niedziela, 13 czerwca 2021

Kocie sprawy.

Jak może pamiętacie - w naszym domku mieszka pięć kotów. A dokładniej - kotek, czyli kocich dziewczynek :). Bywało tego kociego towarzystwa dużo więcej, w porywach nawet do czternastu sztuk. I do niedawna były u nas także psy, jeden lub dwa. O naszych obecnych futrzakach pisałam niedawno w tym wpisie - "Konie i koty".


Balbinka w pooperacyjnym kubraczku.


Wszystkie nasze koty są sterylizowane. Z trzech najmłodszych koteczek, adoptowanych zbiorowo pod koniec roku 2019 (datę urodzenia mają wpisaną 1 sierpnia 2019) pierwsza została wysterylizowana Basiunia, mając zaledwie pół roku. Pani weterynarz trochę się zdziwiła, widząc tak małą kicię, ale Basia mimo młodego wieku miała już pierwszą ruję. Kocia nie mieszkała jeszcze wtedy u nas, a Balbince na razie odpuściliśmy zabieg, bo była znacznie drobniejsza niż Basia, a w dodatku taka zawsze spłoszona, lękliwa, autystyczna. Po rozmowie z weterynarzem ustaliliśmy więc, że na razie dostaniemy dla Balbinki tabletki, które zaczniemy podawać, jak pojawią się oznaki pierwszej rui. Tak też się stało. Tabletki podawaliśmy w sumie przez rok, odkładając ciągle decyzję o sterylce, bo taka jakaś ta Balbi ciągle malutka i wystraszona, nie chcieliśmy jej dodatkowo stresować i obciążać operacją. Wiem, że tabletki nie są najlepszą opcją, ale wydawało się, że rok to nie tak długo. Zaplanowaliśmy zabieg na lato, a dokładnie zaraz po wyjazdowym urlopie, który niespodziewanie udało nam się zorganizować na przełom maja i czerwca.

No i wszystko byłoby pięknie, gdyby nie znana prawda, że jak się chce rozbawić Pana Boga, to trzeba mu opowiedzieć o swoich planach... Dwa dni przed wyjazdem zauważyłam, że Balbince coś kapnęło spod ogonka... mleczno-różowa kropla... A wcześniej była najpierw bardzo pobudzona (kocury akurat rozamorowane włóczyły się po okolicy), potem jakaś nieswoja, mało jadła, nawet się znowu zaczęłam wahać, czy jeszcze tej sterylizacji nie odłożyć... O ja głupia blondynka! 

To plamienie mnie zaniepokoiło, ale na drugi dzień nic się nie działo, miałam nadzieję, że to jakaś przejściowa sprawa. Jednak postanowiliśmy, że tak czy owak - natychmiast po przyjeździe idziemy z Balbinką do weterynarza na badanie i jak będzie można, to od razu robimy sterylkę. Syn miał za zadanie pod naszą nieobecność kotkę obserwować i w razie czego zawieźć czym prędzej do weta.

Trzy dni później, kiedy byliśmy na urlopowym dość dalekim wyjeździe, syn zadzwonił, że Balbinka jest w kocim szpitalu! Plamienie zrobiło się niepokojąco intensywne, zadzwonił więc z relacją do weta, pani doktor kazała od razu kota przywieźć, no i po zbadaniu powiedziała, że to ropomacicze i że dobrze, że szybko zareagował. W każdym razie, biorąc pod uwagę planowaną sterylizację, najlepszym rozwiązaniem w tym momencie było wycięcie chorego narządu. 

Uwaga! - ropomacicza można uniknąć dokonując sterylizacji, a więc im prędzej, tym lepiej! Dotyczy to zarówno kotek jak i suczek. Jeśli ktoś chce więcej się dowiedzieć o sterylizacji, jej zaletach itp, to zapraszam do tego wpisu, w którym te kwestie omawiałam, a przy okazji jest tam także więcej informacji o historii naszych koteczek:  "http://sztukawpapilotach.blogspot.com/2019/11/basia-i-balbinka-czyli-demolka-po.html . 




Kiedy przyjechaliśmy (5 dni po operacji) - koteczek był wystrojony w pooperacyjny kubraczek, trochę zniesmaczony brakiem możliwości wyjścia na dwór, ale generalnie w całkiem dobrej kondycji. Zaraz pojechaliśmy na kontrolę, Balbinka dostała jeszcze jeden zastrzyk z antybiotykiem, rana po operacji pięknie się goiła. 10-go dnia po operacji szwy zostały zdjęte i Balbinka uwolniona z kubraczka. Teraz na sterylkę czeka Kocia.

Tak na marginesie chciałam wspomnieć jeszcze o tym kubraczku, w którym widzicie Balbinkę na zdjęciach. Ze zdziwieniem dowiaduję się od czasu do czasu, że w niektórych rejonach Polski takie wdzianko nie jest jeszcze znane i nadal stosuje się uciążliwe dla zwierząt plastikowe kołnierze, popularnie nazywane abażurkami. Wiele lat temu nasza pierwsza kotka, która musiała przejść innego rodzaju operację, została po prostu obandażowana, bo kołnierzy wówczas jeszcze nie stosowano. To była istna masakra. Kot się oczywiście wyplątywał z wszelkich skomplikowanych zawojów, bandaże się za nim ciągnęły, rana była wylizywana szorstkim języczkiem, szwy wyskubywane... Pracowaliśmy oboje i nie było możliwości pilnowania kota przez 24 godziny na dobę. Tak wiec kilka razy dziennie trzeba było dokonywać odplątywania zwierzęcia z rozwłóczonych bandaży, a potem ponownego precyzyjnego zawijania i prób skutecznego wiązania... Próbowaliśmy też tworzyć we własnym zakresie jakieś ubranka, ale nie były to doskonałe konstrukcje i kot się konsekwentnie z nich uwalniał. Podobne historie były z kolejnymi kotkami, aż wreszcie pojawił się cudowny wynalazek - kołnierz ze sztywnego plastiku. Cudowny był dla ludzi, bo gwarantował zabezpieczenie przed samowolnym dłubaniem przez zwierzę koło rany, ale dla zwierzaków było to okropnie niewygodne. No i wreszcie, jakieś dziesięć lat temu, pojawiły się genialne w swojej prostocie kubraczki. Kawałek bawełnianej dzianiny "koszulkowej" przycięty w  kształt zbliżony do prostokąta, z dziurami na łapy, obszyty lamówką z troczkami do zawiązywania na pleckach. Po zawiązaniu - z tyłu pod ogonem pozostaje odpowiedni otwór na załatwianie potrzeb fizjologicznych, a całe ubranko w niczym zwierzaka nie krępuje. Niezwykle rzadko się zdarza samouwolnienie zwierzęcia z tej konstrukcji. Skuteczne i wygodne.

W ramach rekompensaty za operację i wszelkie niedogodności - pańcio kupił dla Balbinki domeczek osobisty :). Wydaje mi się co prawda, że domek został przewidziany raczej dla małych piesków, ale Balbince to nie robi różnicy. Przez pierwsze dwa dni podchodziła do niego nieufnie, bo kojarzył jej się prawdopodobnie z kontenerkiem, w którym jechała do weterynarza, ale trzeciego dnia zaczęła go ostrożnie obwąchiwać i w końcu weszła do środka, uznając domek za swoje królestwo.




No i tak to. Niby człowiek wie, o co kaman z tą kocią antykoncepcją, że sterylizacja (lub kastracja) jest najlepszym rozwiązaniem, a jednak... bywa i tak. 

*****

Na okrasę wpisu chciałam wrzucić kilka zdjęć z mojego ogrodu, ale tak prawdę powiedziawszy to oprócz zielonej masy niewiele jest ciekawych akcentów do sfotografowania i pokazania. Wiosenne kwiaty przekwitły, gdzieniegdzie tylko smętne brązowiejące resztki kwiatostanów do usunięcia, późniejsze roślinki dopiero się sposobią i ledwo rozchyliły nieliczne pąki... W pełni rozwinięte są jedynie irysy (chociaż niektóre też już przekwitają), które powyrastały niespodziewanie w różnych miejscach, bo bardzo późną jesienią, dzień przed pierwszymi przymrozkami, przypadkiem odkryliśmy zapomniane kłącza odłożone na chwilę... Mąż pośpiesznie powsadzał je więc gdzie bądź... I tak cud, że przeżyły tę poniewierkę :).


W tle stara altanka służąca obecnie jako drewutnia.


Mówiąc eufemistycznie - mój ogród jest w stylu... ekhm... angielskim :). A konkretnie oznacza to po prostu dzicz, częściowo tylko okiełznaną. Wynika to po pierwsze - z braku czasu na systematyczną pielęgnację, po drugie - z braku pasji ogrodniczej (owszem, czasem lubimy tam podłubać, ale nie żyjemy tylko sprawami ogrodowymi), po trzecie - świadomie chcemy trochę tej dziczy utrzymać, dla ptaków, pszczółek, jeży, padalców, żab i innych stworków, w większości pożytecznych.

Kiedy zakładaliśmy ten ogród, dzieci były małe, my na dorobku, więc niewiele mieliśmy czasu na zajmowanie się roślinami. Na niemal całym obszarze (działka razem z domem ma około 8 arów, taki mikry podmiejski ogródek) zasialiśmy trawę, koło tarasu był mały skalniak, a dookoła nieregularny żywopłot, częściowo z cyprysów, częściowo z daglezji (bo dostaliśmy sadzonki za jakieś śmieszne grosze), gdzieś w kącie kilka żywotników, kilka jałowców, trzmielina, berberys, cis, bez... brzoza, która sama wyrosła na granicy działki (dzisiaj jest dużo wyższa od domu). Takie bezobsługowe rośliny. Gdzieś pomiędzy trochę kwiatków odpornych na wszystko... Potem gdzieś tam dosadzało się - a to świerk conica, a to jodłę koreańską, a to świerki kłujące i srebrzyste, które wcześniej były choinkami świątecznymi... Lata mijały, drzewa i krzewy rosły, zaczęły nas przytłaczać, trzeba było to i owo wyciąć albo przynajmniej mocno przyciąć. W jakimś momencie uznaliśmy, że skoro dzieci odchowane, to mamy więcej czasu na ogród i myślenie o ekologii, środowisku itd. 

Więc zaczęliśmy wymieniać iglaki na drzewka i krzewy owocowe, założyliśmy kilka grządek warzywnych, pojawiło się więcej kwiatów. W jakimś stopniu do tych zmian przyczyniło się stopniowo oczko wodne, które zrobiliśmy w pierwszych latach. Z założenia miało to być oczko o dzikim charakterze, z nieregularnymi brzegami umocnionymi głazami przytarganymi z okolicznych pól, obrośnięte rozmaitymi roślinami, nad którymi czuwaliśmy tylko na tyle, żeby nam się za bardzo nie rozpełzły po całej okolicy. Do wody wpuściliśmy kilka kolorowych rybek... I się zaczęło. Po roku czy dwóch rybek było już spore stadko, zaczęły pojawiać się żaby i ropuchy, ślimaki rozmaite, ważki... 

Ogród żyje swoim życiem, odwiedzają nas ptaki - sójki, dzięcioły, sikorki, gile, rudziki, mazurki, kosy, szpaki i całe mnóstwo innych. Pewną część chwastów celowo zostawiamy, żeby ten ekosystem był w miarę możliwości różnorodny i zrównoważony. Kwiaty zostawiam pszczołom, innym bzykaczom i motylom. Lawendę przycinam stopniowo, tak żeby nie przerywając kwitnienia całej grządki umożliwić jej ponownie kwitnienie.  Nie zbieram kwiatów na bukiety czy inne ozdoby. Prawdę powiedziawszy zapach lawendy najbardziej lubię w ogrodzie, w naturze, a w domu niekoniecznie. Mam więc kwitnącą lawendę od maja/czerwca (w tym roku dopiero się zaczyna) do października, a wokół jej kwiatów nieustannie niezliczone roje pożytecznych owadów. Żywokost, którym nam się sam wysiał w dziwnym miejscu, między kamieniami, rośnie tam nie niepokojony przez nas od wielu już lat, bo pięknie wygląda i uwielbiają go trzmiele i pszczoły. Jestem z zamiłowania trochę zielarką (jak moja babcia), więc pozwalam rosnąć tu i ówdzie pokrzywom, mniszkom, babkom lancetowatym, dziurawcom, glistnikowi, skrzypowi... Trochę zbieram, zaparzam herbatki, suszę, maceruję, robię płukanki do włosów, dodaję do sałatek itd. Samo przyszło, a więc korzystam :).

Po powrocie z urlopu - z drogą w tę i z powrotem było tego razem 9 dni - weszłam w dżunglę! Nie poznałam własnego ogrodu! Ciepło i sporo opadów to rajskie warunki dla traw i rozmaitych zielsk, niekoniecznie pożądanych. Wyrósł istny busz! Co prawda przed wyjazdem nie mieliśmy zbyt wiele czasu na prace ogrodowe (zresztą z tym zawsze jest problem) i zostawiliśmy trawnik w stanie wołającym o kosiarkę (trawnika koszonego jest tylko tyci kawałeczek i kosimy go zawsze na najwyższym położeniu ostrza, ale jednak staram się nie dopuszczać do wykłoszenia traw na tym kawalątku, żeby się kępy nie robiły), a grządki i rabaty lekko zarośnięte nie tym co trzeba... Ale żeby te chaszcze wyskoczyły pół metra w górę w tak krótkim czasie, to się nie spodziewałam. No i oczywiście w jeden dzień tego nie ogarnę, więc na razie walczę z dziką przyrodą w centrum ogrodu, a tymczasem krzewów porzeczek pod płotem sąsiada już prawie nie widać zza wybujałych traw i innego ziela. Armagedon...! Na dodatek weekend mocno deszczowy i mogę sobie tylko patrzeć, jak ta dżungla rośnie w oczach. Ale niech pada! - po suchej zimie ziemia i rośliny tego potrzebują. Szczerze mówiąc wolę tak, niż afrykański upał od czerwca do września. 

*****




47 komentarzy:

  1. Dzielna Balbinka, dobrze że ma już to za sobą. Co do ogrodu to mi się właśnie takie, trochę dzikie, podobają. Zbyt wypieszczone, pod linijkę, to już nie to samo. No i te herbatki z ogródka! :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Moja ulubiona herbatka z ogródka to fermentowane, a następnie suszone kwiaty lilaka. Herbatka ma cudowny zapach karmelu, wspaniały smak i dzięki zawartości syringiny znakomite właściwości osłonowe i regeneracyjne dla wątroby. Niestety, w tym roku nie nazbierałam kwiatów, najpierw to odkładałam, potem ciągle padało, później wyjazd na urlop, no i teraz to już nie ma co zbierać. Muszę o tym pamiętać w przyszłym roku, wtedy opowiem szczegółowo i podzielę się przepisem.

      Usuń
  2. Przepis na bzową herbatkę koniecznie😀, będę się przypominać.
    Balbinka wygląda przesłodko, niewinnie i dystyngowanie, tylko kotunie tak potrafią. Dobrze, że tak się to skończyło. Nie wyzywaj się od GB, ostatecznie zadbałaś o pobyt kici w dobrych rękach. Nie mam wątpliwości, że sama też byś szybciutko interweniowała. Za to czemu tylko jeden irys?
    Reklamację składam, ale za to z ognistymi gratulacjami. Bo dokładnie wylizane ogrody, to naprawdę nie jest to o co chodzi 😀.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Postaram się w jakimś kolejnym wpisie wstawić więcej zdjęć ogrodowych. Cyknęłam tylko kilka, nie było z czego wybierać, bo naprawdę wszystko akurat teraz jest w stanie mocno przekwitniętym, łącznie z błękitnymi i żółtymi irysami. Moje ulubione holenderskie w tym roku zniknęły, wyrósł dosłownie jeden egzemplarz. W sumie to się nawet zdziwiłam, że tak ubogo kolorystycznie, bo przed wyjazdem dwa tygodnie temu było pełno kwiatów. Taki okres przejściowy. Za tydzień powinny być już liliowce, lawenda w pełnym rozkwicie, krzewuszki, hortensje itd.
      Co do opieki nad kotem, to dziecko moje jest bardzo odpowiedzialne, ale mam wyrzuty sumienia, bo to już trzeci raz pod naszą nieobecność musi podejmować dramatyczne decyzje związane ze zwierzakami. Gdybyśmy nie wyjeżdżali w sobotę, to sami w poniedziałek pognalibyśmy na konsultację do weta, no ale wyszło jak wyszło.

      Usuń
    2. Z wyjazdem, dzieckiem i decyzjami to najwyraźniej taka karma i nie ma co fikać, ani sobie wyrzucać. Tak ze stworkami bywa, albo alarmowe szukanie pomocy w nocny lub świąteczny czas, albo kłopoty w czasie gdy nas nie ma. Grunt, że jest z Balbinką ok.😀
      No dobrze, sama wiem, że już jest kolejny okres przejściowy między kwitnieniami😀
      Zielskiem zarosło wszystko, niby o tym wiem, należało się spodziewać przy deszczach, ale żeby barwinek się zrobił inwazyjny! A trawska wyższe niż ja! Dziwny ten rok. Niby wszystko z pogodą było tak jak należy w tej strefie klimatycznej, ale zdumiewająco dużo roślin uznało, że im jednak nie pasuje. A pozostałe szaleją. Oczka wodnego zazdroszczę, nawet małe daje szansę sprowadzenia do ogrodu życia. Ropuchy, żaby, cała nadwodna owadzia brać z ważkami włącznie i świetlikami, które o ile wiem, nie zasiedlą w życiu suchego ogrodu. Musi być wilgoć, chociaż w powietrzu. Wypatruj, noc świętojańska całkiem blisko😀

      Usuń
    3. A owszem, świetliki nas odwiedzają każdego lata :). W tym roku jeszcze niewiele mieliśmy okazji do przesiadywania na tarasie wieczorową porą, ale jak już na dobre zacznie się sezon plenerowy, to na pewno będziemy mieli moc atrakcji. W tym roku widzieliśmy na razie tylko nietoperze i starlinki Muska :). Mamy dość dobre usytuowanie tarasu, latarnie nie przeszkadzają w obserwacji nieba.
      Barwinek u mnie też jest inwazyjny, ale mi to pasuje, bo zarasta obszar pod dużymi drzewami (świerk, stary cis i daglezje).

      Usuń
  3. Zastanawiałam się, co ta Balbinka ma na sobie, a tu się okazało że miała takie przeboje i ma pooperacyjny kubraczek. Dobrze, że wszystko się dobrze skończyło. Poza tym, muszę przyznać, że ma piękne umaszczenie:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. O tak, Balbinka jest śliczna i urocza :))). A przy tym bardzo dzielna, bo u weterynarza zachowywała się z godnością i bez miauknięcia dała sobie usunąć szwy i podać ostatni zastrzyk.
      Miłego dnia!

      Usuń
  4. To się porobiło nieciekawie :/ Ale dobrze że wszystko dobrze się skończyło :D Kicia jest cudna i niech się cieszy zdrówkiem jak najdłużej ♥
    Styl angielski ogrodów uwielbiam , więc chyba by mi się tam u Ciebie podobało , nawet w chaszczach ;-)))

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja chyba nawet lubię chaszcze :))).
      W imieniu Balbinki dziękuję! - rekonwalescentka ma się już świetnie, rozrabia na całego :).

      Usuń
    2. Bardzo mnie to cieszy :D

      Usuń
  5. Mimo, że mi z kotami nie po drodze, o wspieram je i lubie je, ale z daleka, bo kotka sąsiadki robi sobie w moim ogródku kuwetę, więc warzywnik muszę przykrywać siatka. Przeczytalam Twoja opowieść z ogromnym zainteresowaniem, cieszę się, że już masz spokój, a kubraczek jest rewelacyjnym pomysłem.
    Ogród ma się podobać nam przede wszystkim, a jeśli podoba się takiej ilości żyjątek to cudowne, wtedy dopiero ma sens i urok, bo żyje naprawdę.
    Pozdrawiam Cię serdecznie.:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Przyznam się, że dawniej trochę mnie denerwował ten chaos ogrodowy, ale w pewnym momencie zdałam sobie sprawę, że najbardziej cieszą mnie w ogrodzie niespodzianki - roślinka, która wyrosła z jakiegoś przyniesionego wiatrem nasionka, ptaki uwijające się wśród gałęzi, zakładające u nas gniazda, rozwijające się bez naszej ingerencji życie w oczku wodnym. Przestałam się przejmować modą i regułami prowadzenia idealnego ogrodu, przestałam się porównywać z sąsiadami, którzy nie pracują i całymi pielą grządki. Teraz naprawdę mam przyjemność z przebywania w moim półdzikim ogródku :).

      Usuń
  6. Kicia piękna, dobrze że ma już za sobą zdrowotne zawirowania!
    Rośliny zwane chwastami też są piękne, więc gdybym miała ogród to także byłby zarośnięty ;)
    Fajnie masz że do twego oczka wodnego żaby same się wprowadziły, mąż mojej koleżanki tak bardzo chciał mieć żaby w swoim oczku wodnym, że chwytał tam gdzie je spotkał i wpuszczał do swojej wody, a one mu zwiewały. W końcu zaprzyjaźniona para przywiozła mu wiadereczko żab nałapanych na swojej ojcowiźnie i te się ostały. Żabie koncerty jednak nie zachwycały sąsiadki ;) Ja bardzo lubię żabie koncerty i cykanie świerszczy :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. O tak, koncerty mamy i też lubimy ich słuchać :))). Fajnie jest móc tak obserwować przyrodę, jej naturalny rytm i przemiany, bez zbytniej ingerencji człowieka. W ogrodzie mamy tylko mizerną namiastkę, ale jakże piękne są te spektakle :))).

      Usuń
  7. Pracę w ogrodzie albo się lubi albo niekoniecznie:) Ja mogłabym z ogrodu nie wychodzić ale gdy pracowałam było trudno utrzymać porządek. Dobrze jednak mieć swój zielony kawałek świata i wcale nie musi być "ugłaskany". Ostatnio pogoda sprzyja i wszystko rośnie jak na drożdżach a najbardziej chwasty.
    Nigdy nie mieliśmy kotów (ja raczej psiarą jestem) ale z ciekawością przeczytałam Twój wpis. Balbinka jest urocza, fajnie że wraca do zdrowia. Uściski Małgosiu.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja w sumie lubię pracę w ogrodzie, ale nie jest to moja pasja "ponad wszystko", więc czasem ogród przegrywa z innymi sprawami. Myślę, że jak już przejdę na pełnoetatową emeryturę, to będę poświęcać ogrodnictwu znacznie więcej czasu. My lubimy i pieski i kotki, ale kotów zawsze mamy więcej, bo przygarniamy różne błąkające się biedaki.
      Pozdrawiam Cię Ewuniu serdecznie :))).

      Usuń
  8. Małgosiu! Jesteście wspaniałymi ludźmi bo kochacie zwierzeta bezgranicznie i poświęcacie się im. To cudowne! My mamy tylko psa, ale czytając Twój post czułam, jakbym czytała o swoich dzieciach. Mój Syn z Żoną to "kociarze", mają dwa swoje i jeszcze dokarmiają i daja schronienie bezpanskiej kociczce. I także ją ( tę nieswoją) wysterylizowali. A ona przychodzi do nich codziennie i śpi sobie w ich pracowni :)
    Co do ogrodu, u Was klimat sielski i angielski... piękny! Fakt, w ogrodzie końca pracy nigdy nie widać, a po deszczu wszystko rośnie, a najbardziej chwasty...
    Pozdrawiam ciepło Małgosiu...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Czasem mam ochotę "rzucić wszystko i wyjechać w Bieszczady", jak to się zwykle mówi - żyć blisko z przyrodą, a daleko od miałkich ludzkich problemików. Obcując z roślinami i zwierzętami stajemy się lepsi i bogatsi wewnętrznie. Ale życie jest skomplikowane i trudno jest podjąć taką decyzję, zerwać wszelkie dotychczasowe więzi i niektóre przyzwyczajenia. W prawdziwej dziczy najbardziej by mi brakowało czystej łazienki z czystą wodą (a choćby nawet zimną!) :))). Ściskam Cię mocno, Polu!

      Usuń
  9. Gdybym miała ogród, byłby z pewnością dziki :)

    OdpowiedzUsuń
  10. cudny wpis, aż się zielono na sercu robi :)
    takie ogrody są przez przyrodę najbardziej kochane!
    a kici dużo zdrówka, dobrze że szybko udało się opanować sytuację!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Kicia już zdrowa, nawet w lepszej kondycji fizycznej i psychicznej niż przed tą całą historią :).
      Ściskam Cię mocno!

      Usuń
  11. super, cieszę się! ściskam również :)))))))))

    OdpowiedzUsuń
  12. Dobrze, że Wasz syn tak szybko zareagował i koteczka zdrowa.
    Nasze jak były niedawno sterylizowane musiałam pilnować jak oka w głowie, bo łobuzice ciągnęły za sznurki od kubraczka sobie wzajemnie. Rezultat byłby oczywisty, gdyby udało im się chociaż troszkę obluzować dwie-trzy kokardki. Jeszcze jedna koteczka została nam do wysterylizowania, ale to już zostawiam na przyszły tydzień, bo upały u nas są okropne i postanowiliśmy troszkę odetchnąć.
    Pozdrawiam Was serdecznie

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Przewidując różne komplikacje (w tym wynikające z kociego sprytu) postanowiliśmy drugą kicię poddać zabiegowi dopiero jak z jedną wszystko będzie ok. Teraz tylko musimy wskoczyć w okienko pogodowe, czyli przeczekać najgorsze upały, bo to nie jest dobry moment na gojenie ran pooperacyjnych.
      Pozdrawiam serdecznie i życzę zdrówka - Tobie i Twoim koteczkom!

      Usuń
  13. Dobrze, że z kotką już lepiej :)
    Rozumiem osobiste preferencje, ale uważam, że każdy nawet najbardziej zadbany ogród powinien mieć dziki zakątek. Nie mam ogrodu, ale gdybym miała byłby właśnie z chaszczami, żabami i nietoperzami.
    Pozdrawiam :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Czyli - witaj w klubie :))). Dobrze, że jest sporo osób, które preferują ogrody przyjazne dzikim stworzeniom - i mam nadzieję, że będzie ich coraz więcej. Pozdrawiam Cię serdecznie!

      Usuń
  14. Balbinka jest cudownie ubarwiona... uwielbiam tricolorki. Moja Pusia też miała dość wcześnie zabieg sterylizacji, pierwsza jej rujka to był jakiś koszmar dla niej, ale też dla nas... wydawała tak przerażająco głośne dźwięki nocą, dziw że nie dostaliśmy eksmisji:)))) Jestem jak najbardziej za kontrolowanym rozrodem domowych zwierzaków, niestety tutaj gdzie mam dom na wsi ludzie uważają, że to krzywda dla zwierząt...
    Ogród na wpół dziki to świetny i przyjazny zakątek dla jego mieszkańców, no i jaka bioróżnorodność:)
    Pozdrawiam serdecznie:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A no właśnie! - "...uważają, że to krzywda dla zwierząt"... aż mnie trzęsie, jak takie rzeczy słyszę, bo ci sami ludzie potrafią wyrzucić małe kocięta w lesie, albo nawet utopić, nie mówiąc już o cierpieniach suczek czy kotek chorych na ropomacicze właśnie czy inne nowotwory - i nie leczonych przez takich troglodytów! Oczywiście tacy ludzie bywają także w mieście, ciemnota nie dotyczy tylko mieszkańców wsi, niestety.
      Masz rację, taki nie wygłaskany ogródek to oaza dla dzikich stworzonek :). A my lubimy to dzikie życie obserwować :).
      Ściskam Cię mocno i pozdrawiam!

      Usuń
  15. Dużo zdrowia dla Balbinki :)
    A ogrody w stylu angielskim zawsze mi się podobały ;) Takie są najfajniejsze - najbardziej naturalne ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję w imieniu Balbinki :))). Kicia już całkiem zdrowa, zrobiła się bardzo domowa i przymilna :).
      Mnie się podobają ogrody w stylu francuskim, bo lubię porządek, symetrię, przestrzeń, ale lubię je odwiedzać, oglądać, natomiast mieszkać wolę w otoczeniu bardziej naturalnych form przyrodniczych, lubię obserwować jak natura sama urządza te przestrzeń :).

      Usuń
  16. Dobrze, że kocia historia skończyła się szczęśliwie :)
    Dzikie ogrody mają w sobie moc uroku, preferuję takie ponad geometryczne, wymuskane założenia ogrodowe :) Też mam zielarskie zamiłowania, więc nie mam więc serca usunąć żywokostu i wrotyczu, które upatrzyły sobie miejsca, które nie były dla nich przeznaczone :D niech rosną:) z żywokostu jeszcze nie wiem, co mogłabym zrobić, ale może kiedyś się dowiem.
    A chwasty i chaszcze? No te to rosną w najlepsze, w oczach dosłownie - jak one to robią, nie wiem :D ciągle coś usuwam z warzywnika, bo tam niestety warzywa mają pierwszeństwo :D
    Pozdrawiam Cię Małgosiu! :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. O, wrotyczu to Ci zazdroszczę, u mnie jakoś nie chce się osiedlić :). Z żywokostu sama nic nie robię, zostawiam go pszczołom, bo jest tzw. rośliną miododajną, no i ma piękne kwiaty :). Ale wiem, że robi się z niego, a konkretnie z korzenia, maści i nalewki do stosowania zewnętrznego po złamaniach, przy osteoporozie (wzmacnia kości i pomaga w ich zrastaniu się) oraz różnych chorobach skórnych.
      Z chwastami to niestety tak jest, ze rosną jak na drożdżach, a warzywa wśród nich giną. Ogród do praca bez końca, ale i przyjemność wielka :).

      Usuń
  17. Biedny kić. A irysy masz przepiękne! ja mam tylko te fioletowe, nie wiem co to za odmiana. Co do buszu w ogrodzie, to Cię rozumiem doskonale. aktualnie ma podobny styl :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Kotek już całkiem zdrowy, odpasł się, urósł i chce rządzić całym domem :).

      Usuń
    2. O to się bardzo cieszę, że już zdrowa. O to teraz chce na najwyższym ''lewelu'' być :D

      Usuń
    3. Szykuje się konkurencja, bo wysterylizowaliśmy kolejną kotkę i ona teraz też zaczyna mieć ciągoty do rządzenia :). Na szczęście nie ma wojen, takie tam drobne kocie przekomarzanki :).

      Usuń
    4. O! to już dwie! ;) ale mam nadzieję, że nie będzie prawdziwej ''wojny'' ;)

      Usuń
    5. Raczej nie będzie. Mają dużo miejsca każda dla siebie, więc nie muszą walczyć ani o terytorium, ani o jedzenie, bo miski też zawsze pełne :).

      Usuń

Jeśli Twój komentarz nie pojawił się od razu, to niestety wina nowej (gorszej) wersji bloggera, który z nieznanych mi powodów wrzuca niektóre komentarze do spamu - ale nie martw się, na pewno go znajdę i opublikuję :).