartymi na świeżych produktach, owocach morza, rybach i warzywach. Z przewodnika dowiemy się, gdzie zjeść śniadanie, gdzie pizzę, czego warto spróbować, jakie są najpyszniejsze desery, dokąd pójść na aperitif czy na lody, gdzie napić się kawy, a do tego mieć w bonusie fantastyczną atmosferę, historyczne klimaty czy przepiękne widoki. Renata Pawłowska zaprasza nas do swoich ulubionych lokali, opowiada o ich historii i najlepszych serwowanych w nich daniach, objaśnia nam fenomen weneckich bacari, niewielkich lokali oferujących kieliszek wina i małe przekąski - dowiemy się jak narodziła się tradycja far bàcara i jakich specjałów warto spróbować.

Wybierając się do Wenecji warto zapoznać się ze specyficznym nazewnictwem stosowanym tylko tam, ponieważ używając nawet nieźle opanowanego języka włoskiego czasem nie będziemy mogli się dogadać. Przewodnik zawiera więc rozdział poświęcony wyjaśnieniu tych różnic oraz na końcu - mały przydatny słowniczek. Nawet powszechnie znana nazwa vaporetto po wenecku brzmi całkiem inaczej. 


Na koniec dodam, że książka ma kompaktowe, poręczne rozmiary i okładkę tzw. zintegrowaną (czyli dość elastyczną, coś pośredniego między zwykłą miękką a całkiem twardą i sztywną), co uważam za istotne zalety, jeśli chcemy korzystać z niej rzeczywiście jako z przewodnika będąc z Wenecji. Jest "pakowna" - łatwo ją upchnąć w plecaku czy nawet torebce i w razie potrzeby trzymać ją w ręce w czasie wędrówki, a okładka długo to wytrzyma.


Książkę "WENECJA, moja miłość. Zakochany przewodnik po mieście" otrzymałam od jej autorki. Renata Pawłowska napisała wcześniej także kilka innych świetnych książek o Włoszech i włoskiej kuchni:


Kucharka ze mnie taka sobie, więc na razie pozycję o włoskiej kuchni (z przepisami) odpuściłam sobie, ale już w trakcie czytania książki o Wenecji kupiłam sama dla siebie "Włochy. 111 przygód (...)" i na wyraźne życzenie męża - "Jezioro Garda (...)". Obie dotarły do mnie przed samymi świętami i już są w czytaniu :).




********

Książka "Wenecja, moja miłość. Zakochany przewodnik po mieście" miała premierę 15 grudnia i już można ją kupić. Jest dostępna stacjonarnie w sklepiku w Krakowie przy ul. Malborskiej 140 oraz on-line pod tym linkiem:

https://wloska9.pl/renata-pawlowska/wenecja-moja-milosc-zakochany-przewodnik-po-miescie-renata-pawlowska.html


********




Do zobaczenia w Wenecji!

********


piątek, 19 grudnia 2025

Książki na tematy różne.

Dzisiaj druga część poprzedniego wpisu, bo to, co wtedy przygotowałam, zrobiło się trochę przydługie. A będzie jeszcze trzecia część ze spora liczbą książek (ale w jednym temacie), tylko już chyba po Nowym Roku, żeby Was nie zanudzić takim literackim cyklem. Chociaż o jednej specjalnej książce chyba gdzieś koło Świąt zdążę jeszcze wspomnieć... 

Jak zapewne zauważyliście - często czytam biografie, książki o sztuce, kryminały niektórych autorów, wracam też często do klasyki powieściowej, lubię literaturę faktu, eseje. Zero poezji, historia rzadko i wybiórczo. Ale czasem sięgam też po całkiem inne lektury. Nie będę Was oczywiście zanudzać opowieściami o książkach z mojej mało atrakcyjnej, że tak to ujmę, dziedziny zawodowej, ale pokażę dzisiaj kilka nieco innych pozycji, niż te, które zazwyczaj się tutaj przewijają.


  • PIOTR ZYCHOWICZ - "Izrael na wojnie. 100 lat konfliktu z Palestyńczykami". Dom Wydawniczy Rebis, 2024r, str. 490.



Jeszcze rok temu nie przyszło by mi do głowy, żeby zagłębiać się w takiej lekturze. Co prawda dawniej, przez długie lata, bywałam nawet dość mocno zaangażowana w sprawy polityczne, od dłuższego czasu jednak trzymam się trochę dalej, chyba w ogóle nieco zwolniłam tempo życia i reagowania na różne sprawy. Za dużo stresu było, człowiek z wiekiem potrzebuje coraz więcej świętego spokoju :). Zresztą bardziej interesowało mnie najbliższe podwórko, te odleglejsze to już tak tylko ogólnie, żeby mieć pojęcie, jak dalsze sprawy mogą wpłynąć na ten mój święty spokój. Owszem, śledzę na bieżąco wydarzenia, każdy dzień zaczynam i kończę przeglądem wiadomości, w międzyczasie wyszukuję informacji obszerniejszych, słucham dyskusji, czytam omówienia, porównuję różne źródła itd, mam też grono osób, z którymi dobrze mi się o tym wszystkim dyskutuje. Ale - tak samo jak w sztuce, gdzie nie każda epoka i artysta pasjonują mnie w równym stopniu - to zainteresowanie jest wybiórcze i w pewnych tematach czasem takie dość powierzchowne. Bo mam przecież inne sprawy na głowie, nie mogę całego świata pilnować. No i z tego względu na przykład nie skupiam się jakoś specjalnie na kwestii konfliktów w odległych kawałkach świata, skoro bliżej mamy inne awantury i problemy, które bardziej bezpośrednio nas dotyczą. Znalazłam taką mapkę z zaznaczonymi konfliktami na świecie - co prawda z 2022r, ale dużo się zapewne od tego czasu nie zmieniło, przynajmniej co do skali.


źródło

No trochę tego jest, naliczono w sumie coś około 50 konfliktów zbrojnych. Przeciętnemu człowiekowi czasem trudno za tym nadążać.

Ale przechodząc do książki Zychowicza "Izeael na wojnie. 100 lat konfliktu z Palestyńczykami" - tamte kultury nie są mi jakoś bardzo bliskie, więc chociaż mnie to wszystko na zmianę martwiło i wkurzało, to nie zamierzałam tracić czasu i zdrowia na rozbieranie na czynniki pierwsze i jakieś głębokie przejmowanie się tą skomplikowaną historią, w której tak zwany cywilizowany świat dość długo wspierał nie tę stronę, którą, jak mi się wydawało, powinien. Jednakże w pewnym momencie nastąpił zgrzyt pomiędzy moim staniem z boku a potrzebą bycia na bieżąco - doszłam do wniosku, że coś za dużo tu nie kumam, przekaz oficjalny nie zgadzał mi się z obiektywną oceną sytuacji, kropki przestały mi się łączyć i trochę się w tym wszystkim pogubiłam, na zasadzie, że im więcej wiem, tym bardziej jestem głupia, w miarę rozwoju konfliktu i przybywania relacji i analiz. No więc uznałam, że trzeba podejść do sprawy planowo i metodycznie i w końcu jednak tę swoją dziurawą wiedzę uporządkować, cofając się do możliwie pierwotnych źródeł problemu. Najpierw przysiadłam się do internetu, a potem trafiłam na tę właśnie książkę. 

Świetna, solidnie opracowana historia konfliktu izraelsko-palestyńskiego. Bez mydlenia oczu, z drastycznymi szczegółami, bez pudrowania winnych współudziału w ludobójstwie (choćby poprzez wspieranie agresora, a nawet tylko przymykanie oczu). Dzięki tej lekturze uporządkowałam swoją fragmentaryczną wiedzę na temat syjonizmu. Wiecie, niby z grubsza wiem o co chodzi, ale taka opowieść - spójnie łącząca pierwsze idee zrodzone przed ponad stuleciem w eleganckich kawiarniach Berlina, a później Londynu, z dzisiejszym ludobójstwem w strefie Gazy - daje jednak znakomity obraz tej układanki, w której żydowski nacjonalizm bez oglądania się na świat, z siłą TBM (Tunnel Boring Machine) wyrąbuje miejsce dla swojego państwa, z brutalną konsekwencją eksterminując palestyńską ludność od wieków zamieszkującą te tereny. Hasło powstałej jeszcze pod koniec XIXw Światowej Organizacji Syjonistycznej brzmiało "Ziemia bez ludu dla ludu bez ziemi". W tamtym czasie obszar Palestyny był pod mandatem brytyjskim, Brytyjczycy zaś dali Żydom zielone światło do zasiedlania tej ziemi, przekonując ich przy tym, że jest to w zasadzie obszar nie zagospodarowany, na którym zamieszkuje tylko garstka "czarnuchów", którymi nie należy się przejmować. Na początku Izraelitów przybyła też garstka, ale z czasem było ich coraz więcej, zaczęły się więc pierwsze konflikty. A po II wojnie światowej to już poleciało:


źródło

Nie będę tutaj streszczać książki, bo musiałabym napisać niezwykle skomplikowaną historię konfliktu żydowsko-palestyńskiego, a to trudno tak w skrócie. Polecam więc lekturę każdemu, kto tak jak ja chce sobie wiedzę na ten temat uporządkować czy też uzupełnić. Książka znakomicie napisana, jednak ciężko mi się ją czytało, tak jak ciężko się ogląda relacje ze strefy Gazy. Musiałam ją wielokrotnie odkładać, robić sobie przerwy na oddech. Tym bardziej, że to niestety nie jest beletrystyka, tylko porażające fakty. 


Żydzi wciąż powtarzają że oni są ofiarami wszelkich prześladowań (z Holokaustem na czele), więc ich zdaniem z tego powodu do końca świata, niezależnie od popełnionych przez nich zbrodni, przysługuje im rola ofiary. To tak pozostając w temacie - pamiętacie zapewne niedawną aferę z tym oto wpisem na stronie Jad Waszem: "Polska była pierwszym krajem, w którym Żydzi byli zmuszeni do noszenia wyróżniających opasek w celu odizolowania ich od otaczającej populacji". Zrobiła się burza, Polska zażądała sprostowania, że nasz kraj był wówczas pod okupacja niemiecką, Jad Waszem dopisało więc, że było to na polecenie niemieckich władz, po czym upierali się, że wpis był prawdą historyczną i nie ma o czym dyskutować. 

A otóż guzik prawda. Bo ani Polska, ani w Polsce, ani na terenach polskich pod okupacją niemiecką. Ja jestem z tych, co sprawdzają to i owo, więc podrążyłam temat i się okazuje, że już w XVI wieku podobne "oznaczanie" Żydów miało miejsce w Wenecji. Podobnie jak w całej Europie, nie byli oni tam mile widziani, zatem - chociaż wyznaczono im obszar, gdzie mogli zamieszkać, to był to kawałek odizolowany, ogrodzony i objęty zakazem opuszczania, poza konkretnymi uzasadnionymi przypadkami i wyłącznie w ciągu dnia. W dzielnicy tej znajdowały się huty i odlewnie żelaza i podobno od nich właśnie wywodzi się nazwa ghèto przekształcona później w getto. Wychodząc z getta Żydzi musieli nosić wyraźne oznaczenia z kawałka żółtego płótna (mężczyźni naszyte na rękawie kółko, kobiety żółty szal czy chustkę). Tak że z tą prawdą historyczną, to Jad Waszem coś nie nadąża. Getto w Wenecji nadal istnieje, oczywiście już bez restrykcji, jako zabytek, i można je zwiedzać.

Dla wnikliwych (lub wątpiących) podaję linki:

https://pl.wikipedia.org/wiki/Getto_weneckie

https://www.kalejdoskoprenaty.com/2014/07/wenecja-spacer-po-zydowskiej-wenecji.html

https://www.klubhebrajski.pl/2024/06/04/getto-w-wenecji/


********


Zmieniając temat dorzucę jeszcze wzmiankę o dwóch takich oto książkach, które wzięłam sobie ostatnio do przejrzenia bądź przeczytania. Obie to dość opasłe tomiszcza, a trafiły do nas jako prezenty imieninowe dla męża. Wspominam o tym, bo sama pewnie bym ich nie kupiła (mąż tym bardziej).

  • YUVAL NOAH HARARI - "Nexus. Krótka historia informacji. Od epoki kamienia do sztucznej inteligencji". Wydawnictwo Literackie, 2024r, str. 615 (z czego blisko 100 to bibliografia i przypisy).



No nie powiem, tytuł mnie zaintrygował, przejrzałam nawet dość wnikliwie, czytając bardziej drobiazgowo dłuższe fragmenty, ale żeby przeczytać ze szczególną uwagą całość słowo po słowie, to już nie bardzo... Przyznaję bez bicia, że trochę przeskakiwałam nudniejsze kawałki, przelatując wzrokiem i próbując wyłuskać co ciekawsze akapity. Nie bardzo wiem, do kogo skierowana jest ta książka.

Odniosłam wrażenie sztucznej rozwlekłości, całkiem spore fragmenty wielokrotnie się powtarzają, jakby autor zapomniał, że już ten kawałek gdzieś wstawił. Przykłady powszechnie znane opowiedziane są bardzo drobiazgowo, a później jeszcze ponownie przywoływane, co może miało na celu wzmocnienie efektu, ale staje się nużące, bo nie tego oczekuję po takiej książce. Podobnie jak dane statystyczne w zdecydowanie nadmiernej ilości. Wprowadzenie (prolog) jak do rozprawy naukowej, szczegółowo opisujące zawartość poszczególnych rozdziałów, co może nie powinno dziwić, bo autor owszem jest naukowcem, choć w innej dziedzinie. Książka jednak ma ambicję bycia pozycją popularnonaukową, więc wymaga większego polotu, a zarazem lekkiego poluzowania sztywnych reguł rozprawy naukowej. Nie wszystko musi być tak szczegółowo udokumentowane i z każdej strony udowodnione. W rozważaniach autor też nieco się zapędza i przynudza. Kilka wątków obrabianych jest wielokrotnie w rozmaitych kontekstach - totalitaryzm, faszyzm, stalinizm, kościół katolicki. Autor omawia sposoby wykorzystywania informacji przez te systemy do osiągania ich celów. Wszystko w zasadzie sprowadza się do sterowanej manipulacji. A na końcu obawa, że inteligencja nieludzka (sztuczna inteligencja) stworzona przez człowieka, zagrozi ludzkości. 

Pomysł i temat może ciekawy, ale wolałabym to w bardziej skondensowanej formie, nawet w formie obszernego artykułu, za to z bardziej odkrywczymi, a przynajmniej w interesującej formie podanymi wnioskami. No ale autor wcześniejszych pozycji (podobno interesujących i dość poczytnych) pisząc tylko artykuł nie miałby okazji do wydania kolejnej książki. Nie jestem odosobniona w tej opinii, co prawda są czytelnicy oczarowani tą pozycją, jednak wiele osób uważa, że jest to przykład świetnego marketingu, dzięki któremu pod mylącym tytułem sprzedano pustą i nudną książkę, w której autor (nota bene pochodzenia żydowskiego) peroruje rozwlekle o Rzeszy, holokauście, Biblii, religii i polityce, oraz zasypuje czytelnika mnóstwem liczb i dat, które nic nie wnoszą do tematu, ale dają tę imponującą objętość. Poza tym w tak opasłym tomie o ambitnym tytule powinny się znaleźć przykłady z całego świata i różnych epok, a mamy w zasadzie omówiony tylko dość wąski obszar śródziemnomorski, europejski blok komunistyczny XX wieku i trochę USA. Podsumowując - lektura uzupełniająca dla pasjonatów tematyki wykorzystania informacji do wpływania na ludzi.


********

  • STANISŁAW JERZY LEC - "Myśli nieuczesane". Noir sur Blanc, Warszawa 2023r, str. 789.




I co ja mam Wam o tej książce napisać...? Chyba każdy gdzieś kiedyś zetknął się z aforyzmami Leca, nawet jeśli nie wiedział, że to jego. Pamiętam czasy, kiedy te jego Myśli nieuczesane były drukowane (po kilka sztuk) w jakichś tygodnikach. I w takiej dawce można je czytać, po kilka dziennie. Książka zatem do podczytywania od czasu do czasu i zastanawiania się nad każdym aforyzmem. Kilka przykładów:

  • Z szeregu zer łatwo stworzyć łańcuchy.
  • Ryzyko życia zmniejsza się z każdym dniem człowieka.
  • Należy patrzeć z góry na szczyt swej doskonałości.
  • Wieczność to prowizorka. Zanim ustali się początek i koniec.
  • Uważaj, gdy kogo prześcigniesz, byś nie musiał przed nim uciekać.


Są i bardziej rozbudowane, bardziej filozoficzne, polityczne. Lec rozprawia się z ułomnościami ludzkiej natury, porusza też poważniejsze tematy, ale z charakterystyczną ironią. Sam siebie nazywał przemytnikiem na pograniczu liryki i satyry.

A to jest mój ulubiony aforyzm, który często cytuję:

    • Chwila poznania swego beztalencia jest błyskiem geniuszu.

Warto mieć na półce i od czasu do czasu kilka wersów przeczytać oraz zastanowić się nad ich przekazem.

A swoją drogą... Lec także miał żydowski rodowód. To zupełnie przypadkowy zbieg okoliczności, że akurat takie książki tutaj zebrałam, uświadomiłam to sobie właśnie przed chwilą, już kończąc ten wpis.

********

I żeby zakończyć w lżejszym tonie, to powiem Wam jak to u nas z choinką było. Otóż od zawsze mieliśmy prawdziwą choinkę, na ogół od podłogi po sufit. A w tym roku mąż się coś zbuntował, niby że nie ma już siły na zmagania z oprawianiem drzewka, tzn. ciosaniem pnia, żeby wlazło do stojaka, bo zwykle te choinki mają u podstawy grube pniska, a że całe drzewo spore i kłujące, to robota dość uciążliwa. A mąż swoje lata już ma i do tego cierpliwości nie ma to zaraz się wkurza, jak mu coś nie idzie. I jeszcze się nasłuchałam, że on sam musi ubierać i rozbierać potem z bombek i światełek. Owszem, przez ostatnie dwa lata tak było, sam się wyrywał, ale przez ...dzieści lat to jednak ja to robiłam i nie mam nic przeciwko, żeby nadal, bo i tak potem po cichu po nim poprawiam ;). No ale widocznie miał dzień biadolenia, niż atmosferyczny mu się udzielił. No i uparł się, że kupi sztuczną, najlepiej jeszcze taką od razu ubraną, widział ładne u kolegi w firmie, w sklepie i gdzieś tam jeszcze. Nawet zdjęcia mi pokazał, całe w złotych bombkach itp, dla mnie ohydztwo, ale ujęłam to trochę delikatniej. 

No i mąż chciał, żebym z nim po tę sztuczną choinkę pojechała do sklepu, ale ja wiem jak to potem wygląda, on się uprze i ja nie mam nic do gadania, bo to jest ten typ, co jak był małym dzieckiem to dostawał histerii w sklepie jak mama nie chciała kupić tej zabawki co sobie upatrzył, rzucał się na podłogę, wierzgał i krzyczał. No może lekko przesadzam, ale w każdym razie mniej więcej tak to wyglądało i trochę mu zostało. Teraz nie histeryzuje tak malowniczo, ale co się nasłucham komentarzy... to wolę odpuścić. Po co ja mam się kłócić, zwłaszcza że choinka ma stać w pokoju telewizyjnym, w którym mąż spędza najwięcej czasu, ja tam przebywam bardzo mało. To niech ma. Zapytałam zresztą po co mam z nim jechać, żeby się kłócić? - a on na to, żebym mu pokazała która mi się podoba. Więc mówię, że mi się podoba żywa (w sensie martwa, ale naturalna), może być nawet krzywa i mało urodziwa, ale prawdziwa, nie jakiś plastik. I powiem Wam, że takie rozmowy mamy już od paru lat. I przypomina mi się zawsze jak wiele lat temu, w czasach głębokiego kryzysu w latach 90tych, mąż przyszedł do domu i mówi, że nie ma nigdzie prawdziwych choinek, ale znalazł gdzieś sztuczne, to może kupi sztuczną. We mnie jakby piorun strzelił, mówię mu - co ty do mnie w ogóle mówisz, jak to nie ma choinek, w borach dolnośląskich, u wrót puszczy niemal, nie ma choinek? Jak nie będzie prawdziwej choinki, to świąt nie będzie! No i poszedł i wrócił z piękna prawdziwą choinką. 

I teraz po tej rozmowie pojechaliśmy do mrówczego sklepu, obejrzeliśmy tysiąc i jedną choinkę z plastiku, po czym mąż sam przeszedł na druga stronę hali, gdzie były prawdziwe choinki. I wróciliśmy - z taką może nie największą, ale śliczną, prawdziwą, pachnącą, taką z lasu :)))))))))))))))))))))))))))))). 




WESOŁYCH ŚWIĄT!

*
**
***
****
*****
******
*******
*********
I

niedziela, 7 grudnia 2025

Biografia Wawelu.

Chciałam Wam dzisiaj zaprezentować trochę nietypowy zestaw książek, wymieszane różne gatunki, kilka takich, o jakich czytanie może mnie nie podejrzewaliście - ale rozpisałam się o jednej pozycji, więc podzielę ten wpis na dwa, żeby tak jednorazowo za długo nie przynudzać.

Tym razem jednak może mało oryginalnie (jeśli ktoś mnie trochę zna) - Wawel, czyli jedno z moich najulubieńszych miejsc na świecie. Nawet kiedyś namalowałam taki obrazek:


Katedra na Wawelu - olej, 40x50 cm


  • KAMIL JANICKI - "Wawel. Biografia". Wydawnictwo Literackie, 2025r, str. 620.

Szczerze mówiąc najpierw nie mogłam się za tą książkę zabrać, przeraziło mnie tych 600 stron zapisanych gęsto drobnym druczkiem, w dodatku mnóstwo historii, a za tym jakoś nie przepadam, obawiałam się nudnego wykładu, opisów wojen i politycznych knowań, a mało ciekawostek o życiu i sztuce. Ilustracji jest niewiele, trochę mapek i rysunków obrazujących rozrastanie się zabudowy wawelskiego wzgórza, kilkanaście fotografii. Ale jak już zaczęłam czytać, to po prostu wsiąkłam, naprawdę była to wielka przyjemność. Janicki jest wspaniałym gawędziarzem, opowiada lekko i barwnie, nie przynudza.

Biografia Wawelu to monumentalne dzieło, w przystępnej formie opowiadające udokumentowane dzieje królewskiego zamku w Krakowie. Ja jestem fanką Krakowa i Wawelu, ale wiem, że wiele osób ani nigdy tam nie było, ani nie ma nawet podstawowych wiadomości o tym wspaniałym obiekcie. A jest to przecież jeden z naszych narodowych symboli, wielowiekowa siedziba polskich królów. Dlatego - oprócz moich wrażeń z lektury - w telegraficznym skrócie opowiem też o samym zamku i o zawartości książki.




Zaczynamy od wyjaśnienia legendy o smoku wawelskim i jak to tam właściwie z tym Wawelem i Krakowem od początku było. Autor przywołuje różne źródła, od najstarszych jakie znamy, po najnowsze odkrycia, opowiada jak poglądy i koncepcje dotyczące tych niejasnych początków ewoluowały przez wieki. Stopniowo na skale całożercy (jak nazywano smoka), pośród bagien w rozlewisku Wisły, powstawały pierwsze osady. Na tle rozwoju społeczności Wiślan i ich sąsiadów, rozmaitych konfliktów plemiennych, które zataczały coraz szersze kręgi i stawały się coraz bardziej krwawe, rozwijała się osada na wzgórzu zwanym Wawelem (początkowo - Wąwelem), wykluwały się zalążki państwa polskiego. O Wawelu, jako siedzibie królewskiej, można mówić poczynając od czasów Bolesława Chrobrego, który podbił znaczne terytoria i potrzebował dla siebie odpowiedniej siedziby. Wizja grodu królewskiego na miarę Akwizgranu, na którym prawdopodobnie wzorowano się w początkowych założeniach, była z kolei zasługą Rychezy, pierwszej polskiej królowej, żony Mieszka II Lamberta. Jednak po śmierci Chrobrego jego potomkowie nie byli w stanie utrzymać dotychczasowego status quo bolesławowego imperium - o wielkiej powierzchni, ale wyniszczonego długoletnimi wojnami i z pustym skarbcem. Ostatecznie syn Mieszka, Kazimierz Odnowiciel, opuściwszy dotychczasową stolicę w spustoszonej Wielkopolsce, osiadł na stałe w Krakowie na Wawelu. Przyjmuje się zatem, że od tego czasu gród wawelski stał się stolicą Polski. Jest to co prawda pojęcie umowne, ponieważ w tamtych czasach władca rozległego imperium musiał mieć kilka siedzib, żeby sprawniej zarządzać państwem. No cóż, wtedy jednak nie było internetu, telefonów, samolotów itd, nie było także rozwiniętego aparatu urzędniczego, więc władca od czasu do czasu musiał wyruszyć w długą podróż, pomieszkać to tu, to tam. Niektórzy z kolejnych królów pojawiali się na Wawelu sporadycznie, zaledwie kilka dni w roku. Wśród ośrodków na miarę takich przechodnich stolic kronikarze wymieniają Wrocław, Sandomierz, Kraków, Poznań, Gniezno i Płock. Po roku 1039 główną rolę pośród nich zaczął odgrywać Kraków - król najdłużej tam przebywał, obdarowywał także swoją świtę ziemiami leżącymi w pobliżu, co skłaniało ich do osiedlenia się. 

W połowie XIII wieku przeprowadzono lokację miasta Krakowa na prawie niemieckim, wyznaczono w pewnym oddaleniu od wzgórza siatkę głównych ulic i dwa rynki. Był to już teren dość gęsto zamieszkały, ale stopniowo chaty zaczęły ustępować miejsca coraz bardziej okazałym rezydencjom. Na początku XIII wieku tereny Azji i Europy pustoszyli Mongołowie, dwukrotnie nie omijając także Krakowa. Sam Wawel jednak był dla nich twierdzą nie do zdobycia, a do długiego oblężenia nie byli skłonni. Po najazdach mongolskich przystąpiono do odbudowy zniszczonych obiektów, a na Wawelu zasiadł Bolesław Wstydliwy. Szczęśliwie w tym czasie odkryto złoża soli w Wieliczce i Bochni, co zapewniło ogromne wpływy do królewskiego skarbca - aż do schyłku XVIII wieku - i pozwoliło na całkowitą przebudowę także królewskiego pałacu. Z wybudowanego wówczas tzw. Białego Pałacu do naszych czasów pozostały fragmenty ścian, wysokich czasem na kilkanaście metrów, zgodnie z gotycką modą, w późniejszych wiekach obudowane i wchłonięte przez rozrastający się obiekt. Kolejni władcy także przeprowadzali rozmaite remonty bądź całkowite przebudowy, wznosili nowe budynki. Największych inwestycji dokonał Kazimierz Wielki, część starych budynków wyburzono, powstało jednak kilka nowych, bardziej okazałych. Rozpoczęto też wówczas budowę katedry, która - ostatecznie ukończona dopiero po dwustu latach - stoi na Wawelu do dzisiaj.

Początkowo dbano szczególnie o funkcje obronne zamku, Wawel był przede wszystkim twierdzą, zatem wzmacniano wały, wznoszono mury obronne i baszty. Z czasem coraz więcej uwagi poświęcano wygodzie mieszkańców. Istotna była też reprezentacyjna funkcja zamku i pałacu, rozrastały się więc budynki mieszkalne, było ich coraz więcej i coraz bardziej okazałe. Wprowadzano nowoczesne rozwiązania i bogate dekoracje. Ogromny wpływ na dzisiejszy wygląd kompleksu Górnego Zamku wywarł Zygmunt Stary, który został królem Polski dość niespodziewanie po śmierci piastującego ten urząd starszego brata. Wcześniej był władcą małego księstwa głogowskiego, żył tam sobie spokojnie i nie rwał się jakoś szczególnie do rządzenia, wolał raczej czerpać z przyjemności życia. Przeniesiony do Krakowa zajął się ochoczo przebudową i rozbudową zamku, powiększając powierzchnię mieszkalną przez okres swojego panowania prawie dwukrotnie. Zapisał się w dziejach Polski jako mecenas sztuki, nie żałując grosza na prace architektów i wszelkich artystów, którzy ozdabiali pałac i jego wnętrza. Renesansowa forma pałacowych zabudowań i spora część zachowanych do dzisiaj dzieł sztuki we wnętrzach wawelskich, to zasługa właśnie tego króla.

Ta część książki była dla mnie najciekawsza, zresztą panowaniu Zygmunta Starego autor poświecił sporo rozdziałów. Był to okres spektakularnego rozkwitu luksusowej królewskiej rezydencji. Swój niebagatelny wkład wniosła także druga żona Zygmunta - Bona Sforza, wprowadzając włoskie rozwiązania, pomysły i dzieła sztuki. Wśród ciekawostek o Wawelu z tego okresu warto wymienić chociażby skomplikowaną maszynerię służącą do pompowania wody, a więc rodzaj wodociągu, a także system ogrzewania niektórych pomieszczeń za pomocą ciepłego powietrza (hypercaustum). 

Co jednak najciekawsze, to sprawa dzisiaj oczywista, a wówczas prawdziwy luksus, a mianowicie toalety. Kilka ustępów było na Wawelu już wcześniej, ale za czasów Zygmunta Starego było ich już kilkadziesiąt. Każdy apartament (oraz indywidualnie niektóre pokoje ważniejszych osób) były wyposażone w osobne pomieszczenie toaletowe, były także wydzielone ustępy dla służby i gości. Większość z nich była przy tym podłączona do - co prawda jeszcze dość prymitywnej, ale jednak - kanalizacji. To ewenement na skalę światową, ponieważ w tym samym czasie w dopiero co wybudowanym wspaniałym pałacu w Wersalu, znacznie większym i bogatszym, nie było ani jednego ustępu! Korzystano z nocników ustawionych za kotarami, ale bardzo często załatwiano potrzeby fizjologiczne w kątach eleganckich sal, w korytarzach, nawet kominkach, gdziekolwiek. Jak się ogląda te ociekające złotem i luksusem wnętrza, bajecznie udekorowane, to wprost nie do wyobrażenia jest fakt, że nie rozwiązano sensownie takiej kwestii. W każdym razie Wawel był pod względem higieny na znacznie wyższym poziomie. Było też kilka łaźni dla dworzan i służby, a także indywidualne łazienki dla najważniejszych mieszkańców pałacu. Podczas gdy król francuski prawie w ogóle nie zażywał kąpieli - polscy królowie, królowe, damy dworu itd korzystali z kąpieli po kilka razy w tygodniu. Dostęp do łazienek z wannami lub baliami do kąpieli mieli także dworzanie a nawet służba, choć oczywiście nieco mniej luksusowo.

Ale oprócz takich "atrakcji" mamy obszerne opisy - zarówno życia na dworze królewskim, pracę dworzan, paziów, służących różnych stopni, jak i drogocennych precjozów przechowywanych w królewskich skarbcach, kunsztownych zdobień, malowideł na ścianach, obrazów i rzeźb, egzotycznych ptaków i zwierząt hodowanych w pałacu, królewskich stajni i ogrodów. O niektórych dziełach sztuki i arcydziełach rzemieślniczych wiemy sporo dzięki zachowanym ich pozostałościom lub opisom w księgach i rachunkach, inne zaś stanowią zagadkę i kolejni naukowcy próbują w różny sposób je rozwiązywać.

Kolejne rozdziały to wstrząsający opis najazdów szwedzkich, kiedy to spustoszeniu uległa cała Polska, a kataklizm nie ominął także Wawelu. Szwedzi doszczętnie rozgrabili wszystko, co miało jakąkolwiek wartość, wywożąc setki dzieł sztuki, arrasy, dekoracje, meble, elementy wyposażenia, zdzierając nawet nie tylko złote, srebrne ale także miedziane okładziny, zrywając marmurowe posadzki, rozgrzebując królewskie groby, żeby wyciągnąć z nich biżuterię i drogocenne precjoza, nie oszczędzając katedry ani żadnego innego obiektu. Dzicz chyba gorsza od mongolskiej. Szacuje się, że w czasie tzw. potopu szwedzkiego w skali kraju straty kulturalne i materialne przewyższyły te z okresu dwóch wojen światowych.

Jeszcze w czasie gdy na Wawelu stacjonowali Szwedzi nastąpiły wyniszczające pożary, potem deszcze i śnieg wpadające przez zawalone dachy dopełniały dzieła zniszczenia. W następnych latach kolejni królowie stopniowo coraz częściej przebywali w innych siedzibach, odbudową zniszczonego Wawelu nie miał więc kto się zająć. Podejmowano jedynie prace mające na celu zabezpieczenie obiektu przed dalszą dewastacją i erozją. 

Pomimo podejmowanych prób renowacji dzieła zniszczenia zamku dopełniły kolejne rozbiory i wojny. W czasie II wojny światowej Wawel był siedzibą generalnego gubernatora Hansa Franka. Ukradziono wówczas wiele cennych zabytków, które do dziś nie wróciły do Polski.

W 1978 r. Wawel wraz ze Starym Miastem oraz zabytkami Kazimierza został wpisany na listę Światowego dziedzictwa UNESCO.


źródło 


Janicki opowiada burzliwe dzieje Wawelu w sposób bardzo lekki, przystępny, przeplatając fakty historyczne oparte na dokumentach i odkryciach archeologicznych zabawnymi dykteryjkami, wyjaśnia skąd i kiedy wzięły się legendy o czakramie wawelskim i o urwanym hejnale krakowskim, co wykopano na wzgórzu, a co wymyślili różni kronikarze i naukowcy z bujną wyobraźnią, żądni sławy odkrywców. Wyjaśnia dokładnie jaki obiekt i dlaczego był nazywany Kurzą Nogą - pomyłkowo w późniejszych latach przy jakiejś przedremontowej inwentaryzacji przypisano tę nazwę znanej obecnie tzw. Kurzej Stopce. Wplata rozmaite wątki i anegdoty z życia władców i dworu. Dłuższe i bardziej szczegółowe opowieści dotyczą oczywiście tych okresów, z których zachowało się najwięcej zapisów, ksiąg, rachunków, bądź artefaktów. Poznajemy szczegóły dekorowania pałacu na Wawelu, nawet opis procesu powstawania arrasów, dzwonu Zygmunta, słynnego stropu z głowami wawelskimi, różnych ciekawych rozwiązań technicznych i budowlanych. Naprawdę świetnie napisana opowieść, pomimo rozmiarów nie jest ani ciężka do czytania, ani nużąca. 

Może nie jestem całkiem obiektywna, bo sporo wiem o Wawelu, wiele z tych historii już czytałam lub słyszałam, i w ogóle temat sam w sobie jest dla mnie interesujący, ale książka pozwoliła mi uporządkować sobie i uzupełnić fragmentaryczną wiedzę. I przy tym czytałam ją jak znakomitą powieść. I pewnie nie raz jeszcze do niej wrócę :).

********


poniedziałek, 1 grudnia 2025

Blogowanie i grudniowe święta.

Śnieg u nas krótko był, ale się zbył, szaro się zrobiło, na szczęście słoneczko zagląda, więc nie jest jakoś szczególnie ponuro. Największym kłopotem jest błoto, nosi się do domu, bo Dżemik biega w tę i z powrotem rozemocjonowany i jak wpada do domu to trudno nad tym zapanować. Z trawnika przez te jego galopady niewiele zostało, zobaczymy czy trawa na wiosnę odbije, czy trzeba będzie dosiewać. O Dżemiku będzie jeszcze pod koniec wpisu ;).

Ostatnio rozmyślam nad pewnymi (kolejnymi) zmianami w mojej aktywności internetowej, a konkretnie rozważam założenie sobie kont na IG i FB (chociaż nie raz się zarzekałam, że nigdy więcej). Ale tak na marginesie - właśnie zauważyłam, że w listopadzie minęło 10 lat mojego bloga :). Z tym, że jest to mój trzeci już blog, a pierwszy założyłam chyba ze 20 lat temu, dokładnie nie pamiętam. Zaczęłam od bloga typowo robótkowego - najpierw długo były hafty, potem dzierganie na drutach. Potem trochę mnie znudziło - zarówno hafty i druty, jak samo blogowanie, więc blog zamknęłam. Potem był kolejny, gdzie był misz-masz robótkowo-obrazkowo-książkowy. Ten blog mam zapisany w archiwum, tamten pierwszy całkiem skasowałam...




No i tak trochę à propos tych rozmyślań nasunął mi się temat, który był też niedawno poruszany na kilku znanych mi blogach: kontakty i relacje internetowe. Przez wiele osób uznawane są za powierzchowne, takie trochę na pokaz, udawane, nieszczere i nieco sztuczne. Nasze blogowe środowisko to jednak odrobinę inna sfera niż większość mediów społecznościowych, ograniczających się do krótkich i szybkich komunikatów. Niektórzy twierdzą co prawda, że blogosfera jest anachroniczna, widać to zresztą po stopniowym zaniku tradycyjnych blogów od paru lat. Ale właśnie tutaj, na blogach, budujemy całkiem fajne i bliskie relacje z innymi uczestnikami - blogerami i czytelnikami. Tutaj czas płynie nieco wolniej, wpisy i komentarze są obszerniejsze, a to sprzyja budowaniu bliższych emocjonalnych więzi. To trochę jak różnica między pogawędką ze znajomymi w kawiarni, a pośpieszną wymianą komunikatów o zdrowiu i pogodzie w tramwaju. Facebook kojarzy mi się ze słupem ogłoszeniowym w ruchliwym miejscu - ogłoszenia i afisze co chwila naklejane jedne na drugich, mało kto studiuje je szczegółowo i z namysłem.

Jako introwertyczka cenię sobie kontakty internetowe za pewien luz i zarazem jednak za możliwość utrzymania lekkiego dystansu. Nie lubię wchodzić w bardzo bliskie relacje z osobami, które znam krótko, nie angażuję się łatwo w przyjaźnie, nie rozmawiam z każdym o wszystkim. Chronię swoją prywatność, piszę na blogu o moich zwierzakach czy ogródku, o literaturze czy moich obrazkach, ale bardzo rzadko napomykam o rodzinie, nie pisałam dotąd nic o mojej pracy, nie wdaję się w dyskusje polityczne, a w zasadzie to - chyba w żadne, zwłaszcza o cięższym gatunku, że tak to ujmę. Z powyższych powodów nie mam konta na Fb (miałam, nie podobało mi się), nie mam WhatsAppa i temu podobnych komunikatorów i zabieraczy czasu. Nie odczuwam potrzeby brania udziału w życiu innych osób, sama zawracam im głowę tylko jak jest to niezbędne. Potrafię zająć się sobą i nie nudzę się, bo nudzą się tylko nudni ludzie. Żebym została dobrze zrozumiana - nie jestem odszczepieńcem, pustelnicą, eremitką, mam grono blogowych koleżanek, z którymi utrzymuję stały kontakt, jak jest taka potrzeba to angażuję się tu i ówdzie w pomoc itp., ale generalnie - zachowuję umiar w aktywności towarzyskiej. Może za to - zawarte bliższe relacje bardziej szanuję i są to więzy mocniejsze i trwalsze.

Blog jest miejscem publicznym, ogólnie dostępnym, a że nie mam skłonności do ekshibicjonizmu, to nie wszystko dla wszystkich - taką mam zasadę, w realnym życiu zresztą też. Natomiast jako czytelniczka zaglądam na rozmaite blogi, wybieram te, których zawartość mi odpowiada, na niektórych się udzielam i komentuję, inne tylko czytam i to też niekoniecznie systematycznie. Jeśli nie zgadzam się z autorem, to rzadko angażuję się w dyskusje, o niektórych tematach w ogóle nie rozmawiam w necie, bo nie wydaje mi się, żeby blog był odpowiednim miejscem do poważnych i głębokich dysput na tematy zasadnicze, przekonywania kogoś o diametralnie odmiennych poglądach do swoich racji. Zresztą, po paru doświadczeniach, kiedy nawet próbowałam włączyć się do dyskusji (w różnym czasie i na bardzo różne tematy), utwierdziłam się w tym przekonaniu. Za mało czasu, za mało miejsca itd., a jak jeszcze włączy się kilka osób, to robi się chaos, ciężko czasem się przebić i wyczerpująco uzasadnić swoje stanowisko. Nie mam przekonania, że wszystko wiem najlepiej, a nawet jak na jakiś temat wiem, to wcale nie muszę nikogo o tym przekonywać. A po drugie - stresów i napięć mam dosyć w pracy, a tutaj ma być fajna odskocznia. Jestem, jak to się teraz modnie określa, osobą wysoko wrażliwą, więc często odczuwam przebodźcowanie, potrzebuję wtedy ciszy i spokoju, oderwania się od codziennego zgiełku.

Blog jest dla mnie miejscem na relaks, odpoczynek, miłe spędzanie czasu. O polityce czy kwestiach ekonomicznych czytam i dyskutuję w innych miejscach, dawniej nawet byłam bardzo zaangażowana, teraz jest pora na wyciszenie. Ja w ogóle oddzielam takie rzeczy - praca to praca, dom to dom, blog ma określone przeze mnie swoje przeznaczenie. Ja mam naprawdę ciekawe życie i nie na każdym odcinku muszę być nadaktywna. Tutaj ma być miło, taka emocjonalna strefa SPA :). Najchętniej więc zaglądam na blogi kociarzy i innych zwierzolubów, pasjonatów ogrodnictwa (chociaż sama słabo się na tym znam, ale lubię czytać opowieści ogrodnicze), no i rozmaitych twórców, plastyków, rękodzielników itd. A czasem trafi się ktoś, kto po prostu swoją opowieścią mnie urzeknie, zaciekawi, no i buduje się jakiś rodzaj przywiązania i sympatia. Odwiedzam też chętnie blogi wszechstronne, prowadzone przez osoby lubiące zarówno literaturę, podróże, gotowanie, jak i majsterkowanie czy inne aktywności - i po prostu interesująco o tym opowiadające. Rzadko powstaje z tego jakaś bliższa relacja na gruncie pozablogowym, ale z czasem zaczynam traktować taką osobę jak kogoś realnie znajomego, przeżywam jej emocje, radości i smutki, ciekawi mnie dalszy ciąg jakiegoś opisywanego wydarzenia, martwię się, jeśli ten ktoś znika, nie daje znaku życia. 

I - żeby nie było, że jakaś wredna jędza ze mnie - oczywiście to moje dystansowanie się od pewnych spraw nie ma nic wspólnego z sympatią lub jej brakiem, bo - nawet pomimo braku silnych więzi - bardzo lubię wiele osób, zarówno moich czytelników, jak i blogerów, do których sama zaglądam. Trochę to wszystko skomplikowane, a na pewno nie zero-jedynkowe. 

Jak porównuję te relacje z tymi, które mam w "prawdziwym" życiu, to różnice są niewielkie. W realu też nie mam psiapsiółek od serca, z którymi spotykałabym się kilka razy w tygodniu na plotki, nie wydzwaniam ustawicznie do nikogo z bzdetami, żeby wypytywać co robi i opowiadać co gotuję na obiad albo jaki ciuch właśnie kupiłam itd. I nie lubię, jak ktoś mnie próbuje osaczyć swoją nadaktywnością i narzucającą się taką powierzchowną niby-przyjaźnią. Miło, jeśli ktoś o mnie pamięta, ale tak bez przesady i oczekiwań ponad moje chęci. Owszem, jest grupka bliskich znajomych, z którymi spotykamy się częściej, wiemy co się u nich dzieje, wspieramy się, przeżywamy wspólnie rozmaite sprawy, ale u nas to mój mąż jest specjalistą od utrzymywania codziennych i bliskich kontaktów, ja się udzielam znacznie mniej. On - gaduła z ADHD, po spotkaniach ze znajomymi czasem pyta mnie "a co tam u nich właściwie...?" - bo mój mąż nie ma trybu słuchania, ciągle gada, a ja przeciwnie, zgodnie z zaleceniem Sokratesa, więcej słucham niż mówię ;). Trochę się pewnie to i owo zmieni, jak zamknę firmę i wreszcie będę miała więcej czasu i pewnie też więcej chęci na spotkania z ludźmi (teraz mam ich sporo w pracy, a to też są często relacje zawodowo-prywatne). 

Mam już konkretne plany społecznych aktywności emeryckich, w tym także internetowych, stopniowo Wam o nich opowiem, jak coś się zacznie krystalizować. Planuję m.in. uaktywnić moje zapomniane nieco konto na portalu "Lubimy czytać"... Pewne zdarzenie dało mi sygnał, że wszechświat tego ode mnie oczekuje :) - opowieść o tym będzie wkrótce. No i w związku z tym wszystkim rozważam też tego nieszczęsnego fejsbuka, którego tak nie lubiłam. Zmian zresztą stopniowo będzie więcej...

********

Obiecałam ostatnio wrzucić zestaw grudniowych świąt, żeby można było interesująco zapełnić sobie miesiąc. We wcześniejszym wpisie były okazje listopadowe, tam było więcej tych kulinarnych, ale i w grudniu coś się znajdzie, chociaż zagęszczenie okazji w zasadzie dopiero gdzieś od połowy miesiąca.

Nietypowe święta w grudniu:

  • 2 grudnia -  Dzień Placków 
  • 3 grudnia -  Światowy Dzień Majsterkowicza
  • 4 grudnia -  Światowy Dzień Ochrony Dzikich Zwierząt
  • 4 grudnia -  Dzień Kostki do Gry
  • 5 grudnia -  Dzień Sztucznego Futra
  • 5 grudnia -  Światowy Dzień Gleby
  • 6 grudnia -  Dzień Anioła
  • 9 grudnia -  Międzynarodowy Dzień Medycyny Weterynaryjnej (kwiatek dla ulubionego weta?)
  • 9 grudnia -  Dzień Lamy
  • 10 grudnia - Międzynarodowy Dzień Praw Zwierząt
  • 11 grudnia - Dzień Tanga
  • 11 grudnia - Międzynarodowy Dzień Gór
  • 12 grudnia - Dzień Guzika
  • 12 grudnia - Dzień Gwiazdy Betlejemskiej (Poinsecji)
  • 13 grudnia - Światowy Dzień Skrzypiec
  • 14 grudnia - Dzień Małpy
  • 14 grudnia - Międzynarodowy Dzień Palenia Świec
  • 15 grudnia - Dzień Herbaty
  • 16 grudnia - Dzień Polewania Wszystkiego Czekoladą
  • 17 grudnia - Dzień Bez Przekleństw
  • 17 grudnia - Ogólnopolski Dzień Rozmów Twarzą w Twarz
  • 17 grudnia - Dzień Syropu Klonowego
  • 18 grudnia - Dzień Pieczonego Prosiaka
  • 19 grudnia - Dzień Wiecznie Zielonych Roślin
  • 19 grudnia - Dzień Owsianej Babeczki
  • 20 grudnia - Dzień Ryby
  • 20 grudnia - Dzień Sangrii
  • 21 grudnia - Dzień Orgazmu
  • 21 grudnia - Światowy Dzień Pozdrawiania Brunetek
  • 22 grudnia - Dzień Piernika
  • 24 grudnia - Dzień Raju
  • 24 grudnia - Dzień Ajerkoniaku
  • 26 grudnia - Dzień Cukrowej Laski
  • 27 grudnia - Dzień Keksa 
  • 28 grudnia - Międzynarodowy Dzień Pocałunku
  • 28 grudnia - Dzień Gry w Karty
  • 30 grudnia - Dzień Serka Wiejskiego
  • 31 grudnia - Dzień Bez Bielizny
  • 31 grudnia - Sylwester

Wyróżniłam pogrubieniem święta "spożywcze" (oprócz tak oczywistych jak Boże Narodzenie czy Sylwester). Ale inne okazje też można wykorzystać do dobrej zabawy.


Ponieważ najbliżej jest Dzień Placków, to wyjaśnię trochę o co chodzi. Otóż nam się to kojarzy w pierwszej kolejności z plackami ziemniaczanymi. Ale Święto Placków Ziemniaczanych było 13 listopada! Natomiast tutaj chodzi o różnego rodzaju placki z ciasta, smażone na głębokim tłuszczu. Co kraj to obyczaj, więc na świecie wersji jest wiele, czasem jest to znane nam doskonale ciasto drożdżowe z mąki pszennej, czasem z jakiegoś innego rodzaju mąki, najczęściej z nadzieniem - mięsnym, owocowym czy jeszcze jakimś innym. Zalicza się do tego także każdy rodzaj tempury, czyli cokolwiek jadalnego zanurzonego w cieście i usmażone na głębokim tłuszczu. U nas chyba najbardziej popularne są racuchy, czyli ciasto zbliżone do naleśnikowego, wymieszane z pokrojonymi jabłkami i oczywiście usmażone.



dzisiaj do herbaty ciasteczka z różnymi nasionkami i orzechami,
 ale we wtorek będą już porządne racuchy!


Nawiązując do powyższego zdjęcia rozwinę temat i jako ciekawostkę opowiem Wam jeszcze o tym oto ciekawym znalezisku:


Jakiś czas temu zamarzył mi się serwis do herbaty z bolesławieckiej ceramiki. Dawniej mi się ta ceramika zupełnie nie podobała, ale człowiekowi się zmienia na stare lata... I tak stopniowo, od niechęci, doszłam do etapu pożądania :). No ale wiadomo, to kupę kasy kosztuje, a herbatę w końcu przecież mam w czym pić, a nawet i gościom bardziej elegancko podawać, więc chociaż chodziło to za mną, to traktowałam temat raczej jako fanaberię, którą zrealizuję może jak wygram w Lotto (z tym że nie gram, więc trochę by było trudno). No i któregoś dnia, robiąc porządki w graciarni mojego męża, trafiłam na jakieś duże i ciężkie pudło, zawinięte dodatkowo w folię, trudno było ot tak zajrzeć. Zapytałam męża co tam jest, on na to, że nie wie, to chyba pudło po ekspresie do kawy, a co tam jest to sam już nie pamięta, pewnie jakieś rupiecie. Pominę tu dalsze dywagacje i domysły, w końcu zaczęłam to rozwijać, bo może kupa śmieci do wywalenia, no i się okazało, że to cały, przepiękny serwis herbaciany z Bolesławca, w moje ulubione stempelki i pawie oczka! Duża patera, dzbanek z podgrzewaczem, mlecznik, cukierniczka, 6 filiżanek z podstawkami i talerzyki deserowe. No cudo! Prawie w szoku byłam. Ech, ci faceci... Mąż dostał to dawno temu od kontrahenta na koniec dobrej współpracy, ale pomyślał sobie, że zostawi pakunek tak jak jest, bo w domu chyba to niepotrzebne, a może się nam kiedyś przyda na jakiś prezent dla kogoś... no i w końcu kompletnie o tym zapomniał. Coś mi tam wtedy nawet  mimochodem wspomniał, że dostał jakąś ceramikę, no ale wiecie - JAKĄŚ ceramikę, hmmm... No, naprawdę...

O Bolesławcu będzie tu jeszcze coś kiedyś na blogu, a o całkiem innym marzeniu, które się też dość zaskakująco niedawno w pewnym sensie zaczęło spełniać, opowiem już wkrótce...

********

A już całkiem na koniec tego wpisu pewna historyjka z życia zwierząt i zupełnie nieudane zdjęcie Dżemika z wielbicielką:




Cyknęłam to pośpiesznie z balkonu, ale psy były w ciągłym ruchu i nie mogłam ich sensownie złapać. Próba zbliżenia się na poziomie ogrodu skutkowała paniczną ucieczką wielbicielki, więc tylko tak mi się udało, oczywiście niewiele tam widać, ale chciałam Wam pokazać skalę. Na zdjęciu widoczne są dwie plamy - ta duża to oczywiście Dżemik, a ta mała przed jego pyskiem to wielbicielka, zwana przez nas Pipcią.

Sytuacja jest trochę irytująca, a trochę zabawna. Pipcia mieszka kilka domów dalej, ale jako malutki piesek biegający po podwórku, łatwo ucieka przez jakąkolwiek dziurę. Teraz ma prawdopodobnie cieczkę, bo pod jej domem wysiaduje ciągle zakochany biały pies średniej wielkości. Ale Pipcia Białego nie chce, natomiast zakochała się nie wiedzieć czemu w Dżemiku. I nagle zaczęła się pojawiać w naszym obejściu. A za nią - biały kawaler. Pipcia to nic, Dżemikowi nawet przypadła do gustu i ucieszył się taką niespodziewaną atrakcją, ale rywala już nie zniósł, no i zaczęły się awantury. Nasze ogrodzenie nie jest jakieś super szczelne ze względu na koty, żeby mogły swobodnie wchodzić i wychodzić. A Pipcia jest wielkości kota, więc bez problemu przechodzi pod siatką albo między tralkami. Nie wiedzieliśmy tylko, jakim cudem ten dość spory biały pies do nas wchodzi, ale wiecie - miłość nie zna granic. Jak  zrobił się jazgot w ogrodzie i mąż poszedł na interwencję, to okazało się, że Biały to niezły zawodnik - po prostu wskoczył na siatkę, po niej wdrapał się do góry i przeskoczył na drugą stronę. Prawdopodobnie tak samo wskakuje do nas. Jak Białego nie ma, to Dżemik z Pipcią bawią się, biegają po ogrodzie. Afera się robi jak pojawia się Biały, a niestety nie wiadomo czyj to pies. Dzisiaj na szczęście już go nie widziałam, może znalazł sobie bardziej chętną koleżankę :). No ale w tym miłosnym amoku psy całkiem nam zdewastowały pół ogrodu, zwłaszcza trawnik...

********

Jak pewnie zauważyliście - pojawiam się teraz trochę częściej na blogu, w grudniu na pewno będzie jeszcze kilka wpisów. Najbliższy zapewne o książkach, trochę innych niż zwykle tu opisuję.

********


środa, 26 listopada 2025

Książki. Follett, Rice, Christie... duuużo Christie.

Obiecałam napisać trochę o książkach, które ostatnio czytałam. Może kogoś coś zaciekawi... Oczywiście było tego więcej, ale podzielę to na kilka odcinków, bo i gatunki, i tematyka były bardzo różne, a o niektórych pozycjach chcę trochę więcej opowiedzieć. Dzisiaj trzech autorów, za to książek trochę więcej.

Z jednym autorem, o którym dzisiaj chcę wspomnieć, zdarzyła się dziwna historia... W chwilach literackiej posuchy, kiedy akurat skończyłam coś czytać, nowe zamówienie dopiero zostało złożone, a ja szperam po domowych biblioteczkach w poszukiwaniu czegoś ciekawego do czytania, mąż czasem próbuje mnie zainteresować książkami ze swoich półek. Bo zwykle czytamy całkiem inną literaturę. U niego króluje historia, thrillery, czasem jakiś sentymentalny powrót do przygodówek z lat młodości, niekiedy współczesne obyczajówki, trochę fantazy. Podsuwane mi przez niego książki rzadko jednak znajdują moje uznanie. Przeglądam, czasem nawet zaczynam czytać, ale 9 na 10 odrzucam jako mało interesujące, zbyt agresywne lub przygnębiające, czasem infantylne, w każdym razie nie w moim typie. 

Niektóre nazwiska autorów omijam szerokim łukiem. I tak jakoś na tej czarnej liście znalazł się Follett. Nie pamiętam już dlaczego. No i niedawno właśnie jego książkę mąż mi podsunął, streszczając ją w kilku zdaniach, z dodatkiem, że dobrze się kończy ;). Był to "Uciekinier". Z braku lepszej lektury wzięłam tę książkę nieufnie, przejrzałam, zaczęłam czytać... No i okazało się, że to jest całkiem niezła opowieść. Przeczytałam ją w dwa wieczory, zatem jako kolejną lekturę mąż przyniósł mi również Folletta "Człowieka z Sankt Petersburga", mówiąc, że ja już ją kiedyś czytałam i jemu podsunęłam, a w ogóle chyba ja ją kupiłam. Ja??? Folletta??? no niemożliwe! Hmmm... a jednak... w miarę czytania uświadamiałam sobie, że faktycznie znam tę historię, chociaż kompletnie nie przypominałam sobie co tam dalej w niej było. Czytałam ją więc jak zupełnie nową książkę. Bardzo dziwne dla mnie doświadczenie, nigdy mi się takie zaćmienie umysłowe nie zdarzyło. A książka rzeczywiście świetna. Więc tym bardziej - skąd ten Follett na mojej czarnej liście??? Dziwna sprawa. Mam wrażenie, że próbowałam kiedyś podejść do "Filarów ziemi" i "Kryptonimu "Kawki", ale chyba nie dokończyłam lektury - być może to te pozycje mnie zniechęciły? Będę musiała do nich wrócić i jeszcze raz spróbować przeczytać. Ale przejdźmy do książek już przeczytanych...


  • KEN FOLLET - "Uciekinier". Wydawnictwo Albatros, 2016r, str. 480.

Mieszanka gatunkowa, którą jedni zaliczają do thrillerów, sensacji, inni do powieści historycznych.



Opowieść osadzona na dobrze przedstawionej podbudowie historyczno-socjologicznej, wartko poprowadzona, nieco awanturnicza, przygodowo-marynistyczna, z romansem w tle. Mocną (i ciężką w sensie emocjonalnym) stroną książki są realistycznie i bardzo drobiazgowo opisane warunki pracy w szkockich kopalniach w XVIII wieku, niewolniczy wyzysk, walka górników o przetrwanie, przy czym górnikami są także kobiety i dzieci już od siódmego roku życia. Drugi ważny aspekt to niezwykle wyraziści bohaterowie, z którymi w jakimś stopniu łatwo nam się utożsamić, a w każdym razie wzbudzają silną empatię i ciekawość czytelnika - jak poradzą sobie w tak niesprzyjających warunkach. W kolejnych rozdziałach akcja przenosi się do Anglii, a następnie do Ameryki. Wątek romantyczny jest co prawda mało realistyczny (romans pochodzącej z wyższych sfer panny z niewolnikiem (a później - skazańcem), jednak po pełnych niewyobrażalnego okrucieństwa scenach z kopalni i transportu niewolników, czytelnik z ulgą przyjmuje te budzące nadzieję, pozytywne akcenty. W sumie - powieść mocno wciągająca i dobrze napisana. 

  • KEN FOLLET - "Człowiek z Sankt Petersburga". Wydawnictwo Albatros, 2010r, str. 400.



Książka uznana za jeden z najważniejszych thrillerów szpiegowskich XX wieku. Znakomicie przedstawiona sytuacja polityczna tuż przed pierwszą wojną światową - sufrażystki, początki kariery Winstona Churchilla, prowadzącego negocjacje z Rosją, doskonale przedstawione realia epoki. W tych okolicznościach pojawia się rosyjski anarchista, którego misją jest zgładzenie księcia Orłowa i tym samym zerwanie rozmów o sojuszu Wielkiej Brytanii z Rosją przeciwko rosnącej potędze Niemiec. Wszystkie służby w Londynie postawiano na nogi i rozpoczyna się obława na zamachowca.  A w tle poplątane ludzkie losy, zakazana miłość, trudne życiowe wybory. Historia bardzo mnie wciągnęła, to z pewnością jest świetna powieść, zarówno w treści, jak i w warstwie językowej - czyta się lekko, z przyjemnością, trudno się oderwać. No nie wiem, co ja za uraz miałam do tego Folleta...? Muszę sięgnąć po inne książki tego autora.


*****


  • LUANNE RICE - "Bezpieczna przystań". Seria "Książki wybrane Reader's Digest", wyd. Reader's Digest Przegląd sp. z o.o., 2007r, str. 592 całość, wybrana pozycja ma w tym tomie 130 str.


A oto dziwne zjawisko księgarskie, z którym się dotąd nie spotkałam - seria "Książki wybrane Reader's Digest". Mamy w tej serii do czynienia z trochę dziwacznym zabiegiem, polegającym na wydawaniu w jednym tomie zestawów skróconych wersji książek. W każdym tomie serii są cztery takie okrojone pozycje. Ich lektura daje oczywiście jakieś pojęcie o wersji pełnej, ale jednak nie do końca wiadomo czym kierował się redaktor skrótu, co wyciął, co jakoś po swojemu przeinaczył. Ile w tym dziele autora, a ile redaktora, no i co straciliśmy, czytając ten niby-bryk, zamiast pełnej powieści... W dodatku nigdzie w książce nie znalazłam wzmianki, że są to tak przeredagowane teksty, więc pewnie wiele osób pozostaje nieświadomych, że ma do czynienia ze streszczeniem. Ja sama dopiero czytając opinie na "Lubimy czytać" dowiedziałam się, że nie są to pełnowartościowe powieści.

W tomie, który wzięłam do czytania, są skróty czterech powieści: "Afgańczyk" F. Forsytha, "Bezpieczna przystań" L. Rice, "Posłanniczka prawdy" J. Winspear i "Zew natury" G. Grieva. Przejrzałam wszystkie, ale tylko "Bezpieczna przystań" wciągnęła mnie na tyle, że zdecydowałam się przeczytać ją w całości. Mąż polecał mi "Afgańczyka", ale tematyka zupełnie mi nie odpowiadała. 

"Bezpieczna przystań" nie ma zbyt dobrych recenzji, ktoś ją określił jako straszny gniot i byle jakie romansidło. No cóż, może nie jest to wysokich lotów literatura, ale aż tak nisko bym jej nie oceniła, z tym że, jak wspomniałam, miałam do czynienia tylko ze SKRÓTEM powieści. Przeczytałam ją co prawda bez wielkiej ekscytacji, jednak z pewną przyjemnością i zaciekawieniem. Może po prostu miałam akurat zapotrzebowanie na tego typu literaturę. Nie zaliczyłabym zresztą tej książki jednoznacznie do romansu, chociaż jest tutaj dość wyraźny wątek miłosny. Nie jest to jednak główny temat - sprawa jest bardziej skomplikowana...

Dwie siostry - Lily i Dana, prowadzą kurs żeglarski dla dzieci. W czasie finałowego wyścigu dochodzi do wypadku z udziałem ośmioletniego Sama, któremu Dana ratuje życie. Wiele lat później ich drogi znowu się skrzyżują, w zupełnie innych okolicznościach. Lily wraz z mężem właśnie zginęli w czasie rejsu, osierocając dwie córki. Dana, która jest odnoszącą sukcesy malarką, czuje się zobowiązana do opieki nad siostrzenicami, co wywraca jej życie do góry nogami. Relacje między ciotką a każdą z dziewczynek układają się rozmaicie, Dana próbuje zastąpić im matkę i jednocześnie poukładać własne życie, dziewczynki mają swoje tajemnice, a w życiu ich trzech nagle pojawia się dorosły już Sam. Autorka interesująco odmalowała portrety psychologiczne osieroconych dzieci, ich tęsknoty i rozterki, wewnętrzne rozdarcie Dany, walczącej z własną niemocą artystyczną i jednocześnie szukającą drogi do umysłów i serc małych dziewczynek, jej wątpliwości wobec niespodziewanej miłości... Nie ma tu emocjonującego rollecoastera typowego dla romansów autorek pokroju Nory Roberts, ale jest wciągająca, bardzo realistycznie opowiedziana historia z życia, w której przeplatają się losy, pragnienia i marzenia kilkorga bohaterów.

*****


No i kolejne tomy pióra królowej kryminału, z jubileuszowej serii Wydawnictwa Dolnośląskiego, zapoczątkowanej w stulecie urodzin pisarki. Miało być 10 tomów, jest już chyba z sześćdziesiąt, z czego połowę przeczytałam. Zauważyłam przy tym, że jak dawniej nie przepadałam za zarozumiałym Poirotem, to stopniowo nabrałam sympatii do tego ekscentrycznego jegomościa. Natomiast nie jestem fanką panny Marple, po iluś tam powieściach z jej udziałem nadal niezbyt ją lubię i mam wrażenie, że jest wymyślona trochę na siłę. A zatem pokrótce o kolejnych kryminałach Agathy Christie:



  • AGATHA CHRISTIE - "Zatrute pióro". Wydawnictwo Dolnośląskie, 2021r, str.192.
Młody lotnik po poważnym wypadku przyjeżdża do małego cichego miasteczka, aby oddać się rekonwalescencji i odpoczynkowi od zgiełku i problemów. Okazuje się jednak, że nie będzie mu dane zażywać spokoju, ponieważ zostaje wciągnięty w problemy miejscowej społeczności, nękanej od pewnego czasu przez autora anonimowych listów o bulwersującej treści. Jedna z adresatek tych anonimów popełnia wkrótce samobójstwo. Na scenę wkracza panna Marple i pomaga rozwiązać tajemnicę.

  • AGATHA CHRISTIE - "Zagadka Błękitnego Ekspresu". Wydawnictwo Dolnośląskie, 2022r, str.270.

Spodziewałam się czegoś w stylu i na miarę jednego z bestsellerów Agathy Christie, to jest "Morderstwa w Orient Ekspresie". No wiecie, na zasadzie podobieństwa tytułów, wyobrażałam sobie również podobny zarys fabuły. Tutaj jednak wygląda to zupełnie inaczej, w pierwszych rozdziałach poznajemy kolejno różnych bohaterów, których losy w jakiś sposób się połączą, a niektórzy z nich spotkają się w pewnym momencie w owym tytułowym Błękitnym Ekspresie. 

Milioner kupuje dla swojej ukochanej córki niezwykłej wartości naszyjnik z rubinów. Córka jednak ma skłonność do niebezpiecznych mężczyzn... Mężczyźni zaś nie zawsze lokują uczucia we właściwych kobietach. Wspaniale narysowane sylwetki wyrazistych bohaterów, romantyczne historie, bogactwo, wątek kradzieży przeplata się z morderstwem. Kto zabił, kto ukradł i czy te dwie sprawy się łączą? Oczywiście wszystko to wyjaśni nieoceniony Herkules Poirot.


  • AGATHA CHRISTIE - "Noc w bibliotece". Wydawnictwo Dolnośląskie, 2021r, str.208.

Świetnie opowiedziana historia, miło się czyta. Amatorzy ciężkich horrorów będą zawiedzeni, ale też przecież nie oczekuje się od pani Christie jedynie krwawych jatek :). Mimo, że oczywiście trup musi być. I jest, w dodatku zupełnie nieznany właścicielom domu, początkowo w ogóle nie wiadomo jakiej nitki się chwycić, jakim tropem podążać. W arystokratycznej posiadłości, w bibliotece pułkownika Bantry'ego, leżą zwłoki młodej dziewczyny, ubranej w dość tandetną wieczorową sukienkę. Na scenę wkracza jednak wezwana przez żonę pułkownika panna Marple. Jej szósty zmysł i umiejętność obserwacji pomagają rozwikłać tę dziwaczną tajemnicę.


  • AGATHA CHRISTIE - "Morderstwo w Boże Narodzenie". Wydawnictwo Dolnośląskie, 2020r, str.238.

Tym razem jednak zaskoczenie - ale na początek przytoczę Wam interesującą dedykację, jaką zamieściła w tej książce autorka:

"Drogi Jamesie! Zawsze należałeś do moich najwierniejszych i najżyczliwszych czytelników. Zmartwiłam się zatem srodze, gdy mnie skrytykowałeś. Narzekałeś, że moje morderstwa stają się zbyt wyrafinowane, by nie rzec - anemiczne. Pragnąłeś "solidnie krwawej zbrodni". Takiej, co do której nie mogłoby być wątpliwości, że jest morderstwem! To właśnie jest książka napisana specjalnie dla Ciebie. Mam nadzieję, że Ci się spodoba. Twoja kochająca szwagierka Agatha".

No i nie da się zaprzeczyć - to jest rzeczywiście krwawa zbrodnia! Złośliwy stary milioner Simeon Lee zaprasza na Święta cała swoją rozsianą po świecie rodzinę. Nie wszyscy utrzymywali z nim jakiekolwiek kontakty w ostatnich latach, pojawiły się też osoby niemal nikomu nie znane. Wszyscy spodziewają się wiadomości o dyspozycjach co do podziału majątku, jednak zanim do tego dojdzie, okazuje się, że milioner został zamordowany, a z jego sypialni zniknęły diamenty. Tajemnic jest więcej, do akcji wkracza więc - oczywiście - detektyw Poirot.


  • AGATHA CHRISTIE - "Wigilia Wszystkich Świętych". Wydawnictwo Dolnośląskie, 2021r, str 240.

Przyjęcie halloweenowe dla dzieci, organizowane przez rodziców i nauczycielki, z dużym rozmachem i wieloma atrakcjami. I w trakcie tej imprezy, wśród zamieszania, okazuje się, że została zamordowana jedna z dziewczynek bawiących się w wyławianie jabłek z wiadra z wodą. Utopiono ją w tym wiadrze, ponieważ na samym początku zabawy powiedziała, że widziała kiedyś morderstwo. Jest więc sprawa morderstwa dziecka i sprawa tajemniczego morderstwa z przeszłości. Oczywiście musi zająć się tym Poirot. Na początku nie czytało mi się tego dobrze, za dużo było tych szczegółów dziecięcych zabaw i takich na pozór nie związanych z sednem sprawy, no ale wiadomo - Christie nie pisze takich rzeczy na próżno, gdzieś w tym wszystkim tkwi nić prowadząca do rozwikłania tajemnic.


  • AGATHA CHRISTIE - "Morderstwo odbędzie się". Wydawnictwo Dolnośląskie, 2022r, str. 288.

W miejscowej gazecie ukazuje się ogłoszenie o zdumiewającej treści: " Morderstwo odbędzie się... " i tutaj dokładny czas i miejsce. Zaintrygowani mieszkańcy pod różnymi pretekstami udają się z wizytą do pani Blacklock, której adres podany był w ogłoszeniu. W trakcie spotkania rzeczywiście dochodzi do morderstwa. Następuje awaria światła, otwierają się drzwi, ktoś strzela... Na pomoc w rozwikłaniu zagadki przychodzi panna Marple, specjalistka od analizy ludzkich charakterów. 




Z opisanych tutaj książek autorstwa Christie najbardziej podobała mi się ta ostatnia. Lubię takie odkrywanie tajemnic ludzkiej natury. Najmniej przypadła mi do gustu "Wigilia Wszystkich Świętych", jakoś ta historia mnie nie wciągnęła. Natomiast z całego zestawu, który dzisiaj Wam zaprezentowałam, molom książkowym poleciłabym jednak Folleta. Jeśli ktoś lubi historię, to na pierwszy ogień "Człowiek z Sankt Petersburga", jeśli wolicie nieco mroczne opisy tragicznych ludzkich losów, to "Uciekinier". A ja udaję się na poszukiwania kolejnych tomów Folleta, zacznę od mężowskiej biblioteczki, bo pewnie coś tam znajdę ;).

A na koniec fota kota, czyli to co zimową porą kotecki lubią najbardziej - Kocia śpiąca w pozycji zwisającej na brzegu łóżka:




I zbliżenie na pazury naszej delikatnej, eterycznej kociej księżniczki:


*****